Stefan Smołka: Tomasz na szczyty – żużel na margines

Nie dla próżnej krytyki raz jeszcze wypowiadam te słowa, nie – żeby narzekać, krakać, mącić i komukolwiek źle życzyć, lecz co najwyżej, żeby prowokować do działań na rzecz ukochanego żużla.

W tym artykule dowiesz się o:

Niestety, wieloletnie obserwacje dynamiki zjawisk w polskim sporcie skłaniają mnie do takich, a nie innych wniosków. Obawiam się, że w roku 2008 żużel zostanie jeszcze bardziej zmarginalizowany w stosunku do innych dyscyplin sportu. Również, czy może przede wszystkim dlatego, że niewiele uczyniono, aby było inaczej. Nie wykorzystano w porę szans na wypromowanie speedway’a w globalnej wiosce. Można próbować coś z tym robić (co już wreszcie pozytywnie przebija się w temacie żużel w TV), ale można też, przy wtórze niezadowolonych z samej krytyki malkontentów, obrazić się na tych co widzą zło, przymknąć oczy, schować głowę w piasek, a nuż z tego będzie nam milej – wszystkim – na chwilę.

Ten rok bieżący 2008 przyniósł z sobą dwie wielkie imprezy światowe, o kosmicznej wprost randze, a mianowicie Euro 2008 w Austrii i Szwajcarii oraz Igrzyska Olimpijskie – Pekin 2008. Te dwa doniosłe wydarzenia o zasięgu ogólnoświatowym i znaczeniu daleko wykraczającym poza dziedzinę sportu, bez wątpienia zdominują wszystko inne, a w zgiełku medialnym, jaki się w związku z tym podniesie, obronić zdołają się tylko nieliczni – błyskiem swego sportowego geniuszu, bądź siłą medialnego przebicia (kajakarze Sycz i Kucharski odpadli z Igrzysk – czy kogoś to obchodzi?) . Udział Polaków w obu znamienitych imprezach, powoduje, że trudno przyjdzie odnaleźć się tym wszystkim, którzy znajdą się przypadkiem, bądź siłą rzeczy, poza centrum zainteresowania. Dochodzi tu jeszcze pozasportowy, ciemny aspekt sprawy w związku z organizowaniem Igrzysk w Chinach, gdzie od lat permanentnie dochodzi do łamania praw ludzkich, gdzie wprost dochodzi do ludobójstwa (Tybet).

To wszystko było do przewidzenia, dlaczego więc zamiast energicznego rzutu kołem ratunkowym, mydli się oczy działaniami pozornymi, odbierającymi Polakom również ochotę na sport żużlowy, zarówno gdy chodzi o wyczyn, jak i jego odbiór. Dlaczego z natury spokojnych kibiców żużlowych tu i ówdzie traktuje się jak hordy futbolowych kiboli, co przychodzą na stadion wyłącznie dla zadymy, naćpanych bądź narąbanych na długo przed meczem, nie wiedzących często nawet jaki jest wynik na tablicy, a nawet jaki jest dzień czy godzina. Nie chodzi przy tym o pobłażanie chuliganom, ale wyłącznie o umiar. Powinna tu być raczej dyskretna inwigilacja, a nie molestowanie i prowokacja. Jest natomiast zbyt często demonstracja tępej siły ze strony nie mniej tępych osiłków. I nie wszystko, owszem, da się usprawiedliwić zapisami ustawy o imprezach masowych. Ale, apeluję o normalność! Zamiast skupić się na istocie rzeczy, powiesić czujne oko tzw. „ochrony” na samych ewentualnych zadymiarzach, którzy dla ułatwienia zazwyczaj trzymają się w kupie, nęka się prostych ludzi, obmacuje nie tylko torebki kobiet, podejrzanie pękate plecaki nawet małych dzieci, bo (a nuż się uda złapać złodzieja...! – dziecko, co ośmieliło się wziąć na stadion ulubionego pluszaka, bądź kocyk). Albo, jak nazwać zmuszanie człowieka do depozytu roweru, który widać, że służy mu za torbę, portfel a nawet czasem laskę podpierającą? Komu przeszkadza, że sobie ten poczciwina z rowerem stoi w kącie korony stadionu, oparty o swój jednoślad, strzegąc pojazd jak oka w głowie, bo często to cały jego majątek. Czy takie obrazki mają przyciągać widzów? I to nieraz przy pustych trybunach, z frekwencją koło kilkuset widzów. A może brać do depozytu także wózki inwalidzkie, przecież to taki niebezpieczny pojazd, czołg niemalże. Ci "porządkowi" – pożal się Boże, są tak dzielni, że iście po bohatersku stawiają opór tej kilkunastoosobowej "armii", głównie biednych dzieci i osób bezdomnych, napierających kraty bram pod koniec zawodów. Nie wpuszczą nikogo – tacy są hardzi – nawet na ostatni wyścig. A co to?!. Niech wszyscy widzą, choćby w Rybniku, kto tu naprawdę rządzi! No cóż, takie pewnie mają zalecenia odgórne, a reszta to wyniesiona z dyskotek nadgorliwość. To by tłumaczyło wszystko, co napisałem wyżej. Błyskawicznie rozchodzą się po mieście i okolicach informacje o agresywnych „bramkarzach” na żużlu. Rezygnują starsi i najwierniejsi kibice, mobilizują się za to zorganizowane bandy. Efekt: coraz częstsze na żużlu zadymy.

Druga sprawa. Dlaczego tłamsi się niemądrymi przepisami i decyzjami ośrodki szkolące tzw. narybek, a tak wiele wysiłku wkłada w ułatwienia dla możnych (to zresztą jest tendencja wychodząca daleko poza żużel i sport w ogóle), zamiast czynić dokładnie odwrotnie. Szkolić się nie opłaca, ani uczyć profesjonalizmu, bo to dużo kosztuje, a korzystają potem inni. Tak skonstruowane są regulaminy, "o take Polskie" przez lata usilnie walczono, a przynajmniej obłudnie zabiegano. Nie da się dziś funkcjonować po awansie do wyższej ligi bez konieczności dokonania czystki kadrowej. Za to, że byłeś dobry, to teraz się wynoś (długa jest lista tych, którzy dostali w tyłek, bo im się trochę bardziej chciało; lepiej więc, żeby nie chciało się chcieć?... – straszny wniosek)! Podobny ciąg logiczny nasuwa się na myśl o proponowanej znów tu i ówdzie KSM. Czy na to naprawdę nie ma rady? Bo już wszyscy oszaleli?... Przy tej okazji wolę nie wymieniać nazwisk tych "ważnych" działaczy żużlowych, mocnych w gębie, którzy, wykorzystując popularność speedway’a i pełne do niedawna stadiony, ten sport potraktowali instrumentalnie, jako doskonałą odskocznię do wielkiej polityki, bądź też do kariery w innych sportowych dyscyplinach. A dzisiaj?... wzruszają ramionami, robią bokami, bo kryzys na horyzoncie. Kto chce, to będzie wiedział o kogo tu biega.

