Nie odnalazłby się w polskich realiach - jest za dobrym człowiekiem, a słowacki żużel nie odnalazłby się bez niego. Z Martinem Burim spotykamy się na jego terenie, w maleńkiej Żarnowicy. Ślicznie położone u podnóża gór miasteczko liczy sobie niecałe sześć tysięcy ludzi i jest od lat jedynym słowackim ośrodkiem żużlowym. Na przeciwko mnie staje gość w spranym t-shircie, starej bejsbolówce i z dwudniowym zarostem. Uśmiecha się od ucha do ucha i... tak mu już zostanie do końca naszego dwudniowego spotkania.
Wiktor Balzarek: Martin, powiedz mi coś o sobie. Kim jest gość, dzięki któremu na Słowacji wciąż ścigają się w lewo?
Martin Buri: Zwyczajnym facetem przed czterdziestką. Urodziłem się i wychowałem w Żarnowicy. Wiesz - żona, dwójka dzieci, normalne życie. Z wykształcenia jestem historykiem, zawodowo pracuję w tutejszej szkole - uczę historii i religii. A po godzinach jestem prezesem SC Żarnovica. Taka pasja.
Historyk w tej branży? Rzadkość.
Od zawsze interesowałem się historią, dobrze czuje się obcując z tym, co już było. Tutaj w okolicy mamy sporo zamków, grodów i pozostałości po nich. Każdy kryje fascynujące opowieści. Trzeba się tylko po nie schylić. Lubię je zwiedzać w wolnym czasie.
Nie masz go dużo. Pewnie głównie zimą.
Zimą oddaje się też drugiej pasji - studiowaniu historii żużla na Słowacji. Mam tysiące starych zdjęć, nazbieranych przez lata. Siadam i główkuję - kto jest na zdjęciu, z kim, gdzie, kiedy... Czasem rozpoznaje fakty np. po krawacie jakiegoś oficjela. Wiem, że na jednym zdjęciu jest na konkretnych zawodach, a w zupełnie innym pliku fotografii, jest tak samo ubrany, więc kojarzę to ze sobą. Wciąż jeszcze żyją uczestnicy tych zdarzeń, więc dzwonię, jeżdżę, pytam. Próbuję to spisać i ocalić od zapomnienia.
ZOBACZ Zaskakujące słowa o Pedersenie. "Nie interesuje go powrót do Grand Prix"
Sam też jesteś zapalonym fotografem.
Tak, lubię robić zdjęcia. Nazbierało się ich sporo, przez te wszystkie lata, kiedy jestem przy żużlu. Kiedyś pstrykałem jako fan, potem jeżdżąc ze swoimi żużlowcami na zawody. Taka amatorska pasja.
W Polsce nazwisko Buri kojarzy się głównie z Patrikiem, twoim młodszym bratem, który ścigał się na żużlu i nawet nieźle zapowiadał.
Tak. Ale nas jest czwórka. Ja jestem najstarszy, potem jest Vlado, który pracuje w telewizji w Bańskiej Bystrzycy i dużo mi pomaga. Za jego sprawą nakręciliśmy w 2015 roku film o historii słowackiej plochej drahy. pt. "Jazda bez brzd". To było tutaj duże wydarzenie. Film jest dostępny na YouTube, serdecznie zachęcam fanów z Polski do oglądania. Trzecim bratem jest Patrik, no i jest jeszcze Filip, ale on jest wojskowym i żużlowego bakcyla nie połknął. Przez jakiś czas pełnił funkcję wirażowego.
Karierę Patrika zakończył makabryczny wypadek w maju 2018 roku, w austriackim Mureck. Razem ze Słoweńcem Janem Pintarem tak przyłożyli w bandę, że ze stadionu musiał zabrać ich śmigłowiec. Pintara wprowadzono w stan śpiączki farmakologicznej. Diagnoza twojego brata: otwarte złamanie lewej kostki, złamanie prawego piszczela, skomplikowane złamanie lewego łokcia i wstrząs mózgu. Co wtedy czułeś?
Noooo, grubo było. Nie byłem wtedy w Austrii, bo za dwa tygodnie mieliśmy zawody w Żarnowicy i razem z innymi kleiłem po okolicy plakaty promujące imprezę. Zadzwonił Vlado, że w Mureck był koszmarny dzwon i zawodników zabiera do szpitala helikopter. Ale nie wiedział których. Pierwsza myśl - byle nie Patrik, bo to był taki wariat... Wiesz, manetka do oporu i będzie co ma być. Najpierw był ruch nadgarstkiem, potem głową. Dzwonię do jednego jego mechanika - nie odbiera. Dzwonię do drugiego, też cisza. Po chwili jeden oddzwania "źle jest, źle jest! Pacia zabrali śmigłowcem!"
Wypadek w Mureck wyglądał makabrycznie. Fotorelacja z tego zdarzenia dostępna jest TUTAJ -->>
Pierwsza myśl?
Byle nie mówić mamie! Szybko ustaliliśmy wspólną wersję z braćmi, po chwili dzwoni ojciec - mówcie mamie, że ma tylko złamaną rękę, tak poza tym jest cały!
No bez przesady, był już internet, ciężko było utrzymać to w tajemnicy.
Eeee, myśmy potrafili (śmiech). Poza tym, mieliśmy doświadczenie. To był pierwszy maja 2018 roku, a dokładnie dwa lata wcześniej, też pierwszego maja Patrik złamał rękę w Debreczynie. Taki zbieg okoliczności, ta data. W każdym razie, wtedy mama zadzwoniła do taty na Węgry, że podobno młody miał upadek. "Jaki upadek, nie czytaj głupot, przecież właśnie jedzie!" - odpalił ojciec. Nie dodał, że karetką i do szpitala... Prawdę musieliśmy mamie stopniowo dawkować.
Tamten sezon, 2018, miał być dla brata przełomowy. Podpisał kontrakt w Polsce z Polonią Bydgoszcz i liczył na starty nad Wisłą. Byłby taki, gdyby nie kontuzja?
Nie wiem. Ale fakty są takie, że wtedy był przygotowany jak nigdy. Logistycznie wszystko wyglądało profesjonalnie. Tutaj nie jest tak, że klub da Ci dwadzieścia tysięcy euro przed sezonem i pokaż co potrafisz. Patrik wziął sporą pożyczkę z banku, wyremontował motocykle u Staszka Burzy, zaplanował dokładnie ich serwisy w oparciu o politykę startową, odłożył na to pieniądze, żeby niczego nie zabrakło. Wszystko było naprawdę tak, jak u najlepszych żużlowców. Na pierwsze zawody pojechał na ekstraligę do Pragi i zrobił tam siedem czy osiem punktów - fajny wynik, bo wtedy jeszcze w czeskiej ekstralidze jeździli dobrzy zawodnicy. Potem poleciał chyba do Togliatti na mistrzostwa Europy, zrobił pięć czy sześć oczek, co uznaliśmy za fajny progres, bo wcześniej tak dobrze nie szło. Mentalnie też wyciągnął wnioski z poprzednich lat.
Mniej brawury na torze?
Też, ale przede wszystkim więcej treningów. Często jest takie myślenie, że jak jestem dobry u siebie, to jestem dobry. A jak pojedziesz na inny tor, dziurawy, przyczepny - nie istniejesz. Brat zaplanował cały harmonogram treningów na obcych torach. Jeździł do Czech, do Krakowa do Staszka Burzy, do Nagyhalasz na Węgry i gdzie go tylko zaprosili. Wszystko było mądrze ustalone. Myśleliśmy, że w końcu wyjdzie dla niego słońce. Wtedy, w maju w Mureck, był piękny, wiosenny dzień. Ale słońce nie świeciło dla niego.
Ani Jan Pintar, ani Patrik do żużla nie wrócili. Tak się przynajmniej zdawało aż do tego sezonu, kiedy znowu w programach znalazło się nazwisko Buri.
Chciał spróbować. Już się wyleczył z ambicji bycia mistrzem świata, ale wciąż kocha ten sport, kocha jazdę. Dla własnej przyjemności chciał raz jeszcze zobaczyć, czy da radę. I na treningu wszystko wyglądało fajnie. Ładnie, technicznie jechał. Ale jak przyszło do rywalizacji we czwórkę, tutaj u nas, w pucharze MACEC, to nie było tak kolorowo.
Pojawił się strach?
Przegrał start z legendarnym Jardą Petrakiem z Pardubic. Był szybszy, ale nie wiedział jak go wyprzedzić. To znaczy wiedział, że objedzie go po zewnętrznej, ale cały czas wpadał w kredę i zamiast wyprzedzić Jardę, to o mało go nie staranował. Nie mógł zrozumieć o co chodzi, bo głowa wiedziała jak jechać, tylko ciało robiło już coś zupełnie innego. A to nie są szachy. Więc tak, pojawił się strach, ale nie o siebie. Nie chciał zrobić krzywdy innym.
No tak, teoria i praktyka to w sporcie dwie różne sprawy. To koniec?
Tak. Po wypadku w Mureck nie sprzedał motocykli, więc była pokusa. Teraz klub odkupi od niego sprzęt i to będzie koniec. Chciałbym, żeby zaangażował się w pomoc żarnowickim adeptom. Nasz trener, Jan Daniel, ma już siedemdziesiąt lat i - chociaż jest w świetnym zdrowiu - musimy zacząć go odciążać.
Wydaje się to naturalną koleją rzeczy.
I znowu dochodzimy do tej samej kwestii - teoria a praktyka. Jak masz pod sobą pięciu młodych chłopców i tłumaczysz im, co powinni zrobić na torze, a oni tego nie wykonują... Może nie potrafią, może to za trudne, może przyjdzie z czasem? Ale trzeba mieć cierpliwość. Wiem co mówię, jestem nauczycielem, znam się na tym. A Patrik jest w gorącej wodzie kąpany, cierpliwości u niego nie zaznasz. Ma być tu i teraz. No zobaczymy, co z tego wyjdzie. Długa droga przed nim, ale jestem dobrej myśli, z Krzysztofem Capem było podobnie.
Krzysztof Cap to były mechanik w teamie Patrika?
Mechanik, mentor, trener. Polak od lat związany ze Słowacją, mieszka w Rużomberku. Po dzwonie Patryka zaproponowaliśmy mu posadę. Już na pierwszym treningu oszalał, chodził i gadał "co ja tu robię, co ja tu robię, to jest straszne, to jest straszne!" - ale został z nami i zaakceptował wszystkie uroki pracy z początkującymi adeptami.
Szczerze? Nie przypominam sobie takiego zawodnika z polskich torów.
Bo nigdy nie miał licencji, pewnie dlatego. Pochodzi z Gniezna, to pokolenie Mirka Jabłońskiego, z którym trenował w szkółce. Typ absolutnie zakochany w żużlu. Wyjechał z Polski, pracował w Anglii, potem dostał robotę w Rużomberku, jest mistrzem lakiernikiem. A stamtąd już tylko sto kilometrów do Żarnowicy. Więc zapytał czy może wpaść na trening, na którym wypadł tak dobrze, że z miejsca chcieliśmy dać mu słowacką licencję. Odmówił, twierdząc iż prawdziwe ściganie, takie w zawodach, już nie jest dla niego. Ale natychmiast zaprzyjaźnił się z Patrikiem, obaj nadają na tych samych falach. Od pięciu lat jest mózgiem naszej szkółki - opiekuje się sprzętem, uczy dbałości o niego, organizuje pracę warsztatu - bez niego to by się nie mogło udać. Poza tym zrobił licencję kierownika zawodów FIM i taką rolę też u nas pełni. W ogóle, to jest nasz człowiek od zadań specjalnych.
