W ostatnim wydaniu listy stu najbogatszych Polaków wg. magazynu Forbes Stanisław Bieńkowski zajął 30. miejsce z majątkiem szacowanym na 2 mld 317 mln zł. Wielkie pieniądze przyniósł mu eksport architektury ogrodowej produkowanej przez jego spółkę Stelmet. Jest on jednym z zaledwie trzech najbogatszych Polaków, który swoje pieniądze wydaje na sport (w pierwszej setce Forbsa są jeszcze Zbigniew Jakubas - sponsoruje Motor Lublin, oraz Adam Góral - sponsoruje Resovię).
W tym roku jeszcze mocniej postanowił zaangażować się we wspieranie Stelmetu Falubazu Zielona Góra, na który co roku wydaje przynajmniej kilka milionów złotych. W sumie przez ostatnie 20 lat na sport w Zielonej Górze przeznaczył kilkadziesiąt milionów złotych. Dziś opowiada, po co to robi i jak reagują na to jego partnerzy biznesowi.
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Jest pan jednym z zaledwie trzech biznesmenów z setki najbogatszych ludzi w Polsce według Forbes, który inwestuje swoje pieniądze w sport. Dlaczego tak mało miliarderów wybiera taką drogę?
Stanisław Bieńkowski, właściciel spółki Stelmet i żużlowego klubu Stelmet Falubaz Zielona Góra: Kiedyś moi partnerzy biznesowi z Francji skojarzyli, że wspieram koszykarski klub, który wtedy akurat bardzo dobrze radził sobie w europejskich pucharach. Wie pan, jaka była ich reakcja?
Pogratulowali panu?
Powiedzieli, że jeśli stać mnie na finansowanie sportu, to znaczy, że powinienem obniżyć im ceny swoich produktów, bo widocznie za dużo zarabiam. Niestety, takie podejście ma większość biznesmenów w Polsce i Europie. Bardzo mnie to boli.
To po co pan inwestuje w sport?
Absolutnie nie mówmy tutaj o inwestycjach. Na sporcie raczej nie da się zarobić, a trudno też mówić o jakichś innych zyskach. Chodzi o to, by wspierać mieszkańców miast i robić coś dla swojego regionu. Dla przykładu, żużel od blisko 80 lat odgrywa ważną rolę w historii Zielonej Góry. To nie tylko kibicowanie i śledzenie wyników zielonogórskich zawodników, to ważna część naszego życia, równie istotna i ciekawa jak prowadzenie w Zielonej Górze firmy Stelmet. Chciałbym, aby mój przykład był drogowskazem dla innych biznesmenów. Naprawdę ze sportu można mieć sporą satysfakcję - o ile nie oczekuje się efektów tu i teraz.
ZOBACZ WIDEO: Co za słowa znanego dziennikarza. Kibice Falubazu będą szczęśliwi!
Jest pan pewny, że nie zrazi się pan do sportu, jak Józef Wojciechowski czy Roman Karkosik przed laty? Obaj wykładali potężne pieniądze, a dość szybko zniechęcił ich brak sukcesów.
W sporcie jestem już od ponad 20 lat, a moje zwiększone zaangażowanie nie wynika z chęci uzyskania rozgłosu czy osiągnięcia sukcesu, ale po prostu z przekonania, że Stelmet Falubaz Zielona Góra zasługuje na wszystko, co najlepsze. Od dawna dostrzegam w tym klubie potencjał i jestem pewny, że dzięki odpowiedniej strategii będzie rósł w siłę, by wkrótce na stałe wrócić do strefy medalowej. Ja z kolei niezmiennie zamierzam cały czas wspierać ten sport w Zielonej Górze.
Niedawno nabył pan większościowy pakiet akcji Falubazu. Czy to prawda, że w najbliższym czasie ma pan dokupić kolejne 32 procent udziałów od miasta?
To była inicjatywa władz miasta, które chcą się pozbyć udziałów w klubie żużlowym. Ja nie byłem zadowolony z tej decyzji, ale skoro już wcześniej przejąłem większościowy pakiet, to zdaję sobie sprawę, że ciąży na mnie większa odpowiedzialność. Nikt inny nie kupi tych akcji od miasta.
Niedawno za 14 procent akcji musiał pan zapłacić około 700 tysięcy złotych. Ile będzie musiał pan wyłożyć teraz?
Nie chcę mówić o szczegółach, ale wiadomo, że będzie to kwota kilkukrotnie wyższa niż ostatnio.
Czy należy się spodziewać, że wraz z panem we wspieranie finansowe Falubazu zaangażuje się znacznie więcej biznesmenów z regionu? Domyślam się, że z racji prowadzenia z nimi biznesów będzie panu łatwiej nakłonić ich na pomoc finansową klubowi.
Problem w tym, że wielu biznesmenów - nawet tych, którzy zarabiają po 50 mln złotych rocznie - nie jest chętnych, by wyłożyć na sport choćby 100 tysięcy. Współpracowaliśmy z jedną gigantyczną firmą o ogólnopolskim zasięgu i proszę uwierzyć, że jedyne, co byli gotowi przekazać, to 25 tysięcy złotych rocznie i to na koniec sezonu. Większość nie chce dać nawet tyle. Kompletnie nie rozumiem takiej postawy.
Pan daje, bo tak mocno kocha żużel?
Lubię żużel, oglądam mecze nawet w środku tygodnia i regularnie czytam żużlowe wiadomości. Ale moje życie nie kręci się wokół sportu. Czasami zazdroszczę innym ludziom, którzy oglądają mecz i są tak podekscytowani, że niemalże jadą z żużlowcami. Ja aż tak się nie ekscytuję. Przez lata dawałem pieniądze na koszykówkę, a tę dyscyplinę śledzę jeszcze rzadziej. Wychodzę jednak z założenia, że jestem zabezpieczony, a warto dać coś mieszkańcom Zielonej Góry.
Był taki sezon, w którym sponsorował pan w Zielonej Górze zespoły w żużlu, koszykówce, piłce nożnej i piłce ręcznej. Policzył pan sobie kiedyś, ile wydał pan już na sport w tym mieście?
Takiego zaawansowanego wsparcia ze strony Stelmetu wymagała wówczas sytuacja lokalnego sportu. Nie traktuję tego jako biznesu, więc staram się nie liczyć tych sum. Wiadomo jednak, że chodzi o kilkadziesiąt milionów złotych. Dziś jako akcjonariusz i przewodniczący rady nadzorczej Stelmetu Falubazu Zielona Góra jestem związany tylko z żużlem. Wystarczająco mocno, by być gwarantem stabilności, co w praktyce oznacza wielomilionowe dofinansowanie każdego roku.
Ligowi rywale już obawiają się, że pana zaangażowanie doprowadzi do kolejnego wzrostu cen na rynku zawodniczym. Ustalił pan sobie jakiś limit wydatków na żużlowy klub?
Moim limitem jest zdrowy rozsądek. Nie będę oferował więcej niż pozostałe kluby, bo doskonale wiem, że pieniądze nie są gwarancją punktów. Zawodnicy nie są maszynami, a żaden z nich nie gwarantuje sukcesu. Prezes Falubazu Adam Goliński dostał gwarancję pieniędzy na transfery, ale wszystko będzie wydawane z głową.
Sam zapowiedział pan większe zaangażowanie w klub. Czy to oznacza, że będzie pan chciał też podsunąć jakieś pomysły na reformę dyscypliny?
Od wskazywania tego, co warto zmienić w żużlu, są prezesi klubów. Ja obserwuję, co się dzieje, ale na pewno nie będę pouczał władz ligi, czy udzielał im rad. Osobiście nie podoba mi się przepis o konieczności wykluczania zawodnika w razie przerwania biegu, czy to komiczne poprawianie zawodników na starcie, by stali blisko taśmy.
Nie oburza pana, że swoim liderom musi pan płacić nawet 200 tysięcy złotych za jeden mecz, a w skali sezonu żużlowe gwiazdy zarabiają nawet po cztery miliony?
Jeśli zależałoby to ode mnie, płaciłbym zawodnikom jeszcze więcej, ale tylko za zdobyte punkty. Zupełnie odstąpiłbym za to od wypłacania pieniędzy na przygotowanie do sezonu. Do dziś nie rozumiem, dlaczego doświadczeni zawodnicy oczekują wypłaty przed sezonem ponad miliona złotych i tłumaczą się, że muszą kupić sprzęt. Jestem zwolennikiem płacenia za wykonaną pracę. Zdaję sobie jednak sprawę, że gdybym wdrożył to w Falubazie, to nikt by nie chciałby u nas startować.
Ostatnio o żużlu mówi się głównie w kontekście skandalu w kadrze narodowej i samowolnego opuszczenia obozu sportowego na Malcie przez Macieja Janowskiego. Co pan sądzi o tej sprawie?
W sporcie zawodnik i trener, czy zawodnik i prezes powinni tworzyć partnerską relację. Wszystkim powinno zależeć na spokoju i dobrej atmosferze. Nie rozumiem więc, dlaczego nie pozwolono Janowskiemu wyjechać na ślub kolegi. Przecież to zamieszanie nikomu nie pomogło.
No, ale złamał ustalenia. Pan co by zrobił, gdyby pracownik bez zgody oddalił się na dobę z miejsca pracy?
Gdybym wiedział to wcześniej i nie kolidowałoby to z czymś bardzo ważnym, to na pewno bym się zgodził.
Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty