Dwie serwetki, skromny wieszak, stoły pachnące drewnem, że aż kręciło w nozdrzach. I niepojęta cisza. W tak dobrej knajpie gdzie żlikrofi smakują jak nigdzie indziej, nie można było znaleźć żywej duszy. Kiedy przyjeżdżał tu Jerzy Kanclerz ze swoją wędrowną grupą na GP Słowenii, było rojno i gwarno, że człek duszy własnej nie mógł usłyszeć, a teraz Krsko jakby nie mogło wygramolić się spod kołdry. Żlikrofi… Prawdziwa poezja. Słoweńskie pierożki. Ciasto okrutnie delikatne i smaczne. Trzeba je cienko rozwałkować, ale nie po to, aby dostrzec przez nie zamek Mokrice, lecz dlatego żeby brzegi pierożków nie były twarde. Ziemniaczane nadzienie z dodatkiem boczku i cebulki. Będąc na Słowenii nie można ominąć tego czarodziejskiego smaku.
Jednak tego dnia nawet najwspanialej przyrządzone pierożki żlikrofi nie skuszą młodego Brytyjczyka. Siedzi na drewnianym krześle, które przypomina czasy Janeza Vajkarda Valvasora, historyka, naukowca i pisarza sławiącego bałkańską przyrodę. Nie przeszkadza mu cisza panująca w Krsko. Jest marzec, więc wiosenne słońce powoli dochodzi do głosu. Żużlowcy wygłodniali jazdy namiętnie kręcą kółka na Stadion im. Matije Gubca, ale nadszedł czas, aby przyjąć nieco kalorii. Lee Richardson siedzi grzecznie. Przypomina ucznia, który nie chce wiercić się, aby nie rozsierdzić belfra. Nie wchodzi w temat żlikrofi, woli zestaw teoretycznie bezpieczniejszy dla sportowca. Makaron. Spaghetti bolognese, herbata ziołowa, woda mineralna. Nikt spośród całej ekipy nie zamówił wynalazku człowieka, który walczył w wojnie secesyjnej - Johna Pembertona. John, uzależniony od morfiny i kokainy, opracował recepturę Coca-Coli, a choć jego specyfik znany jest w Słowenii, tym razem nie znalazł nabywców. Nawet Bimbo, zielonogórski mechanik Lee Richardsona, nie skusił się na napój, o którym Pemberton mawiał, że "jest tak orzeźwiający, że sam Bóg by nim nie wzgardził".
[ad=rectangle]
Lee, który zawsze miał minę myśliciela, bywał wesoły, ale miał w sobie taki teatralny odcień uśmiechu. Owszem, bywało, że potrafił cieszyć się jak dziecko, ale nigdy nie był to wybuch radości jaskiniowca, tylko angielski, lekko dystyngowany śmiech, jakby przecedzony przez sito. Ach właśnie, makaron odcedzony z wody, był już gotowy.
Para buchała, sztućce poszły w ruch jak cztery dźwignie sprzęgła na torze, na którym niegdyś fruwał Hans Nielsen i miejscowy mistrzunio, dobra dusza, Kreso Omerzel. Tego dnia Lee był jakiś inny. Jakby nie potrafił cieszyć się nadchodzącym sezonem. Makaron mu smakował, co do tego nie ma grama wątpliwości, jednak Lee nie tryskał energią. Kiedy przetarł usta po konsumpcji i uiścił rachunek, wolno odsunął krzesło. Wyszedł z restauracji, cieszył się promieniami słońca, ale jego myśli wędrowały w inną stronę. Pytał o pasję, o granice poświęcenia. Zdumiewające, że młody człowiek, żądny sukcesów, który zazwyczaj rozkwitał wiosną, bo nie mógł doczekać się pierwszych treningów, rozmyślał o sensie uprawiania sportu.
Przypomniał mi się od razu Lee z zielonogórskiego parku maszyn przy W69, kiedy rozważał możliwość przyjęcia polskiego obywatelstwa. - Gdybym miał polski paszport, mógłbym postarać się o zamożnych sponsorów. Na Wyspach mam grono oddanych ludzi, którzy zawsze wesprą mnie groszem, ale nigdy nie będzie to tak sowita porcja jak w Polsce. Tomasz Gollob, ikona speedwaya w Polsce, nie ma najmniejszych problemów z pozyskaniem sponsorów. Zachowując odpowiednie proporcje, bo wiem, że nie mam takiego naturalnego talentu i takiego wachlarza umiejętności jak Tomasz, ale z pewnością mógłbym pokusić się o zbudowanie sensownego budżetu - argumentował Lee.
Te rozważania o drodze ku finansowej stabilizacji, a co za tym idzie lepszym perspektywom sportowym, przenikały głowę Lee Richardsona niczym wiatr w Alpach Julijskich. Wydawało się, że wygodnie mu w skórze Brytyjczyka, że nie myśli o paszporcie znad Wisły i Odry, a bywało, że siedząc w swoim motorhomie przed Grand Prix na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu, kreślił nieśmiałe plany. Stawiał sobie za wzór brytyjski futbol. Zachwycał się pełnymi trybunami, rwącym potokiem emocji podczas meczu, śpiewami fanów. Wiedział, że żużel może pomarzyć o szerokiej ekspozycji. - Speedway nigdy nie będzie piłką nożną. My ryzykujemy życie, nie potrafimy walczyć o swoje, wikłamy się w kłótnie. Niby jesteśmy wielką rodziną, ale tak naprawdę nikt nie odpuści skrawka toru, każdy forsuje swoją wizję, każdy walczy o miejsce w składzie, o lepszego sponsora, o lepsze pole startowe w wyścigu nominowanym. Cóż bym oddał, byleby tylko uciec od tej wiecznej niewiadomej, od strachu czy dostanę pieniądze za występ, czy będę miał czym zapłacić mechanikom za pracę, czy stać mnie będzie na silniki. I do tego tona dokumentów, papierów itd. Gdzie tu miejsce na spokój myśli? - zastanawiał się Lee, który nie zamykał przed nikim drzwi do motorhome'u.
Nie wiem jak bardzo dręczyły go te myśli, ale jego wzrok czasami zdradzał pokrętne ścieżki, o wiele bardziej pogmatwane od tych, które czasami pokrywają żużlowy tor. Czy w Słowenii, czy w Zielonej Górze, czy we Wrocławiu, czy podczas lunchu w Częstochowie, Lee nosił w sobie pierwiastek człowieka pytającego o swoje powołanie.
Owszem, cieszył się życiem, był wniebowzięty kiedy wykręcił dwucyfrówkę, kiedy stał na podium w Cardiff i w Bydgoszczy, ale ciągle jakby zaglądał za drugą kotarę swojego przenikliwego umysłu i pytał: czy ja powinienem być żużlowcem? Jennifer Aniston - przy tej aktorce wypoczywał. Odlatywał wtedy bardzo daleko od zębatek, dysz, zapłonu, gaźnika i kolejnej wizyty u tunera. Lee z lubością spoglądał na ekran monitora tudzież zaglądał do sali kinowej, aby podziwiać aktorski kunszt Kalifornijki o greckich korzeniach. "Przyjaciele" byli rzecz jasna kultową pozycją, ale Richardson uwielbiał też takie produkcje z Jennifer jak "Sposób na bezsenność", "Karzeł", "Mąż idealny", "Kobiety pragną bardziej", "Bruce Wszechmogący" czy "Wykolejony". Lee odpoczywał przy filmach z udziałem Aniston. Może pociągała go tajemnicza aura pomieszana z cechami trzpiotki jaka otaczała Jennifer z rodu Wodniczek? Każdy z nas potrzebuje skrawka samotności dla własnej duszy. Nawet ludzie posiadający tak liczną rodzinę jak Lee (żona Emma i trójka uroczych chłopców: Josh, Jake i Jenson), muszą wyjść poza granice miasta Alice Springs i zaszyć się w nagich myślach wokół skał Simpsons Gap. Godzina spędzona w samotności jest jak wolność dla niewolnika - mawia legendarny brytyjski dziennikarz żużlowy i wielbiciel muzyki punk - Richard Clark. Cudne, mądre słowa...
Nie wiem czy w dzisiejszym sporcie jest jeszcze miejsce dla wrażliwych ludzi. Pewnie w skromnym, wąskim zakresie takowe poletko jeszcze by się znalazło. Czasami wędrowaliśmy z Lee myślami daleko poza australijski outback, poza leśne ostępy Arlington i wapienne skały pod Częstochową. To zrozumiałe, że żużlowcy chcą sowitych wynagrodzeń, bo ryzykują wiele, poświęcają się, ale nie wiem czy gonitwa za tym co pięknie opakowane i mieszkające w szerokiej niczym Nil mainstreamowej rzece (futbol, Formuła 1, Moto GP) byłaby wyprawą do raju? Podejrzewam, że gdyby Lee czy inny zdolny żużlowiec przedarł się do dyscypliny bardziej majętnej, zacząłby w skrytości ducha utyskiwać, że musi być ubrany jak spod igły, że musi dbać o ładne słówka, o sztuczne uśmiechy, odwiedzać przedszkola, fabryki, tańczyć, śpiewać, chadzać na kolacje, bo tak nakazuje bogaty sponsor, menedżer, agent i Bóg wie kto jeszcze. Może ceną za konto pękające w szwach jest gigantyczny stres, bezsenność, brak swobody? Może ten profesjonalny anturaż uwierałby chłopców przywykłych do cygańskiego życia i dłubania w nosie kiedy się tego zapragnie? Lee chciał przekroczyć barierę dla odrzutowców, chciał zajrzeć za kotarę i zobaczyć jak to jest w świecie, gdzie jada się steka, łososia i inne cudne wiktuały złotymi sztućcami. Pragnął sprawdzić czy stadionowa "gięta" lub hamburger skonsumowany naprędce w drodze z Vojens do Swindon daje człowiekowi więcej radości niż kąpiel w pięciogwiazdkowym hotelu w Brazylii, z którego lepiej nie wychodzić, bo dorwą cię paparazzi lub gangsterzy...
Kiedy był gościem na gali w księstwie Monako, był oszołomiony niczym brzdąc, który wszedł do sklepu z tysiącem cudownych zabawek. Uśmiechał się, dziwował się temu co zobaczył, choć przywiózł ze sobą dozę mądrości wyniesioną z maminej praktyki telewizyjnej. Julie, mama Lee, pracowała jako reporterka w stacji Screensport pod koniec lat osiemdziesiątych, więc przekazała synowi co warto mówić, jak konstruować sentencje, jak panować nad emocjami, a czego za wszelką cenę unikać. Julie wiedziała gdzie przebiega wąska granica pomiędzy telewizyjnym blichtrem a brutalną rzeczywistością. Rozumiała kiedy upudrować życie, a kiedy pokazać je w metaforycznym ujęciu.
Lee prezentował się świetnie, wygłaszał ciekawe teksty, choć miał prawo czuć się jak obywatel trzeciej kategorii, bo speedway żyje sobie spokojnie z dala od wielkomiejskiej arterii Moto GP, superbikes i motocrossu. Z wszystkimi zaletami i wadami takiego stanu rzeczy. Lee przechadzał się po komnatach hotelu w Monte Carlo, rozmawiał, spacerował po deptakach, odpoczywał na plaży. Zaglądał na salony, gdzie brylowali Valentino Rossi (ówczesny mistrz w klasie 250 ccm), Emilio Alzamora (mistrz w klasie 125 ccm), Alex Criville (mistrz królewskiej klasy 500 ccm), Carl Fogarty (mistrz superbikes), Dougie Lampkin (mistrz trialu), David Vuillemin (mistrz supercrossu), Giovanni Sala (legenda enduro) czy spece od motocrossu: Alessio Chiodi, Frederic Bolley, Andrea Bartolini. Czy Lee doznał mrowienia w kubkach smakowych? Oczywiście, bo był to wieczór jakich mało. Jeden jedyny raz kiedy on, chłopak z Hastings, przyjechał na galę mistrzów, więc naturalne, że chciał przesiąknąć atmosferą wyjątkowego grudniowego dnia... Czy mógłby żyć codziennie w otoczeniu złotych żyrandoli? Nie, ale chciał znaleźć coś pośredniego pomiędzy speedwayem, a więc stanem naturalnej surowości jak mawia Mark Webber, były kierowca F1, a wyścigiem w Singapurze, gdzie przepych otumania ludzkie zmysły na jeden weekend.
Czy Lee Stewart Richardson był bardziej kochany w Polsce niż na Wyspach? Peter Oakes, znakomite brytyjskie pióro, zarówno muzyczne jak i sportowe, stawia taką tezę. Oakes powołuje się na rozgorączkowanych, przejętych smutkiem fanów speedwaya z Piły, Grudziądza, Zielonej Góry, Lublina, Rzeszowa, Częstochowy, Wrocławia. Głębokie poruszenie wywołał tragiczny wypadek Lee. Śruby, które obluzowały się, płuco, które nie wytrzymało siły uderzenia, rozpaczliwe, smutne spojrzenie Lee na lekarzy, na mechanika Darka Łapę, na wrocławskich majstrów, wreszcie w błękit niebios... Czy Lee zdawał sobie sprawę, że przekraczając bramy do żużlowego światka, rozpoczyna niebezpieczny, acz ponętny taniec z przeznaczeniem? Nie, choć bywało, że wracał myślami do wujka Steve'a Weatherley, który przypłacił kalectwem zabawę z żużlowym motocyklem. Lee miał w sobie element rewolucjonisty, jakkolwiek dziwnie to brzmi, bo z natury był spokojnym człowiekiem. Rewolucjonisty w tym wymiarze, że chciał sprawdzić czy złe demony, które osadziły wujka na wózku inwalidzkim są już uśpione i na wieki pokonane. Każdy żużlowiec lubi pytać, lubi przekomarzać się z niewiadomą, z tym co przyniesie życie. Nie wiadomo kto wyjdzie pierwszy z wirażu, nie wiadomo czy silnik od tunera będzie się świetnie spisywał, nie wiadomo czy strzelę po trasie Sama Ermolenko czy Jasona Crumpa... Równania z niewiadomymi kręcą, ale potrafią też przerażać.[nextpage]Jest takie urocze zdjęcie w zbiorach rodziny Richardsonów. Tata Colin, w skórze Eastbourne Eagles, śmiga na motocyklu na mini torze. Na kombinezonie odręcznie, cudownie niedbale wyszyty napis: Weslake - logo legendarnego producenta silników - Harry'ego Weslake'a. A przed tatą Colinem Richardsonem, siedzi chłopczyk o blond włosach. To mały Lee, uśmiechnięty i przerażony, jakby rozdarty pomiędzy dwoma wagonami na nieoświetlonej stacji kolejowej. Trochę przywołany duch jaki otaczał Erika Gundersena po feralnym wypadku w finale DMŚ'89 na Odsal Stadium w Bradford.
Tata Colin nie był wybitnym żużlowcem, ale znał rzemiosło. Ścigał się przez 9 pełnych sezonów, debiutował w Eastbourne Eagles jako 17 latek. Colin odjechał blisko 500 zawodów żużlowych, a bywały rajskie dni kiedy otrzymał powołanie do wyspiarskiej kadry na test mecz z Danią. Ścigał się ramię w ramię z Erikiem Gundersenem i Hansem Nielsenem...
[ad=rectangle]
Tata Colin do dziś pamięta tragiczną datę: 8 czerwca 1979 roku. Malutki Lee miał wtedy niewiele ponad miesiąc... Wujek Lee, Steve Weatherley, były wicemistrz Anglii do lat 21, ścigał się w barwach Orłów z Eastbourne. Zawody odbywały się na stadionie Hackney, przy Waterden Road. Steve brał udział w kraksie z udziałem Vica Hardinga. Harding był perełką Lena Silvera, znanego promotora z Wysp, który do dziś prowadzi klub Rye House Rockets. Stopniowo wspinał się, został prowadzącym parę, a w feralnym wyścigu zastępował Bo Petersena. Vic Harding nie przeżył, zmarł bardzo młodo, mając niespełna 27 lat...
Colin do dziś dostaje ciarek na myśl o tamtym wydarzeniu. Wózek inwalidzki, a mogło skończyć się gorzej, równie tragicznie jak w przypadku Vica Hardinga. Nie zaprzestał jednak rozkochiwać syna w speedwayu. Kiedy Colin sadzał małego, 4-letniego Lee na maszynę PH50, wypowiedział znamienne słowa: - wiedz, synku, że sława i pech to nieodłączne towarzyszki życia żużlowca. Brzdąc nie musiał rozumieć tych słów, był mimowolnym słuchaczem, ale to zdanie wędrowało wraz z Lee przez lata tułaczki po żużlowych arenach.
To brat Lee, Craig Richardson, brylował na mini torze w Eastbourne. Lee był kulturalny, nie wsadzał nikogo w płot. Chodził do szkoły podstawowej, nie chciał psocić, traktował speedway jak hobby, miłą rozrywkę, która zabija monotonię życia ucznia i sprawia, że weekendy są bardziej kolorowe. Dziadek Lee Richardsona - Eric był wielkim miłośnikiem futbolu. Prawuj Lee - Bill grywał w lokalnych drużynach piłkarskich w hrabstwie Sussex, więc najmłodszy z rodu Richardsonów, przesiąknął miłością do futbolu. W dzieciństwie piłka bardziej fascynowała Lee aniżeli speedway. Być może wybór dokonany za młodu nie był do końca szczery, może nie zdawał sobie sprawy z tego, że życie żużlowca to nieustanna wspinaczka we mgle i śniegu, często daniem głównym jest zupa z papieru, a nie kawior czy dobry stek...
Familia mieszkała w Bracknell, więc naturalnym następstwem był ruch w stronę Reading Racers. 8 dni po swoich 16 urodzinach Lee zaliczył debiut w lidze. Zdobył 2 oczka plus bonus w trzech startach w meczu przeciwko Bradford Dukes.
- Nie zapomnę moich pierwszych wyścigów. Wiem, że zachęcano mnie, abym rozpoczął od najniższej ligi, ale ja nigdy nie byłem minimalistą. Jestem chłopakiem, który twardo stąpa po ziemi. Pamiętam, że w swoim pierwszym sezonie zaliczyłem 29 spotkań, a odniosłem tylko jedno indywidualne zwycięstwo... Co więcej, miałem wrażenie jakby koledzy specjalnie podarowali mi tę "dziewiczą" trójkę, bo jeden jedyny bieg wygrałem w ostatnim meczu sezonu ze Swindon Robins. Pamiętam, bo lubię zaglądać do statystyk: na 102 wyścigi, punktowałem w 21, a w 81 wyścigach nie przywiozłem choćby oczka. Miałem 16 lat, w tym wieku nawet Rickardsson czy Crump nie wozili kompletów - żartował sobie przed laty Lee. Herbata w przydrożnym barze stygła, a Lee powracał wspomnieniami do pionierskich czasów...
Richardson zżymał się czasami na żużlową młodzież. Powiedzmy, że to naturalne. Nasi pradziadkowie maczali pióro w inkauście, pamięta się jeszcze teksty pisane na maszynie, a dziś młodzież rzadko potrafi funkcjonować bez facebooka, twittera. Zamiast książki pojawia się tablet. Smutne, ale tak pędzi cywilizacja. Nie zawsze zmiany wychodzą ludziom na dobre, ale nikt nie potrafi zatrzymać tego pociągu. - Patrzę na młodych żużlowców. Nie chcą się przemęczać, nie lubią się ubrudzić w smarze, nie uśmiecha się im się klęknąć przy motocyklu. Speedway to trudny sport, który wymaga bezwzględnego poświęcenia. Trzeba się oddać spalinom, innej drogi nie ma. Nawet wtedy kiedy stawiałem pierwsze kroki i notorycznie woziłem zera, dojrzewała we mnie wola zwycięstwa. Wiedziałem, że kiedyś nadejdą chwile pełne radości - wspominał Lee…
Pamiętacie 8 sierpnia 1999 roku? Vojens, kolebka duńskiej szlaki. Lee wygrywa dwa pierwsze wyścigi, a w trzeciej serii przywozi jedno oczko. Przegrywa z Tomaszem Chrzanowskim i Alesem Drymlem. W czwartej i piątej serii Richardson znów jest bezbłędny. Z trzynastoma punktami zostaje mistrzem świata juniorów. Szampan, szaleństwo, radość, bo sen się spełnił...
Lee mógł się zrelaksować. Z parku maszyn przyglądał się katorżniczej bitwie o brązowy medal. Nigel Sadler, zdolny kangur, "Brzydkie Kaczątko" Hans Andersen, wojownik co się zowie Scott Nicholls, szalony Charlie Gjedde, mistrz startów Bjarne Pedersen i polski król refleksu, Rafał Okoniewski walczyli o trzecie miejsce. Sadler wyszedł zwycięsko z tej batalii, a Lee właśnie marzył o wyprawie do ojczyzny Sadlera, Younga, Wiltshire’a, Crumpa, Adamsa, Parkera i Lyonsa... To marzenie też się spełniło. Widział na własne oczy cuda australijskiej przyrody...
John Davis, pierwszy brytyjski żużlowiec, który wygrał Zlatą Prilbę miasta Pardubice, były złoty medalista DMŚ, wspierał Lee w Vojens. Ich znajomość przerodziła się w przyjaźń, choć bywały dni, że lud kpił z tego mariażu. - Ludzie wyśmiewali mnie, że John jest moją niańką. Naigrywali się, że jestem mięczakiem, że nie mogę załatwić sobie godziwych sponsorów ani sowicie opłacanych startów w lidze rosyjskiej. A ja czułem się komfortowo w towarzystwie Johna, bo wiedziałem, że dba o moje interesy najlepiej jak umie, a poza tym, łączy nas prawdziwa przyjaźń. Nigdy nie miałem daru, aby przekonywać sponsorów do siebie. Nie umiałem pójść do firmy i zachwalać swoich umiejętności. Dla Johna to bułka z masłem. Wiem ile mi pomógł. Refleks na starcie to jego dzieło. Płaciłem za jego przeloty do Polski, kiedy negocjował mój kontrakt czy szukał sponsorów, ale John nie pobierał prowizji i nie żerował na mnie. Doskonale zdaję sobie sprawę, że nigdy nie zawędrowałbym tak wysoko w speedwayu bez wstawiennictwa Johna - mówił przed kilkoma laty Lee Richardson... Czuję się jakbym zwiedzał jaskinię Marakoopa na Tasmanii i podziwiał malowidła Aborygenów, a przecież jeszcze 2 lata temu Lee ścigał się na żużlu... Ślina z trudem przechodzi przez gardło...[nextpage]Jak on cieszył się kiedy zdobywał złoto wśród juniorów. Sześć lat po wielkim wojowniku Joe Screenie, ogromnie szanowanym przez Lee. Dziś brzmi to jak sen wypalonego z żaru życia czarodzieja, ale w 2001 roku zabrakło nominacji dla Richardsona do cyklu GP. Anglicy mieli wówczas kilku niezłych zawodników, którzy opóźnili wejście Lee na salony o 12 miesięcy. Mark Loram, Carl Stonehewer, Scott Nicholls, Andy Smith... Lee odpadł już w szatni, ale cierpliwie siedział w poczekalni. W 2002 otrzymał dziką kartę na występ w Cardiff. Piąte miejsce było balsamem na duszę. Wolał wywalczyć sobie awans do cyklu na torze, a nie zabiegając o łaskę możnowładców. Wygrał GP Challenge w 2002 roku. - Życie nauczyło mnie, aby zdobywać szczyt własnymi siłami. Lubię smak zwycięstwa na torze, bez skradania się po uśmiechy innych, którzy w zależności od humoru mogą mi wręczyć nominację lub jej pozbawić. Bywały trudne chwile kiedy promotorzy chcieli ograniczyć liczbę zawodników GP na klub. Jeździłem w Coventry Bees, a barw pszczół bronili wtedy tacy dżokeje jak Billy Hamill, Greg Hancock i Andreas Jonsson, więc przez moment wisiałem na włosku. Złamałem obojczyk, musiałem pauzować w dwóch turniejach GP, ale na osłodę wygrałem Elite League Riders' Championship.
[ad=rectangle]
38 turniejów GP. 240 punktów dla Wielkiej Brytanii w Drużynowym Pucharze Świata. Pamiętacie niesamowity wyścig z udziałem Lee Richardsona i Andreasa Jonssona podczas finału DPŚ'2004 w Poole? Czytanie toru, świetne decyzje podejmowane przez Lee, porywający bój z Adrenalinasem... Kosmiczny speedway. Był taki moment kiedy Lee był przerażony, bo lekarze sugerowali, że choruje na raka prostaty. Sześć miesięcy nerwowych oczekiwań, długich badań, które znów zapalały lampkę w głowie Brytyjczyka. Czy mam walczyć na torze, skoro pozostało mi może kilka tygodni życia? Myśli uporczywe jak moskity w strefie równikowej. Kolejne źródło stresu... Wreszcie werdykt: infekcja, której nabawił się w Australii. Lee nauczył się z tym żyć...
Neil Middleditch zaniemówił kiedy usłyszał o śmierci Lee Richardsona. - Po prostu nie wierzyłem, że Lee zginął na torze. Ścigałem się z jego tatą, Colinem. Byliśmy dobrymi kumplami, więc znałem Lee jako brzdąca. John Davis przyjechał do mnie tego wieczoru kiedy zginął Lee. Ktoś powie: stare konie i płaczą, a my usiedliśmy przy stole i nikt nie potrafił zatamować naszych łez… - wspomina Middlo, człowiek - dusza, zakochany w Polakach, zdobywca 2380 i pół punktu dla Poole Pirates.
Przed dwoma laty odwołano mecz Coventry Bees - Lakeside Hammers. Szwedzki klub Richardsona - Vargarna - nie rozegrał zaplanowanego na wtorek meczu z Hammarby. Kolega z reprezentacji, Scott Nicholls, wydobył z siebie: - Nie mogę mówić. Nie przychodzą mi do głowy żadne słowa w obliczu tej ogromnej tragedii. Moje myśli krążą wokół rodziny Richardsonów. Spoczywaj w pokoju, Lee. Nicki Pedersen wędrował myślami ku brzdącom Lee i wdowie Emmie. - Zawsze będzie mi brakowało mojego przyjaciela, Lee Richardsona. Nie zapomnę naszych pogawędek podczas podróży lotniczych - powiedział trzykrotny mistrz świata. Kangur z Nowej Południowej Walii, Chris Holder, zapytał dość filozoficznie: - Pewne wydarzenia w naszym życiu nie noszą w sobie znamion logiki. Nie przestaję myśleć o tobie, Rico, mój przyjacielu. Czterokrotny zwycięzca turniejów GP, Duńczyk Hans Andersen stwierdził: - Jestem zszokowany. Życie nie jest za grosz sprawiedliwe. Lee, zawsze byłeś spoko. Będzie mi ciebie cholernie brakowało. Rory Schlein, wówczas żużlowiec Belle Vue Aces wyznał: - Speedway nie ma w tej chwili najmniejszego sensu. Nie zapomnę naszych wspólnych żartów, Rico. Spoczywaj w pokoju. Mistrz świata ze Stadionu Olimpijskiego we Wrocławiu w 1992 roku, Gary Havelock był szczery do bólu. - Nie mogę się pozbierać po tej tragedii. Rico był kumplem, świetnym kompanem, zawsze chętnie pomagał kolegom z zespołu. Najbardziej ucierpiała twoja rodzina. Oni potrzebują teraz najwięcej ciepła. David Howe, wicemistrz Wielkiej Brytanii z 2007 roku, żużlowiec, który zdobył 4 oczka w Cardiff w tymże samym roku podczas GP Wielkiej Brytanii zdobył się na następujący komentarz: - Jestem w wielkim szoku. Przerażające informacje. Nie wyobrażam sobie przez jakie piekło przechodzi teraz rodzina Lee. Bardzo smutny dzień dla speedwaya.
Najbardziej utytułowany żużlowiec z Australii, trzykrotny indywidualny mistrz świata, Jason Crump, powiedział: - Żadne słowa nie oddadzą tego co czujemy w tej chwili. Bardzo szanowałem Lee. To był dżentelmen w każdym calu. Kochał ponad życie swoją rodzinę, troszczył się o dzieci i małżonkę. Nikt nie zdoła wypełnić luki po Lee. Sport żużlowy stracił jednego z najlepszych synów. Połączeni w smutku: Jason, Melody, Mia i Seth Crump. Mistrz świata z 2010 roku, ikona speedwaya w Polsce, Tomasz Gollob, powiedział: - To wielka strata dla nas wszystkich. To są chwile, których nikt z nas nie chciałby doświadczyć. Odszedł od nas bliski przyjaciel, którego pasją był speedway. Przesyłam kondolencje dla całej rodziny Lee. To bardzo trudne chwile. Trevor Swales, wówczas współwłaściciel Peterborough Panthers, powiedział: - Lee to jeden z najbardziej miłych, jeśli nie najmilszy zawodnik z jakim miałem przyjemność pracować. Data 13 maja 2012, na zawsze będzie mi się kojarzyć z koszmarem. Wszyscy doskonale wiemy jakie ryzyko podejmują żużlowcy. Każdy wyjazd na tor to igranie ze śmiercią. Lee zapłacił okrutnie wysoką cenę za to, że uprawiał tak piękny sport – speedway. Nie mogę tego ogarnąć w żaden sposób: w piątek wieczorem jeździliśmy mecz z Lakeside Hammers, Lee zdobył 10 punktów, a w niedzielę los przeniósł go do lepszego ze światów.
Lewis Bridger, przyjaciel Rico, jeszcze w sobotę zajadał się przysmakami kuchni indyjskiej. Lee przekazywał mu cenne wskazówki dotyczące diety żużlowca… - Urodziliśmy się w tym samym miasteczku, nadmorskim Hastings. To jak kumple z jednej ulicy. Kiedy zaczynałem ścigać się w Weymouth, Lee zaczął mnie wspierać. Nigdy nie zapomnę kiedy Lee nakrył mnie z żoną i swoimi dzieciakami jak urzędowałem w McDonald's. Lee i Darek Łapa bardzo pomogli mi podczas startów we Włókniarzu Częstochowa. Kiedy Lee uległ wypadkowi, zadzwonił do mnie Craig, brat Lee i zapytał czy nie podrzucę go na lotnisko. Powiedziałem: nie ma problemu, odpalam bolid i lecimy. Chciał być przy Lee podczas operacji. Nie zdążyliśmy dojechać na lotnisko kiedy dostaliśmy smsa, że Lee nie żyje. Nie wierzyłem... - wspomina Lewis Bridger.
Na silniku należącym do Richardsona, który Lewis włożył do ramy po śmierci Lee, nie można było jechać. Motocykl stawał dęba... Jesteśmy krusi jak ludzie w numerze "Fragile" Stinga. Łamliwi. Walczymy o lepsze jutro, spieramy się o detale i o rzeczy ważne. Takie jest nasze życie, że w parku maszyn ktoś powie: a ten Lee co to za zawodnik, zarabia za dużo, nie ta klasa, nie te umiejętności. Potem drapiemy się po głowie, że wynik nie jest tak naprawdę najważniejszy, bonusy jeszcze mniej znaczą, a ważny jest człowiek i kolor jego duszy. Może to dobrze, że jesteśmy ułomni i błądzimy w poszukiwaniu duchowego szczęścia. Może powinniśmy upaść na dno oceanu, źle kogoś ocenić, żeby życie podsunęło nam wydarzenie, które do nas przemówi. Opamiętamy się i zaczniemy spoglądać przez wyjątkowe szkło na drugiego człowieka. Zrozumiemy, że gość żyjący obok nas, tyle że zarabiający na chleb jazdą na motocyklu, też ma prawo do słabości, też może go boleć gardło, może mieć gorszy dzień. Serce prawdziwego człowieka nigdy nie zasypia.
Kiedy patrzę na fotografię Lee, przypomina mi się myśl francuskiego pisarza, Julesa Renarda - śmierć byłaby czymś wymarzonym, gdyby od czasu do czasu można było otworzyć oko. I zerknąć na tor Lakeside Hammers, żeby dowiedzieć się jak chłopcy kręcą kółka, prawda Lee? Wierzę, że od czasu do czasu podnosisz powiekę...
Tomasz Lorek
Lee Spoczywaj w pokoju...