No dobrze, a ty? Nigdy nie ciągnęło cię na tor? Nie chciałeś spróbować jazdy w lewo?
Chciałem, jako piętnastolatek chciałem. Ale to były inne czasy, szkółka niby działała, niby były treningi, ale to nie tak jak teraz, gdzie z otwartymi rękami czekamy na dzieciaki, byle tylko chciały spróbować. Wtedy trzeba było wejść do parkingu i tak długo wiercić dziurę w brzuchu trenerowi, aż dał ci szansę. A ja byłem zbyt nieśmiały, nie miałem w sobie przebojowości, pewności siebie.
Zmieniło się, jak zostałeś prezesem.
Tak jakoś wyszło, nikt inny nie chciał.
Ale na żużlówce w końcu usiadłeś?
A jak! Jestem najefektowniej jeżdżącym prezesem (śmiech)!
Czuję dobrą historię w zanadrzu...
Na zakończenie sezonu Martin Vaculik organizował takie przyjęcia na torze w Żarnowicy. Chciał podziękować sponsorom, kibicom, rodzinie. Grill, piwko, na środku murawy dwa motocykle. Kto ma ochotę - śmiało, może się przejechać. To był rok 2009 czy 2010, jeszcze byłem tylko kibicem. Więc wbiłem się w kevlar, siadłem na vaculikowy motocykl, odkręciłem manetkę. I... w zasadzie to by było na tyle, długo ta historia nie potrwała (śmiech).
Ale zobaczyłeś chociaż kawałek prostej startowej?
Więcej nieba widziałem niż toru. Piękna świeca była! Ale Martin chwycił za aparat i zdążył pstryknąć ten moment jak podnoszę się na koło i gdybyś tylko nie wiedział co było dalej... Fotka efektowna, mam się czym chwalić. A dupsko bolało ze dwa tygodnie.
No dobrze, ale wróćmy do momentu, w którym przestajesz być kibicem i bierzesz sprawy w swoje ręce. Jest jesień 2010 roku, słowacki speedway pogrąża się w agonii. W zakończonym sezonie udało się zorganizować jedne zawody - 47 edycję Złotego Kasku. Rok wcześniej nie było dużo lepiej, odbyły się dwie imprezy. I wtedy wchodzisz Ty, cały na biało! Z miejsca porywasz tłum i wracają stare, piękne czasy. Tak było?
No co ty, było jeszcze fajniej! Jest jesień 2010 roku, siedzimy tu za rogiem, w knajpie. Gramy w kręgle, chłopaki piją piwko, ja jak zawsze kofolę. Knajpa ma swoją tradycję, jest niebylejaka, od lat spotykamy się w niej na transmisje z Grand Prix. Ale jest jesień, żużla nie ma, jest marazm. I wiesz, takie luźne gadki, takie bujanie w obłokach - jakby to mogło być pięknie, gdyby ktoś zabrał się za tą naszą plochą drahę... Aż tu nagle pada hasło: a w sumie panowie, to czemu nie my? Spontan.
A że jedyny piłeś kofolę, to zrobili Cię prezesem?
A że ja piłem kofolę, to następnego dnia poszedłem do burmistrza Żarnowicy, Kamila Danko. Taka ciekawostka - jego brat Jaroslav był kiedyś mistrzem Słowacji na żużlu, więc czuliśmy dobrą chemię. Padła jasna deklaracja: magistrat pieniądze ma i chętnie przeznaczy na żużel, ale nie na stary klub. Wymagano transparentnego, nowego podmiotu. Zresztą drzwi do starego były dla nas zamknięte, nikt tam nie chciał nowej krwi, nikt nie chciał zmian. Zrozumieliśmy, że to jedyna droga.
No właśnie, przecież w Żarnowicy był już jeden żużlowy klub. Działał jak działał, ale był. Skąd ta przychylność dla anonimowej grupy kolegów?
Wszyscy widzieli jak to wygląda. Starzy działacze co rok dostawali dotację na organizację Złotego Kasku i w zasadzie ich działalność to było pięć dni w roku, poprzedzające ten turniej. Myśmy chcieli więcej, lepiej, nowocześniej. Przede wszystkim chcieliśmy szkolić lokalnych chłopców i wystartować w lidze. Jakiejś lidze, jakiejkolwiek.
I tak powstała SC Żarnovica.
Nie, jeszcze nie. Najpierw zrobiliśmy tournée po lokalnych firmach. I znowu usłyszeliśmy to samo: "Tak, chętnie zainwestujemy w żużel, ale nie w istniejący klub. Zróbcie to porządnie, a chętnie pomożemy."
Zaczynasz mówić w liczbie mnogiej.
Bo w ogóle nie powinienem w pojedynczej! Nowy twór, Speedway Club Żarnovica, to nie było moje dziecko. Było nasze. Wspólne, lokalne. Dużo ludzi pracowało i pracuje nad tym projektem, często bezimiennych, niedocenionych. A ja chciałbym w tym miejscu podziękować każdemu z nich. Bez ich pasji i społecznej pracy, za przysłowiowe "dziękuję" nigdy, nic by się nie udało. Wielki szacunek!
Co było dalej?
Trójka prowodyrów całego zamieszania, czyli Jozef Rolinec, ja i Kuba Zliechovec, spotkała się w ciasnym mieszkaniu w bloku tego ostatniego. Przyszło jeszcze dziesięciu kumpli. Powiedzieliśmy sobie jak wygląda sytuacja z miastem, ze sponsorami. Już nie było odwrotu. Postanowiliśmy, że na następne spotkanie wrócimy do kręgielni i każdy weźmie ze sobą kolegę, żonę, brata - kogo się da. Przyszło sześćdziesiąt osób.
Wow! Czyli pomysł nie trafił w próżnię.
To eksplodowało! Piękny czas... Wszyscy chcieliśmy dobrego żużla, bardzo mocno chcieliśmy. Entuzjazm był ogromny. Przyłączył się legendarny trener, niegdyś jeden z najlepszych miejscowych zawodników, Jan Daniel i zaoferował swoją pomoc. Podobnie Martin Vaculik, jedyny odnoszący sukcesy słowacki żużlowiec, wtedy u progu kariery.
Co takiego wniósł Martin?
Przekonanie, że się uda. On był zapatrzony w Tarnów w którym jeździł, zafascynowany tym, jak profesjonalnie może wyglądać speedway. Inny świat. Marzyło mu się, aby te wzorce przenieść na nasz grunt, skopiować pomysły. Godzinami gadał jakby to mogło funkcjonować, namawiał by spróbować, drążył.
Co mieliście oprócz entuzjazmu?
Nic! Myśmy nie mieli absolutnie nic. Polewaczka czy traktor były, ale należały do istniejącego klubu. Wszystko musieliśmy zorganizować sami - od maszyny startowej, przez światła, do urządzeń do obsługi toru.
A liczyłeś kiedyś ile to pieniędzy kosztowało?
Uuuuu, nie wiem. Myśmy tak liczyli, że przez ten pierwszy rok, dajemy kasę z własnej kieszeni. Ja byłem wtedy kawalerem, bez małżonki, bez dzieci. Włożyliśmy w nowy klub własne oszczędności, bez żadnej gwarancji, że kiedykolwiek je odzyskamy. Umowa była prosta, jeśli zacznie to funkcjonować profesjonalnie, to zainwestowaną kasę sobie odbierzemy. Jeśli nie... (śmiech).
Udało się, uzbieraliście.
Znów spotkaliśmy się w klubie za rogiem, wszyscy zaangażowani w projekt. Ktoś dał 50 euro, drugi 200 z zastrzeżeniem, żeby nie mówić jego żonie, ktoś przyniósł premię z pracy... Zrobiliśmy zbiórkę i poszło!
A dmuchana banda? Pojawiła z waszej inicjatywy.
Widzieliśmy, że musimy mieć dmuchawca, zdrowie zawodników nie ma ceny. Udało się kupić używaną bandę z Tarnowa. Miała pięć lat i homologację jeszcze na dwa, a w tamtych czasach można ją było przedłużać. Zamiast 30.000 euro za nową, zapłaciliśmy połowę ceny. Pieniądze wychodziliśmy sami, pukając do drzwi wszystkich lokalnych firm i dokładając z własnych. Dwa tysiące dorzucił nam nawet słowacki hokeista z NHL, Robert Petrovicki.
Wszystko przez jedną zimę 2010 roku. Ambitnie.
No i z fartem. Kiedyś siedzę w domu, dzwoni Kuba Zliechovec cały podniecony: "słuchaj jestem na złomie i są tu cyganie, którzy chcą sprzedać polewaczkę, Liaz, sprawną! Chcą dwa i pół tysiąca euro". Ale my nie mamy dwa i pół tysiąca - odpowiedziałem. Szczęście, że akurat tydzień wcześniej brałem ślub, a u nas jest taka tradycja, że podczas pierwszego tańca zbiera się pieniądze dla pary młodej. Olśniło mnie, że uzbierało się mniej więcej tyle. Więc oddzwaniam do Jakuba i mówię mu, żeby biegł do mojego ojca do domu po tą kasę i niech zabiera Liaza, zanim pójdzie na żyletki. Zdążył, a do dziś śmiejemy się, że klubową polewaczkę wytańczył prezes.
Co na to żona?
Kochana kobieta! Ona wiedziała o każdym cencie jaki pakuję w klub, nigdy nie robiła problemów.
Miała więcej szczęścia od żon twoich kolegów...
Poczekaj, poczekaj! Za kilka dni przyszła pierwsza partia opon Mitasa, trzeba było zapłacić półtora tysiąca, których oczywiście nie mieliśmy (śmiech)...
Znowu jakaś słowacka tradycja uratowała sytuację?
No po ślubie jest - jak to się u was w Polsce mówi - podróż poślubna?
Nie... Błagam, nie mów, że zabrałeś żonę w podróż poślubną polewaczką, bo musiałeś wydać na opony!
Aż tak, to nie. Ale za kasę, którą mieliśmy odłożoną na podróż kupiłem te Mitasy. Zbliżał się termin naszego wyjazdu, a ja nie miałem za co go opłacić. Całe szczęście, mamy dobre relacje z miastem i przelano mi pieniądze z dotacji, dużo wcześniej niż to było ustalone, tylko po to żebym mógł zabrać żonę do Włoch. Wszystko się udało, podróż była świetna!
A budżet klubu się spiął?
Gdzie tam! Po pierwszym sezonie byliśmy dwadzieścia tysięcy euro w plecy. Odrobiliśmy to w następnym, spłaciliśmy długi. Ale w zimie mieliśmy okrągłe zero na koncie, a trzeba było płacić nowe faktury...
I to tak trwa do dzisiaj?
Nie, nie. Tak było przez pierwsze trzy, cztery lata. Potem było spokojniej, budżet się spinał. Uczyliśmy się. Niestety, czasem na własnych błędach. Nie byliśmy przecież nieomylni.
Jakieś większe wpadki?
Największa to Mistrzostwa Słowacji w 2012 roku. Zamarzyło mi się zrobić turniej w obsadzie, jakiej dawno u nas nie było. Zaprosiliśmy m.in. Gafurowa, Skórnickiego i kilku innych konkretnych i drogich żużlowców. Spodziewałem się tłumu kibiców, a przyszło półtora tysiąca i zrobiło się bardzo nerwowo, żeby spłacić punktówkę zawodników, którą miały pokryć wpływy z biletów. Finalnie wyszło manko, a myśmy zrozumieli, że nasi kibice nie chodzą na stadion jesienią - turniej odbywał się pod koniec września.
W tamtych latach co zimę organizowano na waszym torze zawody Autoslide - zupełnie nieznane w Polsce wyścigi driftujących aut po zamarzniętym torze. Z tego co widziałem na YouTube, były niezłe straty...
Tak, te zawody organizował stary klub, chyba od zimy w 2002 czy 2003 roku. I sam pomysł nie był zły, a na trybunach zasiadały tłumy większe niż na żużlu. Zdarzyło się i piętnaście tysięcy ludzi! Problem w tym, że przez dziesięć lat Autoslide'u, tor był zamarznięty może dwa razy. Pozostałe wyścigi robiły nam z nawierzchni masakrę. Ma-sa-krę!
Po tym jak zostałeś prezesem, zniknęły.
Jeszcze chwilę były, ostatni raz w 2013 roku. Wiesz, jak poprzedni klub robił jedną, dwie imprezy w roku i to późnym latem lub jesienią, to nie było dużego kłopotu. Do tego czasu tor udało się ogarnąć, bandę naprawić. Ale myśmy chcieli wyjechać na treningi od marca, a po wyścigach samochodów tu był armagedon. Połamane bandy, zniszczone odwodnienie, porozrywana do kamieni nawierzchnia... No tak się nie dało funkcjonować. Po ich ostatnich zawodach przez dwa tygodnie, wszyscy w klubie, społecznie i za darmo, ogarnialiśmy ten bajzel. Trzeba było m.in. wymienić konstrukcję band, pamiętających jeszcze remont z lat siedemdziesiątych. I wiesz co? Za rok sytuacja się powtórzyła. Wtedy postawiłem veto.
A mnie zastanawia te piętnaście tysięcy widzów. Tutaj, w zimie?
Sport motocyklowy na Słowacji nie jest popularny. Wtedy były może ze dwie gazety, które w ogóle o nim wspominały. Rajdy samochodowe - odwrotnie. W dodatku w zimie na Słowacji nie organizuje się żadnych wyścigów i ludzie są spragnieni emocji. No i jeszcze jedna kwestia, czyli widoczność. Autoslide na małym obiekcie, takim jak nasz, ogląda się znakomicie. Wszystko masz pod nosem. Kibice przyjechali z całego kraju.
Ktoś musiał na tym nieźle zarabiać. Koszy żadne, a wstęp biletowany.
A najlepsze jest to, że zawodnicy też płacili, żeby móc wystąpić! Resztę sobie musisz dopowiedzieć sam... Później te zawody organizowano jeszcze na Slovakia Ring - to taki nasz duży tor wyścigowy, ale tam nie cieszyły się zainteresowaniem. Widoczność na tym molochu była nieporównywalnie gorsza.
A nie dało ci to do myślenia? Może ice speedway w zimie? Dałoby się to technicznie zrobić? Wylać lód na tor, zamrozić...?
Nie wiem. Ale Petr Moravec z Pardubic mówił mi, że ma taki pomysł. Jeśli jemu się to uda w Pardubicach, to może my też pójdziemy tym tropem i będziemy się uczyć na nieswoich błędach (śmiech). Ale na razie pełna koncentracja na klasycznym żużlu.
Ok. Autoslide organizował stary klub. Impreza zniknęła. Ale Złoty Kask do dziś robią oni, prawda?
Tak, to jedyna impreza, jakiej nie organizujemy my. Tak podzieliśmy obowiązki i ten stan trwa. W sumie fajnie, bo mogę w spokoju zobaczyć jakieś zawody, bez ciśnienia, z przyjaciółmi.
No patrz, a ja myślałem, że to wyście nabroili w 2011 roku, nie zapraszając na start Vladimira Visvadera, legendy i ikony tego turnieju? Wtedy zabrakło jakiegokolwiek słowackiego żużlowca, pierwszy raz w historii.
Nie. My z tym turniejem nie mieliśmy nigdy nic wspólnego. Ale rzeczywiście, taka sytuacja była. Vlado wciąż jeździł, mimo to zakomunikowano mu, że jest za stary żeby wystąpić w Zlatej Prilbie. Facetowi, który ścigał się w niej nieprzerwanie od 22 lat!
Słabo...
Bardzo słabo. Ale myśmy Visvadera pożegnali oficjalnie podczas zawodów o Puchar Burmistrza w 2012 roku. Chociaż tyle.
W sezonie 2013 sytuacja się powtarza. Vaculik był kontuzjowany, turniej odbył się bez udziału Słowaków. Obecny na trybunach prezydent Słowacji, Gasparović, nie miał komu kibicować.
Nie tylko on, nikt z nas nie miał. Tymczasem prezes nowopowstałego klubu, razem z kolegami, wywiesił wtedy na trybunach spory baner z napisem "Gdzie są słowaccy żużlowcy?!" Bo to było takie zwieńczenie lat zaniedbań w szkoleniu.
Ostatnim turniejem organizowanym przez stary klub, nie licząc corocznych edycji Złotego Kasku, był półfinał IMŚJ w 2011 roku, tak? Od tego czasu wszystko co dzieje się na torze w Żarnowicy to wasza sprawka?
Tak. Ale ten półfinał to też była gruba historia, bo o mały włos a w ogóle by się nie odbył. Tylko przychylność Armando Castagny uchroniła przed blamażem.
A co Włoch miał z tym wspólnego?
Był prezydentem jury. Jak przyjechał na stadion dzień wcześniej, chwycił się za głowę i stwierdził, że nie ma opcji, żeby zawody doszły do skutku. Lista nieprawidłowości była długa. Stadion i tor nie spełniały międzynarodowych wymogów bezpieczeństwa. Finalnie Castagna dał się ubłagać i warunkowo dopuścił zawody. Sporządził jednak listę usterek - punkt po punkcie. I do czasu ich usunięcia, zaraz po zakończeniu ścigania, zawiesił nam licencję toru.
Ale usterki pewnie usuwaliście wy?
No i tu jest pies pogrzebany. Nikt niczego nie usunął...
Dlaczego?!
Bo stary klub się za to nie zabrał, a nam nikt o niczym nie powiedział.
Jak to możliwe?
Prezesem starego klubu był ten sam człowiek, który był wiceprezesem słowackiej federacji motocyklowej. Korespondencja o tym, że nie mamy prawa organizować imprez, została w jego gabinecie. A my w tym czasie, nieświadomi niczego, robiliśmy kolejne zawody...
No torze bez licencji?! Grubo! Aż strach pomyśleć gdyby coś się stało... Kiedy się połapaliście?
Jak zimą wystąpiliśmy o organizację imprez międzynarodowych na kolejny sezon. Armando zapytał czy usunęliśmy już wszystkie braki, żeby odzyskać licencję toru. Kuba Zliechovec, który się z nim kontaktował, zleciał z krzesła jak się dowiedział. Nie mógł uwierzyć.
Dużo było roboty żeby odzyskać papiery?
No właśnie nie. Nic wielkiego. Wystarczyły dobre chęci i ogarnęliśmy temat w kilka dni. Nawierzchnia, pas bezpieczeństwa, kilka drobniejszych spraw.
Ostro ścieraliście się ze sobą? Stary klub z nowym?
Było, minęło. Czas leci. Dzisiaj nie ma już żadnych złych emocji. Od tamtego półfinału oni robią Złoty Kask raz w roku, a my całą resztę. To za małe środowisko, żeby robić sobie pod górkę. Żyjemy w przyjaźni i razem się starzejemy.
Na kolejną część wywiadu z Martinem Burim, w której opowie o dekadzie słowackiego speedwaya pod swoimi rządami zapraszamy Państwa już wkrótce!
Zobacz także:
- Paolo Salvatelli: Żużel jest niepodrabialny! Nawet jeśli już go prawie nie ma...
- Paolo Salvatelli: Miłość do żużla jest trudna. Zwłaszcza, gdy jesteś włoskim samoukiem w latach osiemdziesiątych