Vaclav Milik chętnie dzieli się w mediach społecznościowych swoim życiem. Możemy między innymi zaobserwować, jak Czech przygotowuje się do nowego sezonu, a co za tym idzie, że raz w tygodniu grywa w hokeja na lodzie. W ostatnim czasie wziął nawet udział w meczu charytatywnym w zespole Richarda Wolfa.
- Z ręką nie miałem problemów, jeszcze przed Zlatą Prilbą mogłem wrócić na motocykl. Ale z brzuchem już nie chciałem ryzykować. Posłuchałem ojca, który powiedział mi, żebym nie robił głupot i nie narażał się na kontuzję dla trzech wyścigów - przyznał Milik w rozmowie z czeskim portalem speedwaya-z.cz.
Reprezentant Czech ma za sobą bardzo trudny czas. Przede wszystkim z tego powodu, że po wypadku w meczu polskiej ligi trafił do szpitala, który jego zdaniem źle się nim zajął i dlatego o mało nie stracił życia (więcej o tym piszemy TUTAJ). I choć stara się o tym nie myśleć, to cała sytuacja wraca do niego niczym bumerang.
ZOBACZ WIDEO: Wykonał sprint przez połowę boiska. Tak pracuje ochroniarz Messiego
- Co do sezonu, na sto procent będę jeździł w lidze polskiej (KŻ Orzeł Łódź). Na pewno też w lidze szwedzkiej, gdzie podpisałem dwuletni kontrakt (Piraterna Motala). Zostaję oczywiście w Zlata Prilba Pardubice. Cieszę się, że przeżyłem i mogę wrócić do sportu. Sam nie wiem, jak to będzie wyglądało - nigdy wcześniej nie miałem tak długiej przerwy z powodu kontuzji. Długo nie siedziałem na motocyklu i nie wiem, jak zareaguje moja głowa. Ale nie poddaję się. To instynkt - albo zadziała, albo nie. Kluczowa będzie kondycja - dodał.
Zawodnik podkreślił, że bardzo ważny był dla niego moment, w którym trafił do szpitala w Caslavi, gdzie uratowano mu życie i dano poczucie bezpieczeństwa.