Fakty nie kłamią - o ile w poprzednich latach Kowalczyk miała za sobą kilka koleżanek z kadry, które przynajmniej czasami zdobywały punkty Pucharu Świata, a niekiedy wchodziły do szerokiej czołówki, o tyle w tym roku, po kontuzjach i ciążach wielu polskich biegaczek, prócz niej nie ma nikogo kto byłby w stanie pokusić się o choćby przyzwoite miejsce.
W ten weekend w Lillehammer obok Kowalczyk startują jeszcze dwie Polki. W piątek w kwalifikacjach sprintu Martyna Galewicz zamknęła stawkę, natomiast Urszula Łętocha pokonała prócz niej jeszcze tylko trzy rywalki ze Słowenii i Kazachstanu. W sobotę na 5 kilometrów stylem dowolnym było jeszcze gorzej - Polki zajęły dwa ostatnie miejsca i poniosły co najmniej kilkunastosekundowe straty nawet do tych rywalek, które uplasowały się tuż przed nimi.
W biegach mężczyzn sytuacja nie jest wiele lepsza. W Lilllehammer na 10 kilometrów techniką dowolną najwyżej uplasował się 20-letni tegoroczny debiutant Dominik Bury, który był siedemdziesiąty pierwszy. W Norwegii wśród pogromców naszych narciarzy da się znaleźć nawet Duńczyka i Irlandczyka, a tydzień temu w Kuusamo wysoko poprzeczkę wieszali im Litwin i Armeńczyk.
Trudno mówić tu o winie samych sportowców, którzy w wielu wywiadach deklarowali ambicję i wiarę w swe możliwości. Nie sposób jednak nie zauważyć, że wieloletnia koniunktura związana z sukcesami Justyny Kowalczyk nie została w żaden sposób wykorzystana. W Pucharze Świata kobiet Polskę reprezentuje obecnie mniej zawodniczek niż kilka sezonów temu i zajmują znacznie dalsze miejsca. Wśród mężczyzn jedynym plusem jest rozszerzenie kadry, bo wyniki w biegach dystansowych są bardzo dalekie od oczekiwanych. Nadzieją pozostaje Maciej Staręga, który już wkrótce w sprintach techniką dowolną powinien pokazać się z dobrej strony.
ZOBACZ WIDEO: Fortuna liczy na historyczny sukces. "Polacy zdobędą złoto w Pjongczang"