Latynoskie perypetie króla mączki

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Finał w Vina del Mar i tytuł w Sao Paulo - Rafa Nadal może być zadowolony ze swoich wyników w pierwszych dwóch tygodniach po siedmiomiesięcznej pauzie. Ale czy jego forma daje powody do optymizmu?

Ponad osiem miesięcy - tyