Ostatnie dwa lata dla Mateusza Świdnickiego były wręcz fatalne. Na tyle, że żużlowiec rozważał zakończenie kariery. Kiedy jednak pojawiła się perspektywa startów w Krono-Plast Włókniarzu Częstochowa, to dał sobie jeszcze jedną szansę. Wielu zastanawiało się, jak zaprezentuje się w macierzystym zespole.
Nie dostał szansy w sparingu przeciwko Betard Sparcie Wrocław. Na tor wyjechał w sobotę - 29 marca podczas Memoriału Bronisława Idzikowskiego i Marka Czernego. O ile punktowo jego występ nie wyglądał imponująco, tak na torze udowodnił, że nie zapomniał, jak się ścigać.
ZOBACZ WIDEO: Magazyn PGE Ekstraligi. Goście: Mrozek, Woffinden i Tungate
- Ta jazda w końcu sprawiała mi frajdę i czułem się dobrze na motocyklu. Trudno mi konkurować sprzętowo, ale cel na ten sezon, to frajda z jazdy i to też dziś było - przyznał Świdnicki w rozmowie z WP SportoweFakty.
Zawodnik z Częstochowy miał bardzo dobre wyjścia spod taśmy i świetnie rozgrywał pierwszy wiraż. Potrafił postraszyć Dominika Kuberę, wozić za plecami przez prawie cały wyścig Kacpra Worynę, ale i wjechać między Piotra Pawlickiego i Nicolaia Klindta niczym Joe Screen w swoim legendarnym wyścigu.
- To tak działa, że jak jest prędkość i przestrzeń, to zawodnik czuje, że gdzieś może wjechać. Ja tak miałem w tym wyścigu. Fajnie to wyglądało i na pewno kibice byli zadowoleni, że coś się dzieje na torze - dodał nasz rozmówca.
W sobotnie popołudnie dało się zauważyć, że tegoroczna jazda Mateusza Świdnickiego znacznie różni się od tego, co ten prezentował w 2024 roku. Zawodnik jeździł ofensywnie, nie bał się, ale brakowało prędkości w motocyklach.
- To, co się działo przez ostatnie dwa lata... Jak się wyjeżdża do dwóch biegów w meczu albo jedzie na trening z myślą, że jak ci nie pójdzie, to się w meczu nie pojedzie, to niczego się nie zrobi, bo jest stres i głowa siada. Teraz wiadomo, że trzeba pojeździć w zawodach, także na innych torach, aby wróciło to "coś" - zakończył.