W końcówce lat 90. był jednym z najzdolniejszych żużlowców młodego pokolenia, nie tylko w naszym kraju, ale na całym świecie. Tę opinię potwierdził w 1998 roku, gdy został indywidualnym mistrzem świata juniorów. Nic nie wskazywało, że jego kariera już niedługo stanie pod sporym znakiem zapytania. A już, tym bardziej że w 2004 roku popełni samobójstwo.
Sukcesy przyszły szybko
Robert Dados urodził się 15 lutego 1977 roku w Piotrowicach Wielkich, leżących około 20 kilometrów od centrum Lublina. Gdyby żył, w sobotę obchodziłby 48. urodziny. Zaczynał w ośrodku z Lublina, który w tamtym okresie przeżywał wielki kryzys. Teraz klub z tego miasta jest trzykrotnym drużynowym mistrzem Polski z rzędu.
Pierwsze trzy lata ścigał się w województwie lubelski, a przed sezonem 1996, z powodów problemów finansowych LKŻ-u, został oddany do GKM-u Grudziądz. Przez pięć lat w Kujawsko-pomorskim budował swoją pozycję, będąc czołowym jeźdźcem zespołu. Po wcześniej wspomnianym wywalczeniu złotym krążku IMŚJ awansował do Speedway Grand Prix. W seniorskim czempionacie jednak sobie nie poradził. Posiadał po prostu jeszcze zbyt małe doświadczonie.
ZOBACZ WIDEO: Wytypował kolejność PGE Ekstraligi. To nie Motor będzie mistrzem Polski
Wypadek, który przekreślił wiele
Rok 2000 był dla Dadosa jednocześnie najlepszym i najgorszym w karierze. Ówczesny 23-latek świetnie wszedł w sezon, będąc prawdziwym liderem grudziądzkiej drużyny. Piękny sen został przerwany 2 maja. Młody zawodnik brał udział w poważnym wypadku, lecz nie na torze, a na ulicy. Jechał motocyklem i zderzył się z Polonezem. Kierowca samochodu wymusił pierwszeństwo.
- To był dzień treningu, około godziny 17:00. W tamtych czasach sesje w późniejszych porach nikogo nie zaskakiwały. Staliśmy na światłach. Ja byłem z tyłu, kilka metrów za motocyklistą. Gdy zapaliło się zielone, ten ruszył dosyć dynamicznie. Kawałek dalej zobaczyłem straszny wypadek. Nieżyjący już doktor Lasota pędem ruszył, by pomóc leżącemu motocykliście. W tamtej chwili nawet nie wiedziałem, że to Robert - mówił w rozmowie z WP SportoweFakty Piotr Markuszewski, który występował w jednym zespole z Dadosem.
Były mistrz świata juniorów ucierpiał poważnie. Złamał nadgarstek, żebra i obojczyk. Lekarze zdiagnozowali też obrażenia wewnętrzne, usunięto mu część płata płuca, musiał sobie poradzić z odmą. Doszło także do poważnych obrażeń głowy. Wprowadzono go w stan śpiączki farmakologicznej. Lekarze zrobili wszystko, aby uratować żużlowca.
Pierwsze niebezpieczne sygnały
Do "czarnego sportu" powrócił jeszcze w tym samym sezonie, a dokładnie po 66 dniach. Nie był już jednak tak skuteczny, choć i tak ostatecznie zakończył rozgrywki ze średnią powyżej dwóch punktów na jeden bieg. Wiele osób podkreśla, że Dados nie był już sobą. Mocno się zmienił, stał się w pewnym sensie mniej odpowiedzialny, chciał po prostu "żyć na całość".
- Był bardzo zżyty z żużlem. Niewykluczone, że po dojściu do pełni sprawności nie mógł sobie z tym wszystkim poradzić. Przed wypadkiem został wyniesiony na piedestał. Był świetnym zawodnikiem. Później zaczął sobie słabiej radzić. "Czarny sport" to było jego całe życie. Gdy zawodowemu sportowcowi brakuje wyników, to jest wielka tragedia. Wszystko niestety mogło być początkiem końca. Nie jest mi łatwo rozmawiać o Robercie. Takie historie mają szczególny bagaż. Życzę mu, aby spoczywał w spokoju - przyznawał Markuszewski.
Żużlowcowi chciał pomóc klub z Wrocławia, który podpisał z nim kontrakt. To zresztą była spora szansa, gdyż Atlas mierzył w najwyższe cele. Pierwsze rok był słaby, lecz kolejny już zdecydowanie lepszy. Dados był ważnym i pewnym punktem ekipy, która wywalczyła brązowy krążek DMP.
- To taki nieoszlifowany brylant. Z dużymi możliwościami, ale bardzo trudny do prowadzenia. Indywidualista lubiący chodzić własnymi drogami. Na torze twardy, ambitny, nieustępliwy, gotowy na wszystko byle osiągnąć sukces. Jako człowiek był pogodny, wesoły i koleżeński. Otwarty na otoczenie i świat. Z drugiej strony trochę roztrzepany, na luzie podchodzący do wielu spraw, lekkoduch, któremu nie zaszkodzi delikatny nadzór - opowiadał Andrzej Rusko, prezes klubu z Dolnego Śląska, w książce "Dadi - Przerwany Wyścig".
Dwie próby samobójcze
W kolejnym roku o wychowanku Motoru Lublin nie mówiło się już wiele w kontekście sportowym, a o zaginięciu w Szwecji, dziwnym zachowaniu podczas turnieju Grand Prix w Kopenhadze, czy kradzieży paliwa ze stacji benzynowej. Robert Dados wysyłał sygnały. Lekarze stwierdzili depresję, która mogła wiązać się z wcześniejszym wypadkiem.
Nie ukrywajmy jednakże, że ponad 20 lat temu wiedza, jak pomóc takim osobom była zupełnie inna. Zresztą sportowiec, który uprawiał tak niebezpieczny sport, musiał po prostu być "twardy". Stan Dadosa był coraz gorszy. W 2003 roku miał dwie nieudane próby samobójcze. W styczniu podciął sobie żyły, a w marcu próbował się powiesić. Za każdym razem ratowała go bliska osoba.
Powrót do domu
Pomóc w uratowaniu jego życia miał powrót w rodzinne strony. Razem z kolegami lubelskiej drużyny odbył kilka treningów, wyjechał nawet na obóz do Włoch. Ci jednak zgodnie mówili, że wówczas 27-letni zawodnik był zupełnie innym człowiekiem, mniej uśmiechniętym i bardziej zamkniętym w sobie. Opowiadał jednakże o swoich planach na przyszłość.
23 marca 2004 roku w rodzinnej stodole w Piotrowicach Wielkich ponownie się powiesił. Tym razem już po raz ostatni. Lekarze jeszcze przez tydzień walczyli o jego życie, ale bezskutecznie. Odszedł z tego świata 30 marca. - W tej sprawie przegraliśmy wszyscy, i my, i Dados - podsumował przed laty Marek Cieślak, trener żużlowca we Wrocławiu.
***
Jeśli znajdujesz się w trudnej sytuacji i chcesz porozmawiać z psychologiem, dzwoń pod bezpłatny numer 800 70 2222 całodobowego Centrum Wsparcia dla osób w kryzysie. Możesz też napisać maila lub skorzystać z czatu, a listę miejsc, w których możesz szukać pomocy (znajdziesz ją TUTAJ).
Nasz popularny Ermol czesto kryl Dadiego przed prezesem jak ten cos odwalil... Duzo razem tre Czytaj całość