Jacek Krzyżaniak: Piękna Róża - na której u progu kariery pojawiły się kolce...

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Rok 1990 był czymś nowym jeśli chodzi o jakość rodzimego speedway'a. W ekstralidze triumfował najmłodszy skład w lidze - zespół Apatora Toruń. Sięgając wstecz, sytuacja ta nie miała prawa bytu, a jednak. Torunianie z wieloma młodymi twarzami w składzie sięgnęli po tytuł DMP, a jednym z głównych aktorów tamtej drużyny był znakomicie wszystkim znany - Jacek Krzyżaniak.

Jakub Michalski: Jak wielu kibiców wie, nie miał Pan w planach zostać żużlowcem tylko piłkarzem, dlatego licencje żużlową zdał Pan jako osiemnastolatek. Skąd zmiana podejścia do speedway’a?

Jacek Krzyżaniak: Poszedłem na turniej oldboyów w których startował mój ojciec. Gdy zobaczyłem, ze "starszy facet" daje sobie radę z tak wielką mocą motocykla to postanowiłem również spróbować, bo przecież nie mogłem być gorszy od taty. Spróbowałem i spodobało mi się, bo w przeciwieństwie do piłki nożnej sport żużlowy mimo, że ma również charakter drużynowy, to zawodnik poprzez swoje wyniki indywidualne może wpływać nie tylko na wynik drużyny, ale również na kształtowanie własnej kariery.

No właśnie. Już od początku kariery nosił Pan swego rodzaju brzemię, jakim była żużlowa pamięć o Pańskim ojcu. Wszyscy liczyli na to, iż podąży Pan śladami swojego papy, czy było to utrudnieniem?

- Na pewno nie było to utrudnieniem, bo ojciec na początku był moim swoistego rodzaju nauczycielem. Zawsze mogłem liczyć na jego pomoc i cenne wskazówki. Ojciec miał doskonały dar przekazywania żużlowej wiedzy i dostrzegania błędów popełnianych przez zawodników. A czy było to brzemię. Nie wiem. Ja to odbierałem w inny sposób. Pamięć kibiców o Ojcu i porównywanie mnie do Niego jeszcze bardziej mobilizowała mnie do wytężonej pracy i prześcignięcia go w sukcesach.

Przez ponad dekadę ścigał Pan się z Aniołem na piersi, jaki to był okres w Pana życiu zarówno prywatnym jak i sportowym?

- Prywatnie na początku kariery sport mnie na pewno usamodzielnił. Musiałem zacząć myśleć zupełnie inaczej niż chłopacy w moim wieku, którzy nie uprawiali sportu. Miałem co prawda osoby które pomagały mi organizacyjne, ale jednak na głowie pozostawało wiele spraw sportowych i organizacyjnych. Miałem świadomość, że na początku kariery kształtuję swoja sportową przyszłość i to było dla mnie najważniejsze. Te dziesięć lat w Toruniu wspominam naprawdę miło. Przecież Toruń mnie wychował, sportowo ukształtował i pozwolił walczyć o najwyższe laury w żużlu. To przecież w Toruniu zdobyłem tytuł IMP i wiele innych trofeów.

Z Apatorem zdobywał Pan wiele medali zarówno w rozgrywkach indywidualnych jak i drużynowych. To właśnie jako zawodnik z Torunia wystąpił Pan w zawodach Grand Prix. Z biegiem czasu, czy nie było możliwości byście dogadali się w toruńskim klubem 10 lat temu? Wszak był Pan liderem Aniołów, a kibice Pana kochali...

- No tak GP również było za czasów toruńskich (zamyślenie). A czy była szansa na dogadanie się - nie wiem. Aby się dogadać muszą chcieć dwie strony. Myślę, że wówczas chyba nie było klimatu, który pozwoliłby mi zostać w Toruniu.

Okres w Atlasie. W roku 2001 Pańska drużyna rywalizowała o miano najlepszej w kraju, na przeszkodzie stanął jednak Apator. Jakie uczucia oraz emocje towarzyszą zawodnikowi, który walczy przeciwko swoim starym kolegom o jedno z najcenniejszych trofeów w Polsce?

- Dla mnie wielkim sukcesem było wówczas, że przyczyniłem się do medalowej pozycji Atlasu. Dla Wrocławia na sukces pracował cały sztab szkoleniowo-organizacyjny. Ja miałem możliwość obcowania z najlepszymi wówczas specjalistami i zawodnikami w kraju. Podpatrywanie tych osób wiele mnie nauczyło i z perspektywy czasu oceniam, że na pewno wzmocniło jako zawodnika. A jeśli chodzi o ten pamiętny finał. Ja jechałem wówczas dla Atlasu i na pewno chciałem wygrać ten złoty medal dla Wrocławia, bo to było wówczas najważniejsze.

Przygoda z Atlasem zakończyła się po czterech sezonach, dlaczego?

- Wrocławski team był wówczas naprawdę profesjonalnie zorganizowany. Jednak zaczęły męczyć mnie dojazdy i brak rodziny. Chciałem być bliżej domu i najbliższych.

W 2003 roku wraca Pan na Pomorze, do Polonii Bydgoszcz. Jednak debiut w barwach Polonii nie jest udany…

- Rzeczywiście to nie był udany debiut z Gryfem na plastronie. Nawet nie chcę do tego wracać. Ja byłem zawodnikiem, który nie chciał być tylko żużlowcem i cieszyć się że wyjeżdża na tor. Ja chciałem wygrywać dla siebie, działaczy i kibiców. Przecież jako sportowiec miałem swoje ambicje, a moi kibice, działacze i trenerzy oczekiwali konkretnych wyników. Dlatego nigdy nie odpuszczałem i stąd ten zielonogórski upadek, który przekreślił w moim przypadku praktycznie cały sezon.

W Bydgoszczy startował Pan przez trzy sezony. W roku 2004 pomógł Pan utrzymać się drużynie wśród najlepszych, rok później dołożył Pan cegiełkę do zdobycia srebra w DMP, dlaczego postanowił Pan po raz kolejny zmienić otoczenie?

- No tak z Polonią kilka sukcesów również było. Jednak tak jak powiedziałem wcześniej. Ja miałem swoje ambicje, a moi fani oczekiwania. Jednocześnie miałem świadomość uciekających lat. Nie chciałem kończyć jeszcze kariery, ale wspomniana kontuzja w Zielonej Górze spowodowała, że nie mogłem się odbudować sportowo i chciałem to uczynić w niższej lidze, by po roku – dwóch powrócić na ekstraligowe salony i ścigać się ponownie z najlepszymi. A dlaczego Grudziądz? Przez sentyment. W tym klubie startował mój Ojciec i ja też chciałem spróbować.

No właśnie został Pan liderem w Grudziądzu. Wydawało się, że podobnie jak Robert Sawina tak i Pan może znów zaistnieć w żużlowej czołówce. Czy przechodząc do Grudziądza myślał Pan jeszcze o możliwości startowania w Ekstralidze w kolejnych sezonach?

- Oczywiście. Miałem w planach po roku 2007 powrócić w grono najlepszych. Udanie wszedłem w sezon. Niestety stało się jak się stało, ale cóż nie jesteśmy w stanie przewidzieć skutków jakie niosą ze sobą żużlowe upadki.

Nawiązał Pan do bardzo ciężkiej kontuzji jakiej nabawił się w drugim roku startów w barwach GTŻ-tu. Po feralnym upadku cały żużlowy światek zamarł, życząc Panu jak najszybszego dojścia do zdrowia. Jak czuje się zawodnik w obliczu takiej osobistej tragedii, kiedy nie dane jest mu robić to, co kocha najbardziej?

- Staram się w tej całej sytuacji znaleźć jakieś pozytywy. Byłem zawodnikiem, który miał bliżej do końca kariery niż dalej. Tragedią byłoby, gdyby taka kontuzja przytrafiła mi się dziesięć lat wcześniej. Wówczas naprawdę nie wiem co bym ze sobą począł.

Nie zerwałem jednak z żużlem. Staram się pomagać młodym zawodnikom. Mam na oku kilku ciekawych zawodników, a z jednym z nich w przyszłym sezonie rozpocznę indywidualna pracę.

Jak na prawdziwego "fightera" przystało, nie zrywa Pan z czarnym sportem i już w nadchodzącym sezonie będzie Pan jednym ze szkoleniowców w kadrze narodowej. Jakie nadzieje wiąże Pan z tą posadą? Czy wcześniej myślał Pan o tego rodzaju pracy po zakończeniu swojej kariery?

- Tak myślałem po zakończeniu kariery o szkoleniu młodych zawodników. Nie mam syna i chciałbym przekazać swoją wiedzę młodym chłopakom, by ci nie musieli tak jak ja do wielu żużlowych niuansów dochodzić latami.

Natomiast jeśli chodzi o kadrę, to jeśli miałbym być jej pomocny to raczej jako asystent Marka Cieślaka. I podchodzę do tego etapu mojego życia z nadziejami, że zawodnicy których będę prowadził będą zdobywali medale i podnosili swoje umiejętności.

W pewnym okresie swego życia postanowił Pan rozpocząć studia na UKW w Bydgoszczy na kierunku nauczyciela wychowania fizycznego. Swego czasu w mediach pojawiły się wywiady z Pana osobą, w których to mówił Pan o swojej przyszłości jako o nauczycielu, być może to właśnie praca z młodzieżą jest Pana powołaniem na najbliższe lata?

- Też tak myślę (śmiech).

Zakończył Pan starty na torach po dwudziestoletniej karierze. Jak mógłby Pan ją najogólniej ocenić?

- Piękna Róża – na której u progu kariery pojawiły się kolce - niestety. Jednak każdy profesjonalny sport nie hołduje już hasłu z PRL-u "sport to zdrowie". Aby osiągnąć sukces trzeba dać z siebie wszystko. A to nie zawsze jest zdrowe.

Czy doczekamy się biografii Jacka Krzyżaniaka? - jaki Pana obraz kibice mogli by zobaczyć w tego rodzaju pozycji?

- Hm. Jaki będzie mój obraz? Jak się biografia ukaże to niech ocenią to kibice.

Jest Pan ostatnim z trójki toruńskich muszkieterów (Sawina-Krzyżaniak-Kowalik), który żegna się z czarnym owalem. Pomimo, że startował Pan w czterech klubach pożegnalny turniej zaplanował Pan w Toruniu.

- Z Wrocławiem, Bydgoszczą i Grudziądzem wiążą mnie mile sportowe wspomnienia, jednak jestem toruńczykiem, tu się urodziłem, tu mieszkam, tu zaczynałem karierę i tu chciałbym ją zakończyć. Nie bez znaczenie, pozostaje tu też zaangażowanie toruńskich działaczy, którzy bardzo przychylnie podeszli do tego pomysłu.

Biografia sportowa wraz z galerią medali Jacka Krzyżaniaka dostępna jest pod adresem www.speedway.hg.pl

Źródło artykułu: