Zacznijmy od niezwykle malowniczego miasteczka w Hinterzarten, leżącego w południowo-wschodniej części Niemiec. To właśnie w nim znajduje się bardzo piękny obiekt HS108, który nie przypadkowo nosi nazwę "Adlerachanze", czyli "Skocznia Orłów". W tym roku podobnie jak i w poprzednich tradycyjnie tam rozpoczęło się igelitowe szaleństwo. W sobotę odbyły się zawody drużynowe. Faworyci? Norwegowie, Finowie, gospodarze i oczywiście Austriacy. Mimo iż drużyna Alexandra Pointnera została zgłoszona do nich w nieco okrojonym składzie, bo bez swoich największych gwiazd. Bez Gregora Schlierenzauera, nad którym wszyscy się tak bardzo zachwycali, każdy z dyrektorem pucharowych rozgrywek na czele wyciągał do niego pomocną dłoń. Na starcie też zabrakło Wolfganga Loitzla - niezwykle solidnego i równego zawodnika, co za indywidualne sukcesy postanowił zabrać się dopiero w styczniu, zwyciężając w prestiżowym Turnieju Czterech Skoczni. Do naszych zachodnich sąsiadów nie przyjechał także specjalizujący się w lotach Martin Koch, który jednak na normalnych obiektach raczej i tak by furory nie zrobił. Warto przy tej okazji również się zastanowić, co teraz uznawane jest za typową skocznię, gdyż K-90 zniknęły już z śnieżnego kalendarza, a coraz bardziej powszechne stają się "mamuty". I mi by to w ogóle nie przeszkadzało, gdyby z programu najważniejszych imprez wyeliminowano mniejsze skocznie.
Wracając do tematu - osłabienie w ekipie Alexandra Pointnera i tak większego znaczenia przynajmniej dotąd by nie miało. Powód? Czerwono-biało-czerwonych flag na pierwszych stronach tabeli z wynikami było mnóstwo. Normalne było, że w najgorszym przypadku sześć ich znajdywało się w najlepszej piętnastce, a czasami nawet w czołowej dziesiątce. Takiego wyboru można tylko pozazdrościć. W zmaganiach zespołowych Austriacy zajęli jednak dopiero piątą pozycję, a mając w swoim składzie i tak klasowych zawodników - wicemistrza olimpijskiego z Turynu - Andreasa Koflera, stabilnego i przeciętnego Manuela Fettnera, złotego medalistę mistrzostw świata juniorów - Lukasa Muellera, a także postać, której przedstawiać nawet tym słabszym fanom nie muszę - Thomasa Morgensterna.
To dało mi sygnał do myślenia, ale pomyślałem - a może to tylko wypadek przy pracy? Poczekajmy do niedzieli. I nadeszła. Zwycięzca - Szwajcar Simon Ammann, drugi - Norweg, trzeci - Rosjanin, dalej - Słoweniec, Czech, Polak, Japończyk i Fin. Najwyżej sklasyfikowanym z zespołu "dominatorów" był młodziutki Mueller, który zajął 16. miejsce. Bohaterowie igrzysk - odpowiednio na 26. i 27. pozycji. Ekipa z największymi sukcesami w ostatnim okresie nie kryła rozczarowania. Ale jak się mówi - do trzech razy sztuka. Przysłowie to tym razem się nie sprawdziło, choć miało taką szansę. Ponownie najwyższy stopień podium należał do zawodnika Kraju Helwetów, drugi - do naszego rodaka, a na trzecim stanął Emmanuel Chedal - Francuz! Na dodatek wycofał się "Morgi". Powód? Prawdopodobnie niezadowalające go rezultaty, gdyż wyraźnie przegrywał wewnętrzną rywalizację nawet z byłym kombinatorem norweskim - Davidem Zaunerem.
A więc coś w tym jest. Czy może Pointner popełnił jakiś błąd w przygotowaniach? Na 99,9 proc. w każdym bądź razie w mojej opinii odpowiedź brzmi - nie. Może taktyka "gigantów" w misji Vancouver 2010 jest słuszna. No bo po co wygrywać teraz? (dla pieniędzy?). Startować i zaliczać kolejne podia, czy czołowe pozycje z pewnością warto. Ale czy nie lepiej wyjątkowo odpuścić sobie to lato i pójść śladem nie tylko Austriaków, ale też i światowej gwiazdy z Finlandii - Janne Ahonena, czy jeszcze kilku innych i spokojnie potrenować, eliminując błędy? Nad tym pytaniem rozważać można w nieskończoność. Pewne jest jednak, że są dwa warianty. A jaki okaże się lepszy w Kuusamo, ale przede wszystkim w lutym? W tym przypadku wiadomo, tyle co nic.
Póki co cieszmy się z wysokiej formy naszego "Orła z Wisły" i miejmy nadzieję, że utrzyma się ona jeszcze przynajmniej do marca. Jest to możliwe? Oczywiście - jeśli weźmiemy sobie za przykład Czecha Jakuba Jandę (wygrał LGP i zaraz potem PŚ). Co innego, gdy przypomnimy sobie postawę choćby Marcina Bachledy, który nie jeden raz zaskakiwał nas latem, ustanawiając nawet igelitowy rekord jednej ze skoczni, żeby z pucharowej karuzeli wypaść na pierwszym zakręcie.