Brytyjczycy w długim oczekiwaniu na "God Save the Queen". Tai Woffinden wciąż nie zdobył Cardiff

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Grand Prix Wielkiej Brytanii odbywa się nieprzerwanie od 1995 roku. Ścigano się w Londynie, Bradford i Coventry, aż w końcu zakotwiczono w Cardiff. Mimo wielu znakomitości, w tym też mistrzów świata, brytyjską rundę gospodarze wygrali tylko dwa razy.

W tym artykule dowiesz się o:

1
/ 8

Cardiff staje się pełnoletnie. Starsza tylko Praga

W sobotę, w stolicy Walii, żużlowa elita dojedzie do półmetka tegorocznej rywalizacji w Indywidualnych Mistrzostwach Świata. Na Principality Stadium w Cardiff najlepsi będą ścigać się już po raz 18. z rzędu. To drugi wynik w historii organizowanego od 1995 roku Grand Prix. Dłuższy staż w cyklu ma jedynie Stadion Marketa w czeskiej Pradze, który pojawił się w kalendarzu cztery lata wcześniej i jest w nim do dziś.

Całego smaczku zbliżającej się imprezie dodaje fakt, że tylko raz zakończyła się ona w pełni po myśli Brytyjczyków. Zaledwie jeden ich rodak zdołał bowiem wygrać zawody w tym miejscu i to dość dawno, bo jedenaście lat temu. A zanim żużlowa karuzela pojawiła się w Cardiff, ścigano się w Londynie, Bradford i Coventry. I ile zwycięstw odnotowali tam brytyjscy zawodnicy? Także jedno, w 2000 roku, czyli tuż przed przeprowadzką do molochu w Walii.

Zapraszamy na krótką podróż przez dotychczasowe GP Wielkiej Brytanii, w których reprezentanci gospodarzy, choć potrafili należeć do czołówki i zdobywać medale, częściej zawodzili, niż odnosili w domowych rundach zadowalające wyniki.

ZOBACZ WIDEO Leszek Blanik: Jak ktoś jest najlepszy, to wygrywa z każdego pola

2
/ 8

Londyn. Kangury w głównych rolach

Wprawdzie w połowie lat dziewięćdziesiątych Wyspiarze wciąż dysponowali silnym materiałem zawodniczym, żaden z ich zawodników nie wskoczył na listę zwycięzców turniejów, które w latach 1995-1996 odbyły się na zamkniętym niedługo potem obiekcie w londyńskiej dzielnicy Hackney. To tam przed laty w barwach miejscowych klubów brylowali Zenon Plech i Roman Jankowski, czy nieco później Steve Schofield. To tam też debiutowały największe nadzieje Brytyjczyków na sukcesy w IMŚ, gdy ich formuła ulegała modyfikacji.

Mowa o Marku Loramie i Chrisie Louisie. Na London Stadium najbliżej sukcesu był ten pierwszy, który w pierwszej edycji GP Wielkiej Brytanii przegrał w finale z duetem Amerykanów: Gregiem Hancockiem i Samem Ermolenko. Louis był dopiero 12., oczekiwania zawiedli też Gary Havelock, Marvyn Cox i Andy Smith. Na myśl o tamtych zawodach przychodzi jednak wybryk Craiga Boyce'a, który uderzył pięścią w twarz Tomasza Golloba. Australijczyk w prosty sposób stał się więc antybohaterem wieczoru w Londynie.

Po roku na ustach wszystkich był inny Kangur, ale tym razem przedstawił się on w znacznie lepszym świetle. Walczących w ówczesnym sezonie o złoty medal Billy'ego Hamilla i Hansa Nielsena, a do tego szybkiego Hancocka pogodził niespodziewanie rudowłosy indywidualny mistrz świata juniorów, Jason Crump. Na rodakach zawiedli się gospodarze. Najlepszy z nich, Loram, zakończył jazdę na siódmym miejscu.

3
/ 8

Bradford. Życiowa forma Briana Andersena

W sezonie 1997 rywalizacja na Wyspach przeniosła się do Bradford, gdzie ścigano się na słynnym, ale obecnie nieistniejącym już Odsal Stadium. Znów doszło do niespodzianki, a jej autorem był Brian Andersen. Jak się później okazało, dla znajdującego się wtedy w życiowej formie Duńczyka była to jedyna taka wygrana w karierze. 26-latek najpierw zanotował defekt motocykla, a potem w sześciu biegach, w tym w finale A, nie miał sobie równych.

Podium uzupełnili broniący tytułu Hamill i Jimmy Nilsen. Czwarty w najważniejszym wyścigu wieczoru był Loram. Poniżej oczekiwań spisali się pozostali Brytyjczycy, z którymi znów wiązano spore nadzieje. Jadący z "dziką kartą" Joe Screen znalazł się w Finale C, z kolei Louis i Smith dopiero w Finale D.

