Widziane z Rusi Czerwonej - seria nowa (12)

- Toć to sport, to życie; nie da się zawsze, wszędzie i wszystkiego wygrywać, nie da się nie popełniać błędów - pisze Waldemar Bałda w nawiązaniu do finału Drużynowego Pucharu Świata.

Jedynym dotychczas związkiem miasteczka na niegdysiejszej Rusi Czerwonej (w którym z uporem godnym zaiste lepszej sprawy staram się tkwić) ze sportem żużlowym była doroczna antrepryza syna Wielkopolski imieniem Paweł, rozmiłowanego w organizowaniu wyścigów motocyklowych na lodowym podłożu. Tego lata wszelako pojawiło się coś ekstra. Za sprawą braci futbolistów.
[ad=rectangle]
Aby nie ględzić nadmiernie: w miasteczku jest klub piłkarski, który ma miejsce w lidze IV (gwarantowane spadkowiczom z III), garstkę niedobitków w wieku seniorskim i totalnie bezradny oraz znużony zarząd - a obok niego istnieje klub bez drużyny złożonej z dorosłych (specjalizował się w szkoleniu dzieci), bez miejsca w lidze (bo i po co?). Ten drugi ma dziarski zarząd i widoki na pieniądze, wystarczające do sfinansowania występów nawet w IV lidze - ten pierwszy same długi (wprawdzie śmiesznie małe w porównaniu ze zobowiązaniami pierwszej lepszej spółki żużlowej, ale jak na futbolowe realia - kosmiczne). Co więc umyślono? Pierwszy da drugiemu miejsce w lidze (licencję znaczy) i piłkarzy, sam zostanie z długami, bez majątku. Koncept skąd nam znany, skąd?

Dalej jest też - niczym we wzorowo zorganizowanej Rzplitej żużlowej. Rozpatrujące koncept ciało decyzyjne rzekło srogo: nie, pod żadnym pozorem nie, chcecie miejsce, bierzcie aktywa i pasywa (zadłużenie, czyli), wtedy pogadamy. Za dni parę w/w odezwało się już innym tonem ("Ależ zapraszamy, miejsce czeka, zostaniecie dokooptowani jako nieparzysty uczestnik; wprawdzie w każdej kolejce ktoś będzie pauzował, ale czymże to wobec dobra sportu!"), by po tygodniu wydać groźny pomruk: zgoda anulowana, w lidze mogą grać ci, co grać nie chcą i nie mają za co, ci drudzy niech zgłaszają ekipę do C-klasy, a tak w ogóle - musimy się raz jeszcze dokładnie zastanowić. Jak mawia się więc na tzw. wysokim szczeblu, z elegancją niebywałą - "na dzień dzisiejszy wiadomo, że nie wiadomo nic, ale to nic".

Piłkarski mikroświatek miasteczka za postronkami, zdatnymi do dokonania samobójstwa z rozpaczy, jednak się nie rozgląda, piłkarski mikroświatek ma bowiem hasło urody niebywałej, mianowicie - "Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało". Wypowiedziawszy zaś je, może żyć dalej, bez trosk, bez problemów. Wykpiwałem w przeszłości wielokrotnie może nie to hasło, ale zawartą w nim filozofię rozgrzeszania, przyznaję się PT Czytającym wynurzenia me do tego pokornie; że jednak człowiek się starzeje i zabiera jakby chętniej do reasumpcji dawnymi czasy przyjętych poglądów, gotów jestem zadać sam sobie pytanie - a właściwie co w tym złego?

Ot, reprezentacja nasza drużynowa na żużlu przegrała złoty medal DMP - i co? Czyż nie właśnie tak: nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało? Bo co się stało? Kolega Kołodziej obrał fatalną trajektorię na ostatnie metry ostatniego swego wyścigu, kolega Protasiewicz przeszarżował i upadł, tracąc sperandę na punkty, pozostali koledzy dawali się komuś wyprzedzać? Co z tego? Toć to sport, to życie; nie da się zawsze, wszędzie i wszystkiego wygrywać, nie da się nie popełniać błędów. Zwłaszcza, kiedy wprowadzony przez tumanów benefit dla słabszych - tzw. joker - wciąż krąży po żużlowym świecie, niczym zdefiniowane przez Karla Marksa oraz Friedricha Engelsa widmo komunizmu krążyło niegdyś po Europie. Udawało się kiedyś naszym zdyskontować ten wymysł głupców, udało się tym razem Dunom. Naprawdę: nic się nie stało!

