Grzegorz Drozd: Więcej sportu w sporcie, więcej żużla w żużlu

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Po niefortunnym rozpoczęciu cyklu Grand Prix na ideę formuły wyłaniania najlepszego żużlowca świata popłynęła fala krytyki. Za długo, za nudno i bez sensu. Tego nie da się oglądać - powtarzają kibice.

W tym artykule dowiesz się o:

Genezę powstania żużlowej Grand Prix przedstawiłem w niedawnym artykule przed inauguracyjną rundą w Warszawie. Przedstawię również dalsze losy cyklu na przestrzeni okrągłych dwudziestu lat. Dziś jednak krótkie rozważania nad przyszłością walki o najwyższy żużlowy zaszczyt. [ad=rectangle] Konieczność istnienia cyklu jest sprawą niepodważalną. W dzisiejszych czasach dominacji reklamy, telewizji i promocji sportu niedopuszczalnym pomysłem byłby powrót do jednodniowych finałów. Każdy, kto na poważnie zapodaje podobne dyskusje jest niepoważny. Żużel potrzebuje Grand Prix i w samej idei nie ma nic złego. Z tym, że należy poprawić wiele składowych. Zanim do tego przejdę pragnę przypomnieć, że przed wprowadzeniem cyklu finały indywidualnych mistrzostw świata miały się coraz gorzej. Na trybunach zasiadało coraz mniej widzów, a najważniejszy wieczór żużlowego sezonu coraz mniej interesował stacje telewizyjne. Należało coś z tym zrobić i system Grand Prix był jedynym wyjściem z sytuacji. Rozumiem nostalgiczne postawy i marzenia o powrocie finałów jednodniowych. Historia IMŚ w mojej żużlowej pasji zajmuje najwięcej miejsca. Obejrzałem blisko 30 finałów, a o przebiegu wszystkich skrupulatnie zbieram materiały. Finałom jednodniowym towarzyszy mnóstwo legend, opowiadań, anegdot, dreszczyków emocji, szczęścia i dramatów, ale o wiele za wiele przesładzana jest atrakcyjność tychże zawodów. Pod kątem czysto jeździeckich atrakcji finały bardzo często były nudne i słabe. Wpływ na to miały fatalne tory, nieznajomość obiektów przez finalistów, czy też zbyt duża różnica klasy sportowej stawki, którą rodziły ułomne systemy eliminacji faworyzujące słabszą część środkowo-kontynentalną bądź też prawo gospodarza finału.

Obiekty takie jak Wembley, Ullevi w Goeteborgu, czy nasz Śląski w Chorzowie były kiepskie dla żużla. Tor na Wembley był przez wielu zawodników określany jako najgorszy na świecie i w tej opinii zgodni byli tacy zawodnicy jak Ove Fundin, czy Ivan Mauger, którzy wielokrotnie wygrywali na tym obiekcie. Nie lepszy żużel był na Ullevi i na Śląskim. Wszystkie te trzy obiekty były dostosowywane do żużla wokół boiska piłkarskiego. Tory były długie, wąskie i źle wyprofilowane, bo inaczej po prostu się nie dało. Zazwyczaj decydował start i odbywała się jazda gęsiego, a więc zbytnio nie epatowałbym pięknem jednodniowych finałów. Ale to już historia. Skupmy się na teraźniejszych bolączkach.

Od początku istnienia cyklu Grand Prix zupełnie niezrozumiałym dla mnie jest premiowanie pierwszej ósemki do udziału w przyszłorocznym cyklu, a także odrębność eliminacji dla pozostałych zawodników, którzy walczą o miejsca dopiero na następny sezon. Cały ten system jest nieczytelny, niewymierny i za bardzo rozciągnięty w czasie. W zbyt dużym stopniu premiuje zawodników występujących w cyklu w bieżącym sezonie. Do tego dochodzą nieszczęsne stałe dzikie karty, które każdego roku wywołują falę krytyki i nieprzychylne komentarze. Kibice nie są głupi i jak każdy konsument doskonale wyczuwają, kiedy nabija się ich w butelkę. Widzą, kiedy sport przestaje być sportem, lecz biznesmen określonych grup, a polityka bierze górę nad piękną i prostą ideą: wyżej, szybciej, dalej. Dlatego od lat powtarzam, że eliminacje do cyklu Grand Prix powinny obowiązywać wszystkich z jednym wyjątkiem mistrza świata, co nie byłoby żadną nowością, bo w latach 50-tych zawodnik broniący tytułu automatycznie był nominowany do finału.

