21 marca 1946 roku w Środzie Śląskiej przyszedł na świat Piotr Bruzda. Przyszły czołowy żużlowiec kraju nie miał łatwego dzieciństwa. Jego ojciec był wojskowym, który w trakcie II wojny światowej był internowany i walczył o ojczyznę. Po jej zakończeniu wrócił na ziemie odzyskane, gdzie poznał pochodzącą ze wschodu przyszłą żonę. Sielanka trwała kilka lat, potem rodzina przeprowadziła się do Wrocławia, a tam zaczęły się pierwsze konflikty.
Trafił do sierocińca
Rodzice Piotra i jego młodszego brata Jerzego rozstali się. Pociechy zostały z nękaną problemami zdrowotnymi i finansowymi matką. Ta nie radziła sobie z wychowaniem i utrzymaniem dwójki synów. Piotr ostatecznie trafił pod opiekę ojca, który jednak pochłonięty pracą i nowym życiem, zapominał o synu z pierwszego związku. Postanowił uciec do matki. Bywało, że trafiał do pogotowia opiekuńczego.
W końcu rodzice podjęli decyzję i oddali Piotra Bruzdę do domu dziecka. Nie minęło dużo czasu, a i młodszy brat trafił do sierocińca. Braci rozdzielono i nie mieli szansy na wspólne dorastanie. Po skończeniu szóstej klasy został zabrany przez rodzinę ojca z Krakowa i tam zaznał życia rodzinnego. Pokochał też sport. Trenował pływanie i lekkoatletykę, był bardzo utalentowany, wygrywał młodzieżowe zawody.
ZOBACZ Prezes Włókniarza z aspiracjami politycznymi? Ta odpowiedź mówi wszystko
Jednak to nie biegi, a motocykle pochłonęły go bez reszty. Po przenosinach do Wrocławia zaczął treningi w Sparcie. Pokazał, że drzemie w nim spory potencjał, co w klubie przyjęli z ogromną radością. W wieku 18 lat Bruzda uzyskał licencję, a w 1965 roku doczekał się debiutu w ligowych rozgrywkach.
Chciał wyjechać do Anglii
Osiągał coraz więcej sukcesów. Z roku na rok prezentował wyższy poziom i jego pozycja w drużynie rosła. W końcu trafił do reprezentacji. Życiowy sukces odniósł w 1975 roku, gdzie wspólnie z Edwardem Jancarzem został wicemistrzem świata par. Rok wcześniej wywalczył brązowy medal w Indywidualnych Mistrzostwach Polski i potwierdził, że jest czołowym żużlowcem w kraju.
Do pełnie spełnienia brakowało mu tylko jednego: zgody klubowych działaczy na wyjazd do Anglii, gdzie mógłby rywalizować w wówczas najlepszej lidze świata. To marzenie nigdy się nie spełniło, gdyż działacze patrzyli krótkowzrocznie i nie chcieli osłabiać drużyny. W tamtych czasach angielskie drużyny w zamian za zgodę na start wysyłały polskim klubom np. dobrej jakości motocykle. We Wrocławiu uznano, że sprzęt nie jest im potrzebny.
O Bruzdę starało się m.in. Belle Vue Aces. Angielscy działacze otrzymali od Sparty taką odpowiedź: "Nie jesteśmy zainteresowani pozwoleniem na starty w waszym klubie Piotra Bruzdy. Wrocławski klub wydał sporo pieniędzy na szkolenie i motocykle dla Piotra i w tej chwili zajmuje on w klubie taką pozycję, że pod jego nieobecność nie bylibyśmy w stanie go zastąpić. Ponadto decyzję w tej sprawie mógłby wydać tylko Polski Związek Motorowy" - czytamy w książce "Asy Żużlowych Torów. Piotr Bruzda" autorstwa Marka Smyły.
W klubie zachowanie Bruzdy się nie spodobało i został on nawet zawieszony na sześć miesięcy. Uznano, że ma się skupić na zdobywaniu punktów dla Sparty, a nie robić indywidualną karierę. To działało demobilizująco na wrażliwego człowieka, jakim był Bruzda.
Wyjazd do Szwecji i tragiczna śmierć
Starał się utrzymywać wysoki poziom, ale wciąż w pamięci miał decyzje wrocławskich działaczy. Chciał tym razem wyjechać do Szwecji i to udało mu się na początku lat osiemdziesiątych. Musiał jeszcze poczekać aż do kraju wróci jego brat i zda paszport. Gdy tak się stało, spakował cały swój dorobek w jedną torbę i zdecydował się na wyjazd najbliższym transportem.
Gdy wracał do Polski, spotykał się z rodziną i dawnymi kolegami z toru. Jednak te spotkania coraz częściej kończyły się konfliktami. Wracał do Szwecji i rzucał się w wir obowiązków. Pracował w Liljeholmen, w południowej części Sztokholmu, jako operator maszyny zajmującej się przetaczaniem płynnego dwutlenku węgla z 30-tonowych cystern do 190-tonowego zbiornika. Czynność tę wykonywał jednoosobowo. Do tragicznego wypadku doszło 22 stycznia 1997 roku.
Wykonywał tę samą procedurę, ale po podłączeniu węży i uruchomieniu pomp okazało się, że gaz nie przepływa. Jak relacjonuje w książce "Asy Żużlowych Torów" Marek Smyła, badania wykazały, że w wężu prawdopodobnie wytworzył się korek lodowy, który blokował przepływ. W pewnym momencie ciśnienie wzrosło na tyle, że doszło do wybuchu. Były żużlowiec został mocno uderzony w biodro trzycalowym wężem z metalową końcówką. To spowodowało obfity krwotok. Zdołał wejść do maszynowni, próbując zamknąć zawór przed wydobywającym się gazem i stracił przytomność.
Na miejscu pojawiły się służby ratownicze i próbowały reanimować Bruzdę. Po przewiezieniu do szpitala stwierdzony został zgon. Jako przyczynę śmierci podano wykrwawienie się, ale nie można wykluczyć, że żużlowiec udusił się usiłując zatrzymać wyciek gazu ze zbiornika. Żył niespełna 51 lat.
Czytaj także:
Rozległy rak skóry. W trybie natychmiastowym kończy karierę
Miasto przesadziło z dotacją dla Falubazu? "Trzy miliony na taki klub to za dużo"