Osobą o wyjątkowo nieudanym początku PESEL-u będąc, przeżywającą lata życiowej świetności w okresie posuchy, w którym już nawet nie za wicemistrzostwo świata, ale za sam udział rodaków w finale dałoby się wiele, wyznać muszę bez brawury (gdyż z pokorą), że wyniki przedstawicieli krajowej elity w rozgrywkach o drużynowe mistrzostwo świata niewiele mnie martwią i niewiele cieszą. Pamiętając bowiem niegdysiejszą mnogość państw, poważnie zaangażowanych w tę rywalizację, nie umiem się podniecać kadłubowymi championatami, będąc natomiast świadomy znikomości zainteresowania rozgrywkami w prawdziwym (tzn. rozporządzającym znacznymi i realnymi funduszami, kierowanymi do środowisk sportowych) świecie przyjmuję z rezygnacją, że ów świat bez względu na wszystko nie przejmuje się żużlowymi wynikami. Więc: czy naprawdę jest się czym turbować? Owszem, żal mi kolegów reprezentantów, podłamanych utratą medali, które oczyma dusz swych widzieli już w domowych kolekcjach, ale to jedyny żywe uczucia, jakie wywołują we mnie zawody, rozegrane tyle co w Bydgoszczy.

O wiele poważniej martwię się czymś, co z wynikami tego turnieju nie ma bezpośredniego związku: że maleje liczba uprawiających sport żużlowy w Polsce; że wciąż rośnie średnia wieku uczestników rozgrywek ligowych; że coraz mniej jest kandydatów do bycia żużlowcami; że szkółki stały się zjawiskiem albo niechcianym, albo niepotrzebnym; że rosną ceny biletów na mecze, a rodzinne wyprawy na zawody zaczynają być rzadkim zjawiskiem; że sportowcom nie chce się rywalizować o zaszczytne tytuły mistrzów Polski, działacze zaś mają to gdzieś; że wszelkie wartości sportu sprowadzone są do pieniędzy; że wypięknione stadiony coraz trudniej zapełnić; że na zawody inne niż mecze ligowe nie trzeba angażować ochrony w liczbie, wymaganej dla imprez masowych, bo wszystkich obserwatorów da się zebrać w jednym sektorze byle stadioniku; że jeśli o speedwayu bywa głośno to raczej za sprawą zdarzeń o jakości wątpliwej (długi, bankructwa, odmowy startu do czasu uregulowania zobowiązań) aniżeli z powodu piękna tej dyscypliny... Czymże więc wobec takich zmartwień jest to, że Polacy w finale DMŚ zdobyli medal srebrny, nie złoty?

W Bydgoszczy nic się wielkiego nie stało, w Bydgoszczy rozegrano ciekawy, zacięty turniej, a że jego finał nie był dla Polaków wymarzony? Był za to cudny dla Dunów; takich samych ludzi jak my. Czy nie możemy się cieszyć z cudzej radości?
Toć naprawdę nic się nie stało.

Stało się - i to wydaje mi się ważniejsze, dalece ważniejsze i groźniejsze! - gdzie indziej, znacznie wcześniej. To mianowicie, że biedni organizatorzy piłkarstwa na poziomie ligi IV z mego rusińskiego miasteczka pytani, skąd biorą bezdyskusyjnie niemoralne koncepty na ratowanie statusu seniorskiej drużyny ligowej, odpowiadają bez namysłu, iż z żużla. Jakże chętnie i skutecznie sprawdzającego w praktyce, jakich kombinacji można dokonać i jakich nieprawości dopuścić, żeby zjeść ciasto i mieć ciastko, narobić długów i nie ponieść za to konsekwencji, zbankrutować, zmienić szyld i nadal rywalizować w tej samej klasie!

Nikogo to nie trapi? Nie straszy? Nie przeraża? W niczyjej czaszce nie wzbudza dźwięku syreny alarmowej względnie dzwonu, bijącego na trwogę?

Waldemar Bałda

Źródło artykułu: