Ze Śląska ruszamy zatem na wschód do dawnej stolicy Polski, która niestety nigdy nie stała się żużlową stolicą naszego kraju, ale swoje pięć minut w dziejach speedwaya miała z całą pewnością. Nie wiem, czy bywalcy stron Sportowych Faktów wiedzą iż Kraków może się pochwalić tym, że były w nim nie jeden, nawet nie dwa, ale aż trzy żużlowe tory.
Pierwszy w południowej części miasta w dzielnicy Borek - tam organizowano zawody na motocyklach przystosowanych, a nieco później ligowe mecze jeździli żużlowcy Cracovii. Ale jeszcze w latach 40-tych wrzało na nim niczym w ulu, o czym świadczą notki w lokalnej prasie, która życzliwie przyglądała się budzącym zainteresowanie torowym wyścigom, jeszcze oczywiście na maszynach przystosowanych. Organizowano na nim także wyścigi motocykli z przyczepami, czyli coś na kształt dzisiejszych side carów. Ciekawostką jest też fakt, że w żużel a la lata czterdzieste bawiono się w Krakowie w kilku co najmniej klubach, skoro przy przynależności zawodników widnieją nazwy: Wisły, Garbarni, Związkowca, czy też… Milicyjnego Klubu Sportowego. W pierwszej połowie 1948 roku otwarty został kolejny tor pod Wawelem na obiekcie Wisły. Pierwszym jego rekordzistą był opisywany już tydzień temu Eryk Pierchała. Na kolejne zawody organizowane pod koniec czerwca rybniczanin nie dojechał, w efekcie stracił rekord na rzecz Jerzego Jankowskiego. Zawodnik Polonii Bytom wygrał swoją kategorię, czyli motocykli z silnikami o pojemności powyżej 350 ccm, ale także tzw. wyścig z wyrównaniem. Dał w nim swoim rywalom handicap, ustawiając się na nimi na starcie od 30 do 110 metrów, a i tak po pokonaniu pięciu okrążeń był najszybszy! Warto odnotować, że spikerem na tych zawodach był Władysław Pietrzak, znany i ceniony później w żużlowym świecie dziennikarz, sędzia oraz działacz. Rola Krakowa w tamtych pionierskich jeszcze w sumie latach polskiego speedwaya musiała być niemała, skoro na torze Wisły władze motorowe postanowiły jeszcze w tymże 1948 roku zorganizować pierwszy w historii finał mistrzostw kraju bez podziału na klasy motocykli. Do zawodów wyznaczonych na 24 października jednak nie doszło, chociaż jeszcze kilka dni wcześniej były one anonsowane przez gazety. Podobno termin nie pasował wszystkim zawodnikom, a później, jak można przypuszczać, pora roku nie pozwoliła na odbycie turnieju. W tej sytuacji pierwszy jednodniowy finał IMP wzorowany na finale Indywidualnych Mistrzostw Świata odbył się jesienią 1949 roku w Lesznie, a do Krakowa powrócono 8 października 1950 roku.
Drugi finał odbył się bez przeszkód, niestety w cieniu wielkiego dramatu, tragicznej śmierci Alfreda Smoczka. Był to trochę dziwny finał, bo jeszcze przed jego rozpoczęciem żużlowe władze przyznały pośmiertnie tytuł mistrza Smoczkowi, zwycięzca turnieju krakowskiego, którym okazał się inny leszczynianin Józef Olejniczak został więc uznany wicemistrzem. Dopiero po ponad trzydziestu latach Polski Związek Motorowy wrócił Olejniczakowi należny mu tytuł, czyniąc Smoczyka mistrzem honorowym. Jak przebiegały tamte zawody: "Trybuny wypełniły się do ostatka. Biletowe koniki oferowały karty wstępu po paskarskich cenach. 15 tyś publiczności było świadkiem pięknych i emocjonujących walk stoczonych między równych klasą zawodników" - pisała jedna z gazet. Z toru sypały się iskry emocji , a jeden z momentów powinien trafić do kronik naszego żużla. Otóż w IV biegu na tor przewrócił się Jan Siekalski z rawickiego Kolejarza. Jadący za nim Alfred Spyra z Budowlanych Rybnik, nad leżącym rywalem… przeskoczył wraz z motocyklem! Przeleciał w powietrzu dobre kilka metrów, po czym… wylądował nie tracąc równowagi! I pewnie kontynuowałby rywalizację, gdyby nie defekt opony. Olejniczak wygrał pewnie wszystkie 5 biegów, zdobywając łącznie 20 punktów. Wówczas punktowano bowiem inaczej: pierwsze miejsce 4 punkty, drugie 3, trzecie 2, czwarte 1 pod warunkiem wszakże, że zawodnik dojechał do mety. Jeżeli nie, punktów nie otrzymywał. Dziś, kiedy fingowane defekty i brak zaangażowania w walkę jadących na końcu zawodników bywa plagą, może warto byłoby wrócić do tamtych zasad?
Oj działo się wówczas, pod Wawelem, oj działo. Tamten finał był niestety pierwszą i ostatnią imprezą tej rangi na torze Wisły, który niestety dosyć szybko popadł w zapomnienie, a jego rolę przejął trzeci żużlowy obiekt w mieście królów- stadion Wandy w Nowej Hucie. Finału mistrzostw kraju na nim nigdy nie rozegrano, ale w latach 60-tych miał swoje dobre chwile, kiedy gościł między innymi drużyny ekstraklasy, mecze międzynarodowe czy też najlepszych polskich zawodników, uczestników zawodów o "Zloty Kask". I jako jedyny żużlowy obiekt w Krakowie ostał się do naszych czasów Niektórzy miejscowi fani twierdzą, że przynajmniej jeden tor musi tutaj być. Jak długo na Wawelu Zygmunta bije dzwon...
Robert Noga