Żużel. Grzegorz Drozd. Lotem Drozda: Modły Wirebranda o polskiego mistrza (felieton)

WP SportoweFakty / Jarosław Pabijan / Na zdjęciu: Bartosz Zmarzlik
WP SportoweFakty / Jarosław Pabijan / Na zdjęciu: Bartosz Zmarzlik

Szykował się ostatni wyścig wieczoru. Nie wiem co, ale coś mnie podkusiło, żeby pójść na wysoką trybunkę usytuowaną na drugim łuku. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę.

W tym artykule dowiesz się o:

Lotem Drozda, to cykl felietonów Grzegorza Drozda, dziennikarza WP SportoweFakty.

***

Tego dnia Jason Doyle był w wybornej formie. Ba! Australijczyk był w wybornej formie tego dnia, tamtego tygodnia i tamtej jesieni. Kilkanaście dni wcześniej wygrał Grand Prix Polski w Gorzowie i był w nieziemskim gazie. W biegu finałowym meczu Rospiggarna - Piraterna miał za rywali Petera Kildemanda i Grega Hancocka, który przewodził w klasyfikacji mistrzostw świata i tylko niepoprawni optymiści talentu Doyle'a widzieli jeszcze szanse na dogonienie Amerykanina przez Jasona. Był to początek września i za trzy dni miała odbyć się kolejna runda GP w niemieckim Teterow. Było zimno i już dość późno. Rospiggarna mecz już dawno rozstrzygnęła na swoją korzyść, toteż stadion niemal świecił pustkami, a na pewno kameralna trybunka na drugim łuku. Zdążyłem dobiec na miejsce tuż przed podniesieniem maszyny startowej. Zawodnicy ustawili się do startu. Podniosłem głowę do góry, popatrzyłem w niebo i wziąłem głęboki oddech żeby złapać koncentrację. Wypuściłem z płuc rześkie szwedzkie powietrze i wyczekiwałem deseru.

Przeczytaj także: Wstydliwa historia w Krakowie. To największa taka klęska w XXI wieku

Doyle spóźnił start i został z tyłu. Wyniósł się na szeroką w pierwszym łuku i zrobił długą prostą. Na wejściu w drugi łuk był niebotycznie napędzony. Co było dalej możecie sobie wyobrazić. Doyle bez cienia zawahania na pełnej ku... - przepraszam, manetce - wszedł w łuk pod wszystkich na żyletkę i z zimną krwią posłał ich na dechy. Znał ten tor od podszewki. Szalał na nim cały wieczór. Bez problemu przepięknie wykontrował w szczycie łuku i bez problemu pognał do przodu. Moje ciało przeszedł dreszcz żużlowego spełnienia. Stałem sam na górze kameralnej opustoszałej trybunki i uśmiechnąłem się do siebie. To było dokładnie to, na co czekałem. Akcja gościa, który jest w szczytowej formie. Akcja na którą stać tylko najlepszych w najlepszej formie.

Uwielbiam tor w Hallstaviku. Obok Motali i Vastervik, to mój ulubiony szwedzki obiekt. Jest to przepiękny naturalny tor, idealny do dobrego ścigania, z wąskimi, technicznymi i lekko podniesionymi łukami. Widoczność jest znakomita. Strome trybuny zbudowane powyżej poziomu toru powodują, że akcję Doyle'a miałem jak na talerzu. To właśnie tam po raz pierwszy zobaczyłem szczęśliwego Grega Hancocka z Jennie, przed którą teraz trudna walka o powrót do zdrowia. Greg przy niej odmłodniał i mimo że był grubo po trzydziestce, wyglądał jak zakochany nastolatek. Towarzyszył im pies husky. Dziś w ich wspólnym życiu jest nie tylko czworonóg, ale trójka wspaniałych synów. Greg to wielki nieobecny tegorocznego cyklu. Po dwudziestu czertach latach nie oglądamy Hancocka w rywalizacji o tytuł mistrza świata. Gdy wszyscy zastanawialiśmy się kiedy Greg powie pas, kiedy nastąpi kres jego możliwości sportowych, jak to często bywa, życie napisało własny scenariusz. Jenny poważnie zachorowała i Greg postanowił zawiesić karierę żużlowca do momentu aż będzie to konieczne.

ZOBACZ WIDEO: Zmarzlik nie pamięta, kiedy jechał w takim upale. Zobacz skrót meczu Betard Sparta Wrocław - truly.work Stal Gorzów

Życie nie lubi próżni i rodzą się nowi mistrzowie, tak jak kiedyś Greg i Billy Hamill wypełniali lukę w Cradley Heath po Eriku Gundersenie czy Bruce Penhallu, tak i teraz mamy nowych asów. Dudek, Vaculik, Madsen, Fricke...

Wtedy, tamtej wrześniowej nocy w 2016 roku, w cieniu życiowej formy Jasna Doyle'a rozkręcał się właśnie Max Fricke, który obecnie jest najlepszym zawodnikiem ligi brytyjskiej i powoli pnie się w żużlowej drabince. Mało wylewny i poważny Max w stylu Leigha Adamsa odpowiadał mi pół zdaniami o żużlowej pasji. - Jeżdżę na żużlu, bo lubię. Lubię też dużo jeździć i wcale mnie to nie męczy. Przeciwnie. Po prostu chcę dużo i dobrze jeździć, a na efekty poczekam - opowiadał mi po wyjściu z szatni młodziutki Fricke, który w tym roku może sprawić jeszcze niejedną niespodziankę. Zupełnie odmienny od młodego Kangura był jak zwykle roześmiany i nieco gadatliwy Martin Vaculik, który szczerze pogratulował Doylowi.

- Jason jest w znakomitej formie. Może kiedyś i ja w takiej będę - zasugerował Martin. - Ale też muszę ciężko pracować. Poważnie traktuję każdy swój start. Nie inaczej jest z ligą szwedzką. Zrezygnowałem z przyjazdów busem tutaj na zawody. Samochodem podróżują tylko moi mechanicy. Ja latam samolotem. Mam to wszystko świetnie zorganizowane. W ten sposób jestem miej zmęczony i mam więcej energii w trakcie zawodów - przekonywał mnie Vaculik, który chciał powrócić do cyklu.

Przeczytaj także: Komplet Polaków w półfinale w Szwecji? "Kołodziej może pokazać, że frycowe już zapłacił"

Wrócił. Jest w życiowej formie i wielu jest takich, którzy widzą naładowanego pozytywną energią Słowaka nawet w roli mistrza świata. To wreszcie w Hallstaviku po raz pierwszy w lidze szwedzkiej widziałem Janusza Kołodzieja. Nicki Pedersen i reszta chłopaków ze Smederny rozstawiała go bezlitośnie po kątach. To własne był ten czas i właśnie to pokolenie naszych żużlowców, które wkraczało na poziom międzynarodowej gwiazdy.

Ciąg dalszy artykułu na drugiej stronie.
[nextpage]Dziś na stadionach w Szwecji największymi gwiazdami lokalnych drużyn są nasze chłopaki. W Malilli w butiku klubowym królują zielone gadżety Patryka Dudka, a w Vetlandzie królem toru jest Bartek Zmarzlik. Na stadionie w Kumli brat, a zarazem mechanik miejscowej legendy, Piotra Protasiewicza, Grzegorz dorobił się nawet własnego stopnia, z którego ogląda zmagania na torze! Dziś już nie ma Nickiego w cyklu, jest zaś Janusz, który podobnie jak duński kandydat na mistrza świata Leon Madsen wiedzie szczęśliwe życie rodzinne.

Grzegorz Drozd na stopniu Grzegorza Protasiewicza
Grzegorz Drozd na stopniu Grzegorza Protasiewicza

Kołodziej bardzo długo musiał czekać na swoje pięć minut. Dwa tygodnie temu w Pradze dopiął swego i po raz pierwszy zasmakował zwycięskiego szampana w cyklu Grand Prix, mając na karku 35 lat! Niewiarygodne. Żużel to ciągła walka z własnym organizmem. Jego ograniczeniami fizycznymi i psychicznymi. Wszystko odbywa się za kurtyną. Dlatego my widzowie nie o wszystkim wiemy. - Miałem kiedyś ogromne problemy zdrowotne, ale to już za mną. Omijają mnie kontuzje. Jestem szczęśliwy i mogę koncentrować się na żużlu - mówi Leon.

To właśnie na szwedzkiej ziemi rodak Madsena, legendarny Tommy Knudsen, wrócił na żużlowe salony. W 1991 roku po sześciu latach przerwy potargany kontuzjami i upadkami ponownie wystąpił w finale światowym. - Moja mama bardzo przeżyła już moją pierwszą kontuzję w 1984 roku, która wykluczyła mnie na blisko rok jazdy. Od tamtej pory postanowiła sobie, że nie pojedzie na zawody, w których ja startuję. Ze wzruszenia pościły jej emocje, gdy w Abensbergu w 1991 roku ponownie wywalczyłem awans do finału światowego. Wtedy powiedziała, że pojedzie ze mną do Goeteborga. Był również oczywiście ze mną mój ojciec, który pomagał mi wiele w roli mechanika - opowiada Tommy Knudsen.

Życie rodzinne jest niezwykle ważne w rozwoju zawodowej kariery. A zwłaszcza gdy twoim zawodem jest ekstremalny sport. Szwedzki żużel jest w kryzysie. Największym od czterdziestu lat, gdy na emeryturę odeszła stara gwardia: Anders Michanek, Bernt Person, Benga Jansson. Szwedzki żużel miał pociągnąć Tommy Jansson, ale karierę utalentowanego i o charyzmie gwiazdy filmowej Tommy'ego przerwała śmierć na torze. Agonię żużlowca na stadionie Gubbagen oglądał były reprezentant Trzech Koron, ojciec Tommy'ego. Żużel w Szwecji przestał być trendy. Młodzi chłopcy odwrócili się od niego, a stadiony opustoszały. Na przestrzeni lat 70. i 80. było bardzo źle. Obecne czasy w szwedzkim żużlu bardzo przypominają tamten okres.

Wszystko zmieniło się za sprawą dwójki przyjaciół ze Sztokholmu, Pera Jonssona i Jimmy'ego Nilsena. Tę dwójkę w żużlowym rzemiośle dzieliło niemal wszystko, ale łączyła przyjaźń i pasja do żużla. Życie znów okazało się brutalne i na wskutek upadku Pera na derbach w Bydgoszczy 25 lat temu Jonsson został przykuty do wózka inwalidzkiego. Ta tragedia znów wstrząsnęła żużlową Szwecją. Erik Stendlud - mistrz świata na lodzie 88 - zapowiedział, że ogranicza starty i wręcz z obowiązku kontraktowego będzie jeździł tylko w spotkaniach ligowych. Tragedię przyjaciela przeżywał również Jimmy Nilsen. Jak wspomniałem, życie prywatne musi układać się aby mieć dobre wyniki w pracy zawodowej. Jakby tego było mało w 1994 roku zawał serca przeszedł ojciec Jimmy'ego, a ten musiał przejąć obowiązki w rodzinnej firmie.

- Jeżdżę na żużlu, organizuję Benefis dla Pera, przeżywam kłopoty ze zdrowiem ojca Onyvida i muszę pilnować spraw rodzinnego biznesu. Ostania rzecz o jaką proszę los, to więcej pracy - opowiadał niezłomny Jimmy, który na torze i poza nim był i jest prawdziwym twardzielem. Takich potrzebuje szwedzki żużel. Jimmy nigdy nie był wirtuozem techniki, nigdy nie był materiałem na kolorową gwiazdę i nie zaskakiwał jak Greg Hancock czy Tony Rickardsson nowymi pomysłami na marketing w żużlu. Ale na torze był wielkim spryciarzem i twardzielem o bardzo mocnej psychice. Nie bujał w obłokach, życie brał takim jakim jest i mocno stąpał po ziemi. To on stworzył w 2001 roku team z Jasonem Crumpem i Krzyśkiem Cegielskim. Dziś mieszka w słonecznej Kalifornii i cieszy się życiem.

- Miło było patrzeć jak rozwijał się speedway 20 lat. Przyjeżdżałem na zawody Grand Prix, a tam na przy stadionowym parkingu parkowały coraz większe busy zawodników. Był to przyjemny widok - opowiada Jimmy. Kiedyś na torze w Hallstaviku wygrał pierwsze cztery wyścigi półfinału indywidualnych mistrzostw Szwecji i... spakował sprzęt do busa i pojechał do domu! - Po postu nie chciałem ubrudzić swojego motocykla przyjeżdżając za plecami rywali w ostatnim wyścigu. Decyzja przyniosła same korzyści: wcześniej byłem w domu i nie musiałem myć motocykla, co zajęło by mi trochę czasu! - wyjaśnia Nilsen. Taki był Jimmy, pragmatyk do bólu.

W Polsce w ostatnich dniach wspominamy go z innej okazji. Trzy dni temu minęła dwudziesta rocznica legendarnego wyścigu pomiędzy nim, a naszym Tomkiem Gollobem, kiedy to Polak we Wrocławiu strzelił na końcowej kresce Szweda. Mistrzem świata wtedy nie został ani jeden, ani drugi, tylko ten trzeci. Tony Rickardsson. Król Tony sięgnął po trzeci tytuł. Szwedzi wciąż czekają na następcę, ale jest źle. Honoru broni Fredrik Lindgren, który w zeszłym roku sięgnął po upragniony przez jego samego i całą Szwecję medal. - Nie mamy takiego szkolenia jak w Polsce - tłumaczy krótko twórca potęgi za czasów Nilsena i Jonssona - Bo Wirebrand.

Dalsza część artykułu na trzeciej stronie.
[nextpage]- Nasi juniorzy mają za mało startów. Organizujemy za mało turniejów dla nich -dodaje. - Ja nie wiem po co szwedzkiemu żużlowi dwudziestu Polaków co wtorek w naszej lidze - bez ogródek stwierdza Mats Olsson, manager w teamie Tony'ego Rickardssona za jego złotych czasów. - To jest jedno wielkie nieporozumienie. Sami strzelamy sobie w kolano. Mówię o tym do naszych działaczy od lat, ale oni patrzą tylko na swój własny interes klubowy - mówi Mats, który przez wiele lat prowadził szkółkę miniżużla w rodzimej Aveście, z której m.in. wywozi się Linus Sudstroem.

- Ogromna liczba obcokrajowców w naszej nie jest dobra dla tutejszego żużla, ale co możemy zrobić, skoro kibice chcą oglądać najlepszych? - ripostuje Wirebrand. O tyle zastanawiający jest brak następców Rickardssona, bowiem w Szwecji od lat w dalszym ciągu świetnie prosperuje miniżużel. - W Polsce nie ma rozwiniętego systemu miniżużla, a wasi żużlowcy odnoszą sukcesy. Więc chyba nie tu leży rozwiązanie i recepta na sukces. Zresztą moim zdaniem miniżużel nie jest do końca dobry aby rozwijać swoje umiejętności przed wejściem w dorosły speedway - uważa z kolei Kim Nilsson.

- O wiele lepszy jest motocross - twierdzi Kim, który od wielu lat próbuje wspiąć się na wyższy poziom aniżeli ligowy rzemieślnik. Nilsson niedawno zadebiutował "na poważnie" w lidze polskiej, a na liczku ma już 29 lat. Żużel uczy życia. W 2014 roku ambitny Nilsson pojechał wczesną wiosną do Stanów Zjednoczonych, aby szukać okazji do wyjechania na tor. Zaliczył tam upadek i zamiast owocnych treningów, wrócił do domu pobijany i z gołym portfelem. Mimo rożnych przeciwności losu Kim Nilsson podobnie jak Jimmy Nilsen nie narzeka na los, lecz wsiada na motor i robi swoje.

Podobnie jak Tommy Jansson, Fredrik Lindgren czy Tony Rickardsson pochodzi z rodziny, która od pokoleń przesiąkła żużlem. Dziadek Bernt jeździł w latach 50. i nawet wystąpił w finale europejskim, zaś ojciec Tommy był czołowym szwedzkim żużlowcem na przełomie lat 70 i 80. czyli w okresie największego kryzysu szwedzkiego żużla. Tommy Nilsson nigdy nie należał do największych gwiazd, ale był bardzo popularny. Dzięki miłej aparycji i pogodnemu stylowi bycia i przyjemnej technice jazdy był bardzo lubiany nie tylko w Szwecji. Tommy nie dał rady odbudować potęgi Trzech Koron. W tym ekstremalnym sporcie trzeba czegoś więcej niż smykałki do jednośladów. Trzeba złotej mieszanki dwóch przyjaciół ze Sztokholmu. Odporności życiowej Jimmy'ego Nilsena i talentu jeździeckiego Pera Jonssona. Charyzmy Ove Fundina, siły fizycznej Andersa Michanka i polotu jazdy Henrika Gustafssona.

W 2012 roku stałem w parkingu w Vetlandzie i tak rozprawialiśmy o problemach szwedzkiego żużla z Bo Wirebrandem. Jednak Szwed robił uniki jak mógł w tej dyskusji i wracał do planów na przyszłość swojej Vetlandy. Tak bowiem było mu prościej. - Modlę się o takiego jednego żużlowca z waszego kraju. Bardzo bym chciał aby jeździł w naszej drużynie - ciągnął temat nie zważając na moje argumenty o konieczności budowy podstaw szwedzkiego speedwaya. Za skarby nie chciał powiedzieć o kogo chodzi mimo że odpowiedź nasuwała się sama. Za to robił kocie miny i wyciągał głowę ku niebu, składając ręce w geście modlitwy o super talent z Polski. Jego pragnienie spełniło się. Obiekt marzeń Wirebranda z 2012 roku teraz co wtorek przywozi komplety i cały żużlowy świat z zapartym tchem liczy seryjne trójki na koncie Bartka Zmarzlika. Nie wiem jak Wirebrand, ale my w Polsce składamy grzecznie rączki i patrząc w niebo wznosimy modły o polskiego mistrza świata.

Grzegorz Drozd

Źródło artykułu: