Lotem Drozda, to cykl felietonów Grzegorza Drozda, dziennikarza WP SportoweFakty.
***
Bartek Zmarzlik o dziesiątej rano w sobotę obiecał Tomaszowi Gollobowi, że postara się powtórzyć jego legendarne akcje na wrocławskim torze, ale zaznaczył, że nie będzie się odbijał od bandy. Jak powiedział, tak zrobił. Od co najmniej roku Zmarzlik prezentuje wyższy level od Golloba za jego młodych czasów. Ma właśnie swój styl zmarzlikowy, a nie gollobowy tzn. lepszy. Bardziej techniczny, ale nie mniej swobodny i ofensywny. Ja wiem, że Tomek to świętość. Zwłaszcza po tej tragedii, która mu się stała. Ale przecież w związku z tym nie przestanę oceniać jego kariery i tego jakim był zawodnikiem. Chyba, że znów mi ktoś zabroni, jak to było w przypadku "pozwolenia" na posiadanie własnego zdania kiedy Tomek powinien dać sobie spokój z żużlem.
Bartek jest wybitny i nie dziwię się, że jego klasa sportowa może irytować kolegów z toru. Podobnie było z Gollobem. Mają wiele wspólnego. Podobnie jak w przypadku Tomka o Bartku mówi się, że nie wytrzymuje kluczowych biegów, kombinuje za dużo z wyborem pól startowych, ma rodzinę w boksie z bratem żużlowcem na czele, nie kocha rozmów z dziennikarzami, nie spieszno mu do ligi angielskiej i nie grzeszy płynną angielszczyzną, a nawet podobnie łysieje. Jest jednak kilka różnic. Bartek nie potrafi tak dobrze jeździć zespołowo jak Gollob, ma pozostającego w cieniu ojca, wreszcie Tomek mówił mi na ty, a Bartek na pan. Wniosek? Czas płynie i dla mnie, a wszystko się zmienia.
Wszystko staje się marketingowym produktem, wyliczone jest na sekundy i dla przykładu konferansjer musi trzymać się kartki. Tu nie ma miejsca na improwizację. Ledwie zdążyłem wpisać emocjonalnego tweeta po biegu finałowym, podniosłem głowę, a Bartek oblewał się już szampanem na podium. To nie to co kiedyś, gdy Andrzej Rusko jeszcze na torze podrzucił Tomkowi flagę Polski, z którą dokonywał triumfalnych przejazdów i dzielił się z nami radością. Później na podium odśpiewywaliśmy dla niego Sto lat! Dziś nie ma miejsca i czasu na tak romantyczne i spontaniczne "ekscesy". Emocje na trybunach też już z innej kategorii. Dziś po zwycięstwie Polaka - nawet tak spektakularnym - nie popadamy w euforię. Zwycięstwa się oklepały. Wygrał Polak? OK. Jest fajnie, ale żadna to nowina - pomyślał w sobotę niejeden z nas.
ZOBACZ WIDEO Kolejka po Jasona Doyle'a. Motor zapowiada, że też złoży mu ofertę
Przeczytaj także: Max Fricke po raz piąty. Australijczyk pojedzie w Malilli
Zwycięstwa naszych to codzienność, dlatego tym bardziej zabolały mnie słowa po SoN w Toglatti, że mamy Zmarzlika, a później długo, długo nic. To bardzo krzywdzące i przede wszystkim nieprawdziwe określenie w stosunku do Macieja Janowskiego i Patryka Dudka. Ciągle im się ubliża i poniża ich sportową wartość. Słyszę, że gdyby przenieść ich ze 20 lat wstecz, to nie odgrywaliby czołowych ról w światowym speedwayu, a ich pozycja jest wynikiem głównie słabego obecnie poziomu. Autorzy podobnych słów mają słaby poziom orientacji w historii żużla. Janowski z Dudkiem, a także Kołodziej w formie z ostatnich tygodni, nie mieliby problemu z rozstawieniem po kątach mało profesjonalnych gwiazd z nadwagą z lat 90. Jeżdżą wspaniale technicznie, ostro i twardo. Poza torem są profesjonalistami i na pełen wymiar poświęcają swoje życie żużlowi.
Dobrze doinwestowani posiadają znakomite zaplecze sprzętowe i ogromne wsparcie rodzin. Tomek Gollob nie dopadłby ani Dudka ani Janowskiego 20 lat temu, jak to zrobił z Jimmym Nilsenem, który z powodu braków kondycyjnych słabł z okrążenia na okrążenie i zwalniał z braku sił właśnie przed wejściem w wiraże. W Togliatti kolegom Bartka nie wyszło, ale proszę zwracajmy uwagę na niuanse. W Togliatti od początku były ogromne dysproporcje na polach startowych. Były to zawody drużynowe, w których zawodnicy mogli zamieniać się polami startowymi. Tak też czyniła każda ekipa nieustanie ustawiając swojego lidera na lepszym polu startowym. Stąd ogromne różnice w punktacji pomiędzy "jedynkami" a "dwójkami" w poszczególnych drużynach. Brylowali tam również najgroźniejsi rywale Barka Zmarzlika do złotego medalu w Grand Prix, tj. Emil Sajfutdinow i Leon Madsen.
Polski żużel to nie tylko Zmarzlik. Mamy czterech wojowników w cyklu i każdego stać na największe rzeczy. To bardzo komfortowa sytuacja dla... każdego z nich. Presja, sympatie i oczekiwania rozkładają się na kilku, a nie cała uwaga skupiona jest wyłącznie na jednym żużlowcu. Tak działo się w przypadku Golloba. Wiadomym było, że z chwilą odpadnięcia Tomka z zawodów, kończą się również emocje na trybunach, bo na resztę nie było co liczyć. W 2000 roku we Wrocławiu Tomek dzielił i rządził. W półfinale ponownie wiózł zwycięstwo do mety. Olimpijski szalał, a ja traciłem głos. Gollob nagle zdefektował, a trybunom jakby ktoś wyłączył wtyczkę z prądu i w jednej chwili zapadła grobowa cisza. A dziś? A dziś w półfinale mieliśmy trzech naszych i mogliśmy spokojnie odetchnąć, że jednego, to już w finale mamy.
Jesteśmy rozpieszczeni. Od kilku lat notorycznie słyszę narzekania fanów czarnego sportu także na jakość widowisk. Kibice w licznych rozmowach ze mną narzekają, że zawody, które właśnie obejrzeli były słabe i nie obfitowały w tzw. mijanki. Obecne czasy nawet wylansowały powiedzenie na dobry żużel - fajne ściganie. Hasło nadające wypowiadającemu cechy znawcy-luzaka, a po mojemu tandetne, oklepane i słabe językowo. Nie cierpię tego określenia, podobnie jak kilku innych: korekta, ścieżki, czy pójść w dobrą stronę. Ja zostanę przy swoim określeniu dobrego żużla, brzmi ono - dobry żużel. A więc ciągle narzekamy na brak dobrego żużla podkreślając przy tym często, że kiedyś było lepiej. Moim zdaniem, na podstawie obejrzenia setek zawodów żużlowych odbytych na przestrzeni ostatnich 50 lat, z dobrym żużlem wcale nie było lepiej, a gorzej.
Jesteśmy po prostu rozpuszczeni oglądaniem najlepszego żużla na co dzień. Nigdy wcześniej nie było sytuacji jak obecna, tzn. mamy trzy dobre ligi i mistrzowskie cykle. Zawodnicy mogą i jeżdżą wszędzie. Zespoły są naszpikowane gwiazdami do oporu. Codziennie oglądamy najlepszych na żywo bądź za pośrednictwem telewizji i internetu. Jeszcze kilkanaście lat temu mieliśmy jeden mecz na żywo z najlepszej ligi w Polsce, a w zespołach jeździł jeden obcokrajowiec. Wszyscy wszystko wiedzą i wszystko widzieli. Dziś trudno znaleźć ciekawego zawodnika na rynku, który zaskoczyłby formą. Żużel nie zmienił się w swojej atrakcyjności, a na pewno nie jest gorszy. Przed laty gdy rozgrywał się turniej Grand Prix bądź mistrzostwa świata, sam fakt rangi i nazwisk wywoływał wśród nas gęsią skórkę i emocjonowaliśmy się rozstrzygnięciami. Widowisko było bonusem. Nie pamiętam takiej lawiny narzekań jaka jest obecnie. Gdybyśmy codziennie jedli kawior, marcepany i popijali Dom Perignon, doszlibyśmy w końcu do wniosku, że jajko sadzone z kwaśnym mlekiem to jest dopiero smakołyk. Człowiek już taką ma naturę.
Przeczytaj także: Grand Prix. Zobacz, jak Bartosz Zmarzlik wygrał turniej we Wrocławiu! (wideo)
Wielka impreza to też znakomita okazja do wielu spotkań i rozmów z ludźmi z całego środowiska. Sami swoi. Wokół stadionu panowała atmosfera żużlowego święta, a zarazem przyjemnego pikniku. Z kumplami 20 lat temu nad Odrą za Olimpijskim na kilka godzin przed Grand Prix też urządziliśmy sobie niezły piknik. Rozpaliliśmy grilla, piliśmy piwo i słuchaliśmy głośnej muzyki. Na masce samochodu kończyliśmy koszulki własnego projektu z napisem Dark Warrior, bo taką ksywę na angielskich torach miał Tomasz Gollob, który często uchodził za czarny charakter światowego żużla. Od soboty już wiem, że nasz piknik był po sąsiedzku z miejscem, gdzie Sylwester Chęciński nagrywał najsłynniejsze polskie komedie o losach Kargula i Pawlaka.
Gdy Zmarzlik gawędził przez telefon z Gollobem, ja gawędziłem z właścicielami domostwa, gdzie nagrywane były m.in. słynne sceny przy płocie. W izbie pamięci, która mieści się na terenie posesji zachowało się wszystko co trzeba: sierp, samograj, beczka na samogon, niedzielne ubranie Kargulowej i rower. Fantastyczne przeżycia. Nigdy bym nie przypuścił, że żużel zagoni mnie pod Kargulowy dom. Czas pokazał, że był to dopiero początek atrakcji tego dnia, bowiem zawody ukontentowały najbardziej wybrednych. To był wieczór marzeń. Ale nie będzie to codzienność. Dwa warunki muszą być spełnione aby zawody był dobre: wyrównana i dobra stawka zawodników oraz dobry tor. Tor zaś, to nie tylko sposób przygotowania nawierzchni. To także jego geometria. Na nic idealna nawierzchnia w Gdańsku, Rzeszowie, Krsko, Togliatti, Teterowie, Pradze i wielu innych miejscach, gdy kształt toru, czy brak nachylenia łuków wykluczają atrakcyjne wyścigi.
Ciąg dalszy felietonu na drugiej stronie.
[nextpage]Jeśli tor jest długi, o kanciastych i wąskich wejściach w łuk, to nikt i nic nie pomoże. Kiedyś takim znienawidzonym torem był Bristol w latach 70. opisany wokół boiska do rugby. Żeby lepiej wam to zobrazować; bardzo przypominał rybnicki tor sprzed kilku lat, gdzie wejścia w łuk były kwadratowe i prezes Mrozek wiedział, że musi jak najszybciej temu zaradzić. Gdyby wrocławski tor w zeszłą sobotę miał dokładnie tę samą nawierzchnię, ale był sprzed przebudowy, to mielibyśmy guzik, a nie widowisko. W 1999 roku z dziką kartą do Wrocławia zjechał Mark Loram. Anglik był w kosmicznej, ale to naprawdę kosmicznej formie, a był tym, kto robi najlepsze show na trasie. Zgodnie z moimi obawami - bo oglądałbym go najchętniej do biegu finałowego - nie wskórał nic. Dostał gładko dwa razy na starcie i mógł pakować walizy.
Wielu z Was mnie pyta dlaczego organizatorzy Grand Prix nie mogą bądź nie chcą umieścić turniejów na lepszych torach niż Praga, czy Krsko. Już kiedyś Wam to dokładnie tłumaczyłem w swoim autorskim programie na YouTube pt. "Ja mam zawsze rację". Po prostu nie ma innych torów w rożnych częściach świata i trzeba tam je organizować, gdzie - po po pierwsze - miejscowe środowisko chce podjąć takie wyzwanie finansowe oraz infrastruktura obiektu jest względnie najlepsza w danym państwie. Nie możemy organizować w Polsce większości zawodów w ramach mistrzostw świata czy Europy. Trzeba przełknąć gorzką pigułkę i mieć nadzieję na dobre widowisko na lepszych torach. Taki jest we Wrocławiu. Gdy WTS otrzymał organizację SoN w 2018 roku na wiele miesięcy przed zawodami polała się fala krytyki w obawie o nudne widowisko. W swoim programie broniłem Olimpijskiego. Stwierdziłem, że ten tor został dobrze wyprofilowany. Zniknęło piłkarskie boisko i zostały podniesione łuki. Po ostatniej gorączce sobotniej nocy Olimpijski wywindował do miana najlepszej żużlowej areny na świecie. Nieźle co?
Sajfutdinow, Zmarzlik, Madsen. Moim zdaniem właśnie ta trójka podzieli między sobą medale. Jeśli Leon Madsen zdobędzie medal, to dołączy do zaledwie trzyosobowego grona żużlowców, którzy zdobyli medal w cyklu GP - bez uwzględnienia edycji 1995 - jako debiutanci. Nazwiska członków tego ekskluzywnego klubu to... Emil Sajfutdinow i Bartosz Zmarzlik, a na dokładkę Patryk Dudek. Wszyscy w tym roku są pod wrażeniem jazdy Emila. Redaktor Konrad Mazur przygotował sondę na WP SportoweFakty, w której pytał o faworytów do medali w tym roku i przypomnę moją wypowiedź: W zeszłych latach eksperci regularnie widzieli go na wysokich pozycjach, a ja wręcz odwrotnie. Odnoszę wrażenie, że po kliku przeciętnych latach doszedł do idealnego punktu równowagi pomiędzy swoim ogromnym temperamentem, a chłodną kalkulacją. Emil od lat ma perfekcyjne zaplecze sprzętowe, ale w tym roku pod tym względem wydaje się jeszcze mocniejszy.
Tyle o Emilu. Zresztą weekend z Togliatti natchnął mnie do przygotowania tekstów o rosyjskim żużlu i samym Sajfutdinowie, więc będą inne okazje, aby więcej napisać o Rosji, a także jej byłych i obecnych gwiazdach. Emila my tu w Polsce cenimy i szanujemy. Inaczej sprawa ma się z Leonem Madsenem. Rolę czarnej owcy w polskich mediach po Nickim Pedersenie przejął właśnie Leon. Obrywa mu się za wszystko z potrójną siłą przekazu. Spod klawiatur lecą mocne słowa nt. tego co niby wyprawia. Co nabroił Madsen? Przede wszystkim jest dobry i wszędzie wygrywa. Dla wielu wystarczy, żeby go nie lubić i atakować przy byle okazji. Ponadto jeździ jak drewno, jest zarozumiały, dziwnie wychudzony, kradnie starty, nie przeprasza kolegów i emanuje głupim uśmiechem w każdej nawet najodpowiedniej sytuacji. Jak widzicie, sporo niebagatelnych zarzutów. Polscy dziennikarze znaleźli sobie nowego Nickiego Pedersena. Opamiętajcie się co poniektórzy.
Madsen nigdy moim faworytem nie był. Pamiętam go dokładnie za juniora z duńskich torów. W tamtym czasie miałem dużo okazji oglądać duński speedway. Najbardziej zapamiętałem obrazek zdaje się z Holstebro. Po zawodach pośrodku parkingu stał mały, drobniutki żużlowiec z czerwonymi policzkami, w fioletowym za dużym kevlarze. Widok Madsena był dla mnie zabawny, bo z postury i twarzy przypomniał mi.... mnie samego. Stał tak sobie skromniutko, jak grzeczne dziecko na apelu: noga przy nodze, opadłe ręce wzdłuż tułowia i splecione dłonie. Jeździł tego dnia standardowo, czyli z tyłu i koślawo technicznie. Ale i wtedy i jak zwykle miał ten swój nieodłączny madsenowy atrybut - szeroki uśmiech. W oczach jego krytykantów - głupi uśmiech. Patrzyłem na niego z politowaniem i pomyślałem: z ciebie żużlowca nie będzie.
Madsen widocznie miał inne zdanie. Widziałem go w wielu rożnych sytuacjach. Po zawodach, w których świętował sukces jak i przełykał gorzką porażkę. Siedem lat temu był bardzo bliski awansu do Grand Prix, a ja z całych sił trzymałem kciuki, żeby mu się nie udało. Powód był prosty. Nie chciałem oglądać "kołka" w cyklu. Sympatie to jedno, a twardy poważny biznes to drugie. Dlatego też przed zawodami założyłem się o pieniądze, że Leon wejdzie! - Madsen? Chyba cię poniosło Grzegorz w tych swoich oryginalnych pomysłach - słyszałem od znajomych. - Ma świetne starty. Nie pamiętam tak drobnego i lekkiego zawodnika, z tak opanowaną maszyną na starcie. Wychodzi spod taśmy płasko i pewnie. To jego ogromna siła i niestety boje się, że wejdzie - odpowiadałem. Przegrał o włos. Po zawodach przeżywał niepowodzenie. Gdy opowiadał mi o szczegółach bolesnej porażki, to w swoim stylu nakręcony klął ile wlezie. Co było najbardziej charakterystyczne? Właśnie ten w ocenie wielu głupkowaty uśmiech, który gości na jego twarzy w każdej nawet teoretycznie nieodpowiedniej sytuacji.
Ten chłopak tak po prostu ma i nie linczujcie go za to. Taki ma rodzaj ekspresji i zachowania. Czy jest zły, czy mu idzie, czy wygrał, czy przegrał w taki sposób reaguje. Poza tym zrobił ogromny progres. Poza wszelką dyskusją sr* żużlem (wiemy o co chodzi), ma dobry okres w życiu prywatnym i ma najszybszy sprzęt na świecie. To jak widzę w waszych komentarzach wiecie, ale chcę napisać o innych walorach, o których rzadziej bądź wcale nie pisze się w kontekście Duńczyka. O startach już pisałem wcześniej. Chłopak trzyma gaz i walczy w każdych warunkach. Nie jest wirtuozem na motocyklu, ale wypracował swój powtarzalny styl. Szanuje pole jazdy i wybiera najlepsze linie. Potrafi pójść szerzej i po kredzie. Bardzo sprytnie potrafi ustawić motocykl na wyjściu z łuku. Nie podnosi go na koło, nie zdejmuje nogi z haka i nie wyczynia cyrków. Zamiast jak inni jeździć w bok, on jeździ do przodu. Leon w naszym żużlowym komiksie to taki nowy Dark Warrior, ale z przyklejonym uśmiechem na twarzy niczym Joker. Na przeciwko pozytywni superbohaterowie, czyli Robin Sajfutdinow i Ba(r)t(ek)man Zmarzlik. Bez względu na rozstrzygnięcia dajcie luz temu Duńczykowi. Nie bądźcie tacy poważni. Uśmiechnijcie się.
Grzegorz Drozd