Odsal Stadium, na którym w 1990 roku odbył się finał IMŚ (pamiętny triumf Pera Jonssona), nie zagrzało jednak miejsca w cyklu GP na zbyt długo. Na trzy kolejne sezony zdecydowano się przenieść rywalizację o 130 mil na południe kraju.

4
/ 8

Coventry. Sensacja z udziałem Martina Dugarda

Pierwsze zawody na Brandon Stadium padły łupem specjalisty od jazdy na brytyjskich torach, Crumpa, a więc triumfatora z Hackney sprzed dwóch lat. Reprezentanci Lwów Albionu zanotowali za to największą w tamtym czasie klęskę. Najlepszy z nich zajął dopiero 11. miejsce i znów był to Loram. Po raz kolejny przed własną publicznością rozczarował mający wtedy dobry sezon Louis (był 13.).

Rok później pierwsze miejsce zajął Tony Rickardsson, który rozpoczął wówczas pamiętną pogoń za Gollobem w klasyfikacji generalnej. Gospodarze mieli tym razem powody do radości, ale i tak pozostał mały niedosyt, bo w finale bliski pokonania Rickardssona był wreszcie szybki Louis. Więcej spodziewano się po znajdującym się w znakomitej formie Loramie, ale nie dotarł nawet do półfinału.

W przypadku Coventry sprawdziło się powiedzenie "do trzech razy sztuka". W 2000 roku wśród faworytów ponownie był "Loramski", który na koniec sezonu cieszył się z mistrzowskiego tytułu, ale to nie on został pierwszym Brytyjczykiem, który wygrał rodzime GP. Autorem wielkiej sensacji został Martin Dugard, i to jadąc z "dziką kartą" oraz dodatkowo będąc nieobecnym dzień wcześniej podczas treningu. Dugard pokonał w finale Ryana Sullivana, Lorama i inną niespodziankę wieczoru na Brandon, Jasona Lyonsa.

5
/ 8

Cardiff. Nowa jakość i oaza BSI

Przejęcie praw do organizacji GP w roku milenijnym przez firmę BSI doprowadziło do zmian w kalendarzu cyklu. Zdecydowano się wprowadzić żużel na salony, czyli inaczej mówiąc na duże stadiony, gdzie układano tymczasowe tory. Jednym z pierwszych takich miejsc było Millenium Stadium w Cardiff, gdzie w czerwcu 2001 roku przy ogłuszającej wrzawie brytyjskich fanów najlepsi ścigali się po raz pierwszy.

Stolica Walii szybko zaskarbiła sobie serca kibiców, zawodników i na lata stała się flagowym turniejem BSI, które obchodzi się z tymi zawodami jak z jajkiem. Duże nakłady na promocję, specjalna otoczka i przez lata największa frekwencja, choć kompletu widzów w Cardiff nigdy się nie doczekano. Obecnie trudno wyobrazić sobie cykl bez ścigania w tym miejscu, a wygrana zawsze smakuje w nim wyjątkowo.

W parze z sukcesami organizacyjnymi Brytyjczyków nie poszły jednak sportowe, pomimo tego, że na początku XXI wieku na arenie międzynarodowej zaczęły się pokazywać młode wilki. Nadzieje wiązano ze Scottem Nichollsem i Lee Richardsonem, którzy mieli zastąpić tracących werwę Lorama, czy Louisa i osiągać znacznie lepszy wyniki, niż tułający się pod koniec stawki "Foxy" Smith, czy Carl Stonehewer.

6
/ 8

Lata rozczarowań, aż wreszcie bombę odpalił "Bomber"

Przez pierwsze lata na Millenium Stadium (taka nazwa obowiązywała do 2016 roku - przyp. red.) karty rozdawały tuzy, a tych Brytyjczykom brakowało. Triumfy odnosili: Rickardsson (2001, 2005), Sullivan (2002), Nicki Pedersen (2003), Hancock (2004) i Crump (2006). Raz na podium załapał się Richardson, który stanął na najniższym stopniu w sezonie 2004. Czterokrotnie z rzędu (lata 2003-2006) zatrzymywał się na półfinale Nicholls.

"God Save the Queen" zabrzmiało wreszcie podczas dekoracji w 2007 roku. W finale huśtawkę nastrojów zafundował kibicom ten, na którego mało kto liczył, czyli Chris Harris. W finale tradycyjnie słabo ruszyły spod taśmy, co wykorzystali rywale, przede wszystkim Hancock, który uciekł do przodu. Tego dnia układany tor w Walii nie był w najlepszej kondycji i zawodnicy oprócz walki między sobą musieli też uważać na sporo kolein. Harris przez dwa okrążenia tasował się z Crumpem i gdy wreszcie zostawił go za swoimi plecami, zaczął zbliżać się do Amerykanina. Na ostatnim wirażu "Bomber" zaatakował rywala, którego lekko podbiło na wyjściu z łuku. Kornwalijczyk z Truro od razu przyciął do wewnętrznej i wpadł na metę na pierwszej pozycji. Był to bez wątpienia jeden z lepszych wyścigów finałowych w historii GP.

W kolejnych kilku sezonach nikt, ani też sam Harris, nie zbliżył się do tamtego sukcesu. Zawodził Nicholls, nic nie wnosiły kolejne "dzikie karty", a w 2010 roku większej roli nie odegrał także rzucony na głęboką wodę Tai Woffinden, który jeżdżąc ze stałym zaproszeniem, płacił frycowe. Po pewnym czasie to jednak w nim zaczęto widzieć tego, który odniesie dla ojczyzny trzecie zwycięstwo w GP Wielkiej Brytanii.

7
/ 8

Cztery medale, dwa tytuły, ale Cardiff wciąż niezdobyte

Woffinden zaskoczył żużlowy świat w 2013 roku, gdy po raz drugi w karierze wziął udział w rywalizacji w elicie ze stałym zaproszeniem. Prezentował się ze świetnej strony, zgarniając na koniec indywidualne mistrzostwo świata. Po drodze miał też problemy zdrowotne, które nasiliły się akurat podczas turnieju w Cardiff. Dolegliwości związane ze złamanym obojczykiem nie pozwoliły mu dokończyć jazdy, choć po trzech biegach miał na koncie 8 punktów.

W latach 2014-2016 Woffinden prezentował się przez całe zawody bardzo dobrze, plasował się w górnej części klasyfikacji i za każdym razem przebrnął fazę półfinałową. W finałach znajdywał jednak pogromców. Najpierw zwycięstwo sprzątnął mu sprzed nosa niezmordowany Hancock, potem zabrakło dla niego miejsca na podium, a na koniec drugi raz zajął drugie miejsce, ulegając Antonio Lindbaeckowi. W 2017 roku Brytyjczykowi raz jeszcze nie dopisało szczęście. W rundzie zasadniczej zdobył 9 "oczek" i... nie załapał się do półfinału.

Odkąd Woffinden zadebiutował w cyklu, w Walii dwukrotnie wygrywali Hancock (2011, 2014) i Chris Holder (2010, 2012). Udało się to też Emilowi Sajfutdinowowi (2013), wspomnianej dwójce ze Skandynawii i ostatnio Maciejowi Janowskiemu. Można sobie tylko wyobrazić, jak bardzo zdeterminowany jest 28-latek przed kolejną wizytą na Principality Stadium.

8
/ 8

"British speedway is coming home?"

Apetyty miejscowych kibiców przed zbliżającym się turniejem chyba nigdy nie były aż tak rozbudzone, jak teraz. Przede wszystkim z uwagi na aktualny status dwóch z trzech reprezentantów, którzy będą rywalizowali w Cardiff w sobotni wieczór. Mało kto wierzy bowiem w Craiga Cooka, ale już w pozostałą dwójkę jak najbardziej. I trzeba przyznać, że jest to podparte konkretnymi argumentami.

Tai Woffinden przyjedzie do Walii jako absolutny bohater czerwcowego Speedway of Nations, w którym niemal w pojedynkę doprowadził reprezentację do srebrnego medalu, ale przede wszystkim jest liderem klasyfikacji generalnej. Dwukrotny złoty medalista IMŚ we wszystkich czterech tegorocznych rundach meldował się w finale i na ten moment ma już 11 punktów przewagi nad drugim Fredrikiem Lindgrenem.

Dawno tak bardzo nie wierzono w "dziką kartę". Wystąpi z nią Robert Lambert, czyli aktualny indywidualny mistrz kraju seniorów i juniorów oraz niedawny zwycięzca drugiego finału Tauron SEC w Guestrow. 20-latek prezentuje się naprawdę znakomicie i choć doświadczenia z jazdy w elicie nie ma tak naprawdę żadnego, to kto wie, być może pójdzie w ślady Martina Dugarda. Osiemnaście lat temu w Coventry to "dzikus" skradł show późniejszemu mistrzowi świata, Markowi Loramowi. Teraz po złoto kroczy jak nigdy marzący o triumfie w Cardiff Woffinden.

Źródło artykułu: WP SportoweFakty
Komentarze (7)
avatar
Petrus
21.07.2018
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
No i czego, słuchali dzisiaj wieczorem Brytyjczycy?  
avatar
Rylszczak
21.07.2018
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Jeszcze poczekają  
avatar
gelo429
20.07.2018
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Anglicy tak latwo nie dadza skory oddac stawiam na Lamberta  
avatar
Dahomej
19.07.2018
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Kapitalny materiał. Brawo.  
avatar
Tomek z Bamy
19.07.2018
Zgłoś do moderacji
2
2
Odpowiedz
Predzej w glosnikach poleci "God save the queen"w wykonaniu Se. Pistols,niz Dumnie Jezdzcy Albionu uslysza hymn;)1.Zmarzlik2.Doyle3.Woffinden.