Trudno nie przyznać racji trafnym wywodom red. Tomasza Armuły, który szczerze boleje nad filozofią objazdowego cyrku, z dramatem ciągłego życia na walizkach, jaki fundują nam regulaminy, wspierające wolną wolność i otwarcie na żużlowy świat, kosztem siłą rzeczy biedniejszych Polaków. Nawet jeśli to miałoby być nieuniknione, to nic nie tłumaczy sztucznego przyspieszania tego co nieuchronne. Po prostu. A starty jednego żużlowca w kilku ligach, to paranoja w czystej postaci, tu bowiem gdzieś się zamyka koło obłędu. Niejeden wiele obiecujący żużlowiec tej nienormalności po prostu nie może zaakceptować dla zasady, więc rezygnuje walkowerem. Antoni Woryna, Henryk Gluecklich czy Zenon Plech w dawnych latach, startując w angielskich zespołach, nie mogli za bardzo w tym czasie jednocześnie startować w swoich polskich, macierzystych klubach. Bo zwyczajnie nie dostali na to zgody, a na dobitkę mieli zakaz udziału w rundach IMP. Nikt nie chce powrotu tamtych, mrocznych czasów (z absolutnym fenomenem czarującego żużla), ale ograniczenie startów każdemu zawodnikowi do dwóch lig, to byłby chyba wyraz rozsądnego kompromisu, najlepiej dodatkowo pobłogosławiony przez światową federację motocyklową. Mamy tam przecież swoich ludzi; daj im Boże dużo zdrowia, żeby już więcej nie zepsuli!

Liga, jej popularność była i wciąż jeszcze jest szansą, tu można pokazać dobre chęci do zmian, które oddałyby pokłon wartościom uznanym – prawdziwym, ale czy komuś chce się jeszcze w Polsce działać dla dobra ogółu – pro publico bono? Działania, jeśli są, to tylko te obliczone na szybki efekt, łatwy poklask wśród swoich, na dziś, tu i teraz, bez prób spojrzenia z troską w przyszłość. Jeśli nie tzw. mafia – układy, w co wolę nie wierzyć, to objawia się tu stara polska mentalność, że przecież "jakoś to będzie".

I będzie, bo być musi! Bo miłość kibiców do ukochanego sportu nie ma granic. Dojdzie do dalszych ciekawych rund Grand Prix, ponieważ wyrównana jest czołówka światowa, tyle, że coraz bardziej hermetyczna, coraz węższa, a świeżej krwi niestety nie widać. Nawet i Polacy mogą zaznaczyć swoją obecność w światowej elicie elit. Jest tam Tomasz Gollob, który ważne, że jest – niczego już nie musi już udowadniać. Jest po prostu Wielki. Sama obecność tego zawodnika podczas prezentacji na dowolnym stadionie świata podnosi prestiż imprezy. I tak już pozostanie do końca jego kariery, przyznaję nie do końca na razie spełnionej. Szkoda, bo nikt z Polaków przed nim nie był tak blisko – realnie – tytułu Mistrza Świata na żużlu. Daj mu Boże tę odrobinę szczęścia, której dotąd mu zabrakło w karierze, aby stanąć na szczycie szczytów. Idące za nim pokolenia niosą marzeń naszych oczekiwane treści, choć trudno tu mówić o zmasowanym froncie obiecujących młodych orłów. Na dziś dla Polski nadzieje daje niewielu, spośród sztucznie wspomaganych od dziecka regulaminami: Hampel, Kasprzak, Zabik. To nie będzie jeszcze ich rok – jeśli w ogóle. Tomasz Gollob mądrze prowadzony przez ojca Władysława, jako jedyny, brzydził się przywilejami polskich regulaminów i od lat jest tam, gdzie jest – w światowej elicie. Reszta jest... milczeniem.

Nikt długo w Polsce nie dorówna klasie Tomaszowi Gollobowi. Obym się mylił! Jak bardzo chciałbym się mylić. Na szczęście siła sportu tkwi w jego nieprzewidywalności. Inna sprawa, to żywotne pytanie: co najlepsi polscy żużlowcy zawdzięczają sobie samym, własnym ojcom i szerzej rodzinom, a także upartym, pozytywnie zakręconym sponsorom, a co mądrości "dalekosiężnych" systemów i rozsądnym regulacjom centrali? Odpowiedzi prosimy kierować pod adresem www.sportowefakty.pl. Nagroda: przyszła chwała polskiego żużla!

Stefan Smołka

Źródło artykułu: