Mirosław Lewandowski: Lata dziewięćdziesiąte będą ci się chyba kojarzyć wyłącznie z kontuzjami. Najpierw upadek z Piotrem Świstem w Wiener Neustadt, a na inaugurację sezonu 1991 kontuzja odniesiona po walce z Tomaszem Gollobem. To wydarzenie podzieliło bydgoskich kibiców...
Ryszard Dołomisiewicz: Zacznę od tego, że sezon 1991 był pierwszym, w którym byłem przygotowany do jazdy na 100 procent. Miałem reklamodawców i zorganizowałem sobie całe zaplecze sprzętowe. A odpowiadając na twoje pytanie, wyścig z Gollobem to była walka o prestiż. Ja wygrałem start i dałem się wypchnąć na pierwszym łuku. Wiedziałem jednak, że jestem na tyle szybki i spasowany z torem, że bez problemu go wyprzedzę. Byłem przekonany, że nie będzie się spodziewał mojego ataku przy bandzie. Tomek mimo młodego wieku był jednak na tyle doświadczonym żużlowcem, że zamknął gaz i nie zostawił mi miejsca. Nie byłem na to przygotowany i wpadłem na jego koło, a takie sytuacje zawsze kończą się tak samo, spotkaniem z bandą.
Rozumiem, że nie masz pretensji do Tomka Golloba?
- W trakcie jednego wyścigu dwa razy go zlekceważyłem. Pierwszy raz nie doceniłem Golloba na pierwszym łuku, a drugi raz, kiedy go wyprzedzałem. To, że upadłem i doznałem kontuzji kręgosłupa mogę zawdzięczać tylko sobie. Tomek nie ponosi za to żadnej winy.
Upadek wyglądał fatalnie, ale ty już miesiąc później pojawiłeś się na torze i od razu zdobyłeś wspólnie z Tomkiem Gollobem tytuł mistrzów Polski w jeździe parami...
- Upadek podczas Kryterium Asów zaowocował urazem kręgosłupa. Takie kontuzje leczy się przez pół roku w gipsie, a drugie pół roku trwa rehabilitacja. Tymczasem leczenie trwało miesiąc. Lekarzowi, który się mną opiekował, groziło odebranie uprawnień lekarskich. Większość chirurgów ortopedów twierdziła, że trzeba mnie zawinąć w gips. Natomiast on zrobił gorset, zatrudnił rehabilitantów i równocześnie w trakcie leczenia przechodziłem ćwiczenia wzmacniające mięśnie. W praktyce wyglądało to tak, że już po tygodniu próbowałem samodzielnie chodzić. Jak napiąłem mięśnie kręgosłupa, wokół złamanego miejsca, mogłem zrobić kilka kroków. Jak rozluźniłem mięśnie, to bezwładnie waliłem się na ziemię. Po miesiącu ćwiczeń mogłem chodzić normalnie i dodatkowo nie czułem żadnych braków kondycyjnych.
Wracając do finału MPPK, w którym starowałeś w parze z Gollobem, czy rzeczywiście zdobyliście złoto nie zamieniając ze sobą żadnego słowa w parkingu?
- To jest nieprawda, między nami nie było żadnego zgrzytu. Inną sprawą jest to, że zawsze mało ze sobą rozmawialiśmy, ponieważ mieliśmy zupełnie inne charaktery. To, że zdobyliśmy wspólnie ten tytuł świadczyło jedynie o naszym profesjonalizmie. Po prostu wyjeżdżaliśmy na tor i dowoziliśmy ważne punkty, bez względu na różnice dzielące nas w parkingu. Poza tym Tomek od początku miał swojego menadżera w postaci ojca, który go odpowiednio reklamował i dbał o jego wizerunek. Jak zrobił wynik, to wszyscy o tym wiedzieli. Jak już mówiłem wcześniej ja nie dbałem o swój wizerunek w mediach i mój wynik nie był tak nagłaśniany.
Mimo kontuzji i niesamowicie krótkiej rehabilitacji w lipcu wystartowałeś w finale Mistrzostw Świata Par, który odbył się w Poznaniu. Polska z 9 punktami zajęła ostatnie, siódme miejsce. W czym upatrujesz przyczynę tej porażki?
- To na pewno nie byłe wina zbyt wolnego sprzętu. Natomiast jestem przekonany, że gdybym startował w parze z Tomaszem Gollobem, moglibyśmy osiągnąć całkiem dobry rezultat. Tymczasem wtedy trwała nagonka na klan Gollobów i dla Tomka zabrakło miejsca kadrze. Gdyby ówczesne władze nie uniosły się honorem, moglibyśmy osiągnąć dużo więcej. On był już dość doświadczony i przede wszystkim w ogóle się nie stresował, w przeciwieństwie do moich kolegów, z którymi wtedy startowałem.
A potem przyszedł ten feralny, ligowy mecz w Rybniku...
- To był mój ostatni start w tych zawodach. Na pierwszym łuku było bardzo ciasno, zawodnik miejscowego "ROW-u" Dariusz Fliegert wywiózł mnie pod samą bandę, gdzie nie miałem możliwości wykonać żadnego manewru. Natychmiast po upadku znalazłem się na pogotowiu w Rybniku. W tym wszystkim muszę stwierdzić, że miałem szczęście w nieszczęściu. Szczęście bo lekarz który mnie przyjął nie wypuścił mnie do domu, tylko skierował na badania do szpitala w Wodzisławiu Śląskim. Gdyby zezwolił na powrót do Bydgoszczy, to pewnie skończyłoby się to moim zgonem.
Jaka była pierwsza diagnoza lekarzy?
- W szpitalu znalazłem się na sobotnio-niedzielnym dyżurze, podczas którego pracował jeden lekarz i początkująca pielęgniarka. Nie mogłem oddać moczu, a pielęgniarka była pewna, że krępuję się przy niej wysikać do tzw. "kaczki". Wtedy jeszcze nie wiedziałem, ze mam przebity pęcherz. Drugiego dnia rano przyjechała karetka z Bydgoszczy, żeby mnie odebrać, bo lekarze stwierdzili, że byłem za bardzo poobijany i nie mogłem samodzielnie dojechać do domu. Młody lekarz z Bydgoszczy, Sławomir Listopadzki stwierdził, że trzeba natychmiast operować i zrobił przy tym niezłą awanturę na oddziale. Do końca życia zapamiętam nazwisko doktora Listopadzkiego, bo to właśnie dzięki niemu żyję.
Lekarze z Wodzisławia Śląskiego nie rozpoznali prawidłowo urazu?
- Niestety nie, a pierwszy odzew po reakcji doktora Listopadzkiego był taki, że młody żółtodziób się wychyla i chce pouczać doświadczoną kadrę. Na szczęście ten "zimny prysznic" zadziałał, lekarze natychmiast przerwali obchód i zawieźli mnie na salę operacyjną. Po powrocie do Bydgoszczy w tamtejszym szpitalu wojskowym słyszałem rozmowy, że lekarze w szpitalu na Śląsku przeprowadzili operację tylko po to, żeby mieć święty spokój.
Co było potem?
- Nie wiedziałem jeszcze, że ta kontuzja uniemożliwi mi powrót na tor, dlatego rozmawiałem z lekarzem klubowym o rehabilitacji, która pomogłaby odzyskać kondycję. Po konsultacjach z doktorem Waldemarem Dudzicem, który mnie leczył okazało się, że kontuzja jest bardzo poważna. Nawet niegroźny upadek mógłby spowodować powikłania, które groziły nawet śmiercią. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że dalsza jazda nie ma sensu. Po pierwsze za dużo bym ryzykował, a po drugie wynik sportowy mógłby być już tylko gorszy.
Ryszard Dołomisiewicz
Wśród kibiców krążyły opinie, że zakończyłeś karierę, ponieważ nie widziałeś w Polonii miejsca dla siebie i teamu Gollobów...
- Kontakty z teamem Gollobów nie miały z moim zakończeniem kariery nic wspólnego. Z resztą gdybym chciał dalej jeździć, to przecież mógłbym startować w innym klubie. Odpowiadając na te wątpliwości kibiców mogę jasno powiedzieć, że ani Gollobowie dla mnie, ani ja dla Gollobów nie stanowiliśmy żadnej przeszkody i konkurencji w klubie.
Czy Polonia interesowała się twoim zdrowiem i dalszym przebiegiem kariery po upadku w Rybniku?
- W tym czasie klub przechodził zmiany. Odebrano go milicji, przez co zamiast GKS - Gwardyjski Klub Sportowy pojawiła się nazwa BKS - Bydgoski Klub Sportowy. Ja w tym czasie byłem w szpitalu. Doszło do tego, że kiedy z niego wyszedłem był już zupełnie inny zarząd i nie wiedziałem do kogo się zwrócić. Po skończonym sezonie nie podpisałem kontraktu z Polonią Bydgoszczą, ponieważ leczenie trwało za długo i było na to po prostu za późno. Wtedy z pomocą przyszła GKSŻ, która zaproponowała mi starty w Anglii. Natomiast PZM zaoferował pomoc w znalezieniu pracy na Wyspach. Dalej miałem też ważną licencję, dzięki czemu nawet bez przynależności klubowej mogłem brać udział we wszystkich turniejach indywidualnych i reprezentować barwy Polski. Z wiadomych przyczyn nie skorzystałem z tych możliwości.
Czyli Polonia Bydgoszcz zajęła się po prostu swoimi sprawami zostawiając cię samego?
- Nie do końca. Klub stanął na wysokości zadania i zorganizował mi turniej pożegnalny. Mimo, że było wiele negatywnych opinii i nieprzychylnych mi głosów, udało się przygotować ciekawe widowisko. Zaprosiłem bardzo mocną stawkę zawodników. Kibice mogli zobaczyć pokazy jazdy na motocrossie i na motocyklach ulicznych. Jedna z bydgoskich firm przygotowała również specjalne przeszkody z desek. Dzisiaj trudno byłoby zorganizować taki turniej.
Jak wspominasz swój ostatni wyścig?
- Podczas turnieju odjechałem jeden pokazowy bieg, ponieważ na pełny start nie pozwoliła mi kontuzja. Przez uraz nie odczuwałem już przyjemności z jazdy. Na pewno było wzruszenie, bo na moje pożegnanie przyszło wielu wspaniałych kibiców, którym jeszcze raz pragnę bardzo podziękować za ich doping przez te 10 lat mojej kariery.
Czym zająłeś się po zakończeniu kariery?
- Najpierw chciałem wykorzystać swoje doświadczenie i sprawdzić się w roli trenera. Niestety wynagrodzenie, które było na poziomie najniższej średniej krajowej, szybko wybiło mi ten pomysł z głowy. Później zacząłem prowadzić odlewnie jubilerską. Zająłem się również hodowlą koni. To jest hobby zarówno moje, jak i mojej córki. Ona oprócz tego, że jeździ konno dla przyjemności, bierze też udział w różnych zawodach. Stawała już na podium Mistrzostw Polski Juniorów. Jej ostatnim sukcesem jest zwycięstwo w Mistrzostwach Pomorza i Kujaw w Skokach przez Przeszkody w sierpniu 2009 roku.
Kogo szczególnie wspominasz z czasów, kiedy byłeś liderem bydgoskiej drużyny?
- Chciałbym powiedzieć kilka słów o Ryszardzie Niescieruku. To był niezwykle kontrowersyjny człowiek, ale bez wątpienia wyprzedzał swoją epokę. Tego pokroju ludzie dopiero od niedawna zaczęli funkcjonować w świecie komercji. Nieścieruk wiedział do kogo dotrzeć i jak osiągnąć wynik. On był urodzonym menedżerem, ale ponieważ wtedy taka funkcja nie istniała, pełnił rolę trenera. Dlatego otaczał się asystentami, którzy zajmowali się szkoleniem. Natomiast on pomagał promować klub i czuwał nad utrzymywaniem odpowiedniego wizerunku. Miał jeszcze jedną, niewątpliwą zaletę. Potrafił w sposób inteligentny przedstawiać swoje racje, nikogo przy tym nie obrażając.
Dzisiaj Ryszard Dołomisiewicz prowadzi swoją restaurację. Na stadiony żużlowe zagląda rzadko, ponieważ obca jest mu atmosfera panująca w obecnym żużlu. Jednak wspomnienia z najlepszych lat jego kariery są wciąż żywe. Kibice Polonii również nie zapomnieli o "Dołku" i o jego wkładzie w promowanie bydgoskiego i polskiego żużla. Za te 10 lat spędzonych na żużlowych torach całego świata - dziękujemy!