Jeśli można mówić o definicji mistrza, to jednym z przykładów jest Joachim Maj. Niezwykle elegancki facet zarówno na torze, jak i poza nim, ale przede wszystkim człowiek trudny do zdarcia. Przed meczami z jego udziałem w ciemno można było obstawiać wysokie zdobycze punktowe. Taki już był. Nie dość, że genialnie punktował, to jeszcze doradzał kolegom. Jego ROW Rybnik był potęgą na krajowym podwórku.
Siedem tytułów drużynowego mistrza Polski z rzędu mówi wiele (lata 1962-1968). Maj zresztą był także członkiem ekipy, która sięgała po złoto w sezonach 1956-1958. Po triumfie w 1968 roku zamierzał zakończyć karierę.
ZOBACZ WIDEO: Michelsen spędził dwa lata we Włókniarzu. Odpowiada wyraźnie, czy żałuje tej decyzji
Przez długi czas wydawało się, że nic się nie zmieni, ale mocno na jeszcze jeden sezon jazdy namawiał go Tadeusz Trawiński, prezes ROW-u. W zimie pielgrzymki do domu rodziny Majów były nieustanne i ostatecznie Joachim dał się przekonać na dodatkowy rok występów w rybnickim zespole.
1 maja 1969 roku czas się zatrzymał. To miał być mecz jak każdy inny. ROW w trzeciej kolejce ligowej przyjechał do Bydgoszczy na spotkanie z Polonią. Dzięki świetnej postawie w końcówce mistrzowie Polski jeszcze przed ostatnim biegiem mieli już sześć punktów przewagi i zwycięstwo w kieszeni. I to właśnie w tej gonitwie na prowadzeniu jechał Maj, który zamierzał przypieczętować w świetnym stylu triumf ROW-u.
Dosłownie kilka metrów przed metą przednie koło Maja tak jakby się zablokowało, a lider ROW-u wystrzelił w powietrze niczym z katapulty. Pech chciał, że uderzył kaskiem o metalową część kierownicy, a ów kask się poluźnił i został zerwany. Już bez ochrony Maj uderzył też głową o tor. Kibice w Bydgoszczy zamarli.
Maj w stanie krytycznym trafił do szpitala. Razem z nim do placówki szybko przetransportowano jego żonę Marię. Cały czas właściwie czuwała przy mężu. Warto tutaj pochwalić rybniczanina z pochodzenia, lecz wówczas świetnego zawodnika Polonii Henryka Gluecklicha, który razem z rodziną pozwolił Marii u nich zamieszkać na czas pobytu Maja w szpitala.
Nie było wiadomo, czy wybitny zawodnik przeżyje. Żona zmieniała mu okłady na czole i zwilżała pieczone usta. Modliła się o jego powrót do zdrowia. Po miesiącu od wypadku nastąpił pierwszy przełom.
Maj odzyskał przytomność. Jak pisał niegdyś autor książek o żużlu Stefan Smołka, 36-letni wówczas żużlowiec został wyrwany ze szponów śmierci. Niektórzy lekarze stracili nadzieję. Rybnicki wojownik tymczasem stopniowo zaczął rozpoznawać rodzinę, na nowo właściwie uczy się mówić.
Modlitwy zostały wysłuchane, lecz wówczas rodzina Majów wiedziała, że Joachim długo będzie dochodził do siebie. Trwało to około pięciu lat, zanim 10-krotny drużynowy mistrz Polski wrócił do prawie pełnej sprawności.
W sezonie 1969 ROW stracił palmę pierwszeństwa w lidze na rzecz Stali Gorzów, ale to wtedy nie było najważniejsze. Na pierwszym miejscu stało zdrowie Joachima Maja. A ten wygrał najtrudniejszy mecz w życiu. Plotki o jego śmierci wypuszczano wtedy nie raz. Po tak koszmarnym wypadku kibice bali się najgorszego.
Kilka lat po wydarzeniach z Bydgoszczy Maj starał się żyć normalnie. Oczywistym był fakt, że do żużla nie wróci i zresztą nie miał nawet zbyt wielkich chęci na to, by często bywać na stadionie. Pomagał za to swojej rodzinie. Siadał m.in. za kierownicą samochodu. Sprawiało mu to przyjemność. Był bardzo rozpoznawalny i wspominał czasy, kiedy jeszcze startował.
Do pełni szczęścia w występach na krajowym podwórku zabrakło mu złota w Indywidualnych Mistrzostwach Polski. Aż pięć razy stał na podium, lecz trzykrotnie zajmował drugie miejsce i dwa razy trzecie.
Do dziś pozostaje jednym z najlepszych zawodników w historii rybnickiego żużla.
Joachim Maj zmarł 20 kwietnia 2019 roku w wieku 86 lat.
Przy pisaniu tekstu korzystałem z książki "Asy żużlowych torów. Joachim Maj" autorstwa Stefana Smołki oraz innych jego materiałów.