Każdego roku walka o tytuł mistrza świata w danym sezonie powinna rozpoczynać się od wspólnych eliminacji dla wszystkich zawodników, po których zostaną rozegrane rundy mistrzowskie. - Gdzie te czasy, gdy człowiek budził się wiosennego ranka, stanął w oknie i krzyknął do siebie popijać poranną kawę: hej bracie, w tym roku jesteś mistrzem świata! - mówił mi kiedyś Sam Ermolenko. - Obecnie formę musisz budować, przez co najmniej dwa sezony. Najpierw żmudne eliminacje i dopiero za kolejne 12 miesięcy przystępujesz do walki o złoto. Taki system powoduje, że młodym żużlowcom opada animusz i chęć do walki. Nie widzą szans w tej zbyt stromej wspinaczce na szczyt - przekonuje Amerykanin i trudno odmówić mu racji. W ciągu 20 lat cyklu Grand Prix nie brakowało sezonów, w których zawodnik spoza cyklu prezentował fenomenalną dyspozycję, ale z powodu przepisów nie miał okazji do walki o tytuł mistrza świata. Hans Andersen w 2006, Janusz Kołodziej w 2010, czy Brian Andersen w 1996 roku, to najjaśniejsze przykłady.

W tym miejscu można rozmyślać nad szczegółami. Ja proponuję trzystopniowe eliminacje: osiem ćwierćfinałów, cztery półfinały i dwa finały. Z każdego finału do cyklu Grand Prix weszłoby po sześciu najlepszych zawodników. Stawkę uzupełnia aktualny mistrz świata i dwóch zawodników wytypowanych przez FIM. Rozumiem dzisiejsze potrzeby robienia biznesu i trudność pogodzenia idei sportu z marketingiem. Dwie stałe dzikie karty byłyby dla organizatorów szansą "naprawienia" stawki o przyznanie miejsca wyjątkowemu pechowcowi bądź żużlowcowi czołowego kraju, który nie wprowadził żadnego przedstawiciela do cyklu. Na końcową klasyfikację poszczególnej eliminacji składałaby się dwa turnieje przeprowadzone systemem piątek-sobota-niedziela (trening, zawody, zawody), a na pewno tak należałoby rozstrzygnąć dwa końcowe półfinały, aby zminimalizować pierwiastek przypadku. Cały system eliminacji zajmowałby tylko trzy terminy. Rund Grand Prix byłoby od sześciu do ośmiu. Nie mniej, nie więcej. Całe rozgrywki zajęłyby jedynie 11 weekendów, czyli o wiele mniej niż dziś. Federacje nominowałby zawodników bądź rozgrywałyby krajowe eliminacje. Gdyby chętnych było o wiele więcej niż 129 zawodników, eliminacje można rozbudować, np. rozstawić po 8 zawodników w ćwierćfinałach i rozegrać rundy wstępne. Ilość pretendentów wzrosłaby do liczby 193.[nextpage]Przywrócimy normalność. Niech decyduje tor i umiejętności, a nie nazwisko, sponsorzy, narodowość i biznes prywatnej firmy. W sporcie musi być więcej sportu, a w żużlu musi być więcej żużla. Mniej polityki, marketingu i zielonego stolika. Cykl potrzebuje świeżości, sensacji, młodej krwi, niespodzianek i poczucia sportowej rywalizacji. Liczba rund nie może być ani za mała ani za duża. Obecnie w cyklu jest za dużo turniejów. Żużla nie możemy porównywać do formuły 1, super bike'ów, czy podobnych dyscyplin, gdzie Grand Prix jest jedyną formą rywalizacji. Żużel to bardzo specyficzna dyscyplina jeśli chodzi o sporty motorowe. Chyba jedyna gdzie przeprowadzane są rozgrywki drużynowe, istnieje liga, a także przeróżne rozgrywki towarzyskie, test-mecze i inne. Dlatego rund nie może być za dużo. One muszą być jak wisienka na torcie, zwłaszcza, że od około 20 lat nastąpiła dowolna rotacja tych samych zawodników we wszystkich ligach. Ale to problem na oddzielny artykuł, który zresztą powstanie.

Nie mają racji krytykanci torów jednodniowych. Nie musimy z nich całkowicie rezygnować. Byłem na studwudziestukilku stadionach całej Europy i wiem jak wygląda stan żużlowej infrastruktury. Nie ma czym się chwalić. Te obiekty nie będą lepsze. Trzeba trzymać kciuki żeby w ogóle przetrwały. Tory jednodniowe w swoim zamyśle są dobrym rozwiązaniem. Każdy, kto obejrzy finał z Los Angeles w 1982 roku nie odczuje, że tor był sztuczny. W swoim zwyczaju powinien się rozwalać, a dziur w nim tyle, jak w dobrej słoninie skwarek - jak to mawiał Witia Pawlak. Wcale tak nie było. Tor był równy, długi i bezpieczny. Wszystko jest kwestią właściwego podejścia do tematu, tzn. odpowiedniego czasu przygotowania nawierzchni. O tym też pisałem w swoim niedawnym tekście. W Los Angeles trójka organizatorów: Harry Oaxley, Barry Briggs i Ivan Mauger tor przygotowywali o wiele dłużej niż dziś Ole Olsen. Następnie sami go rozjeżdżali i badali pod kątem bezpieczeństwa i jakości jazdy. Przy kilkudziesięciotysięcznej frekwencji w Cardiff, komplecie w Danii, czy w Warszawie koszty dłuższego wynajęcia stadionu powinny się zbilansować. W każdym razie należy w dalszym ciągu próbować. Nigdy nie mamy pewności, że zawody na jednodniowym torze będą atrakcyjne i bezpiecznie. Tak też wielokrotnie było przy okazji finałów jednodniowych.

Nie mają racji krytykanci twierdząc, że cykl nie dokonuje ekspansji na inne kontynenty i nie rozwija się pod tym kątem. Nie liczmy na cuda. Żużel nigdy nie był sportem międzykontynentalnym. Poza Europą istnieje w powszechnym wymiarze jedynie w Australii. Bawią się w niego w USA. Poza cyklem Grand Prix tylko czterokrotnie finały dowolnych konkurencji mistrzostw świata w 80-letniej historii odbyły się poza Europą. Dwa razy amerykańskie Long Beach (DMŚ '85, '88) i Los Angeles (IMŚ '82) oraz australijskie Liverpool (MŚ '82). Nie liczmy na cuda. Jeśli uda się jakiekolwiek rundy rozegrać poza Europą traktujmy je jako przyjemny bonus. Mocny cykl na Starym Kontynencie, to wystarczający cel dla żużla. Jeśli chodzi o zasięg geograficzny, to podobnie dzieje się w innych prestiżowych dyscyplinach sportowych i nie ma z tym żadnego problemu jeśli chodzi o ich popularność. Marzę o atrakcyjnych i silnych indywidualnych mistrzostwach świata. Poważnego mundialu nie zbudujemy, bo żużel jest na to za mały. Podobnie w skokach narciarskich nigdy nie będzie wielkiej rywalizacji drużynowej. Taki urok dyscyplin, w które zaangażowana jest niewielka liczba państw. Szansą na najlepszą promocję żużla na świecie są mistrzostwa świata solo. Zresztą są to rozgrywki o najdłuższym stażu i od zawsze o największym prestiżu, a więc nie ma powodów tego zmieniać.

Żużel jest z natury sportem indywidualnym. Niepotrzebne są zaś nowe twory takie jak walka o mistrzostwo Europy. To dubel. W żużlu nie ma wielu jeźdźców spoza Europy. Powoli ta dyscyplina zaczyna zjadać swój własny ogon i tak długo nie pociągnie. W tym miejscu moja opinia podyktowana jest wyłącznie dobrem żużla, a nie dbaniem o interesy prywatnych firm. Niedobrze się stało, że cyklem rządzi jedna firma. Tak niestety jest obecnie. Dobry prognostyk, to powstająca konkurencja z Polski. Oby byli następni, którzy zechcą promować i organizować żużel. Nic nie robi lepiej niż zdrowa konkurencja. Nie mam nic przeciwko, aby pan Krużyński i spółka walczyli o swoje racje na szczeblu FIM, jednakże idei mistrzostw Europy w żużlu nie kupuję. Na ten przykład, żeby podzielić interesy zwaśnionych firm; OSM lub ktokolwiek inny mógłby odpowiadać za przeprowadzenie zawodów eliminacyjnych od ustalonego szczebla. Jestem przekonany, że finałowe turnieje eliminacyjne zbudowane w systemie dwudniowym o tak dużą stawkę byłyby super atrakcyjnymi turniejami pod każdym względem. Wypełniałyby niszę zawodów na dotąd nieznanych obiektach, czyli schemat, który działa przy organizacji SEC. Na takie finały eliminacji pojechałbym o wiele chętniej niż na dzisiejszy któryś tam z kolei turniej Grand Prix, który coś tam wnosi do końcowego układu i nawet człowiekowi nie chce się zaglądać do punktacji po nim, no bo przecież jeszcze wszystko może się zdarzyć.   Nie mają racji krytykanci ostatnich zdarzeń w Tampere, że frekwencja maleje, że cykl schodzi na psy i umiera. Pamięć ludzka jest zawodna. W latach '90 przy sześciu turniejach średnia frekwencja zawodów Grand Prix oscylowała zaledwie wokół sześciu tysięcy. W tamtej dekadzie żużel przeżywał największy regres w sferze organizacji finałów mistrzostw świata. W porównaniu z tamtymi latami, to obecnie jest naprawdę dobrze i szkoda byłoby zmarnować ten dorobek. Jednak trzeba poważnie zastanowić się nad najbliższymi krokami w przyszłość, bo łatwo można przedobrzyć. Żużel to niszowy sport i łatwo zrobić mu krzywdę. Boleśnie i długotrwałe odczuwa każdy cios. Optymalny przepis na sukces podałem i nie ma lepszego. Decydenci do dzieła.

Grzegorz Drozd

Źródło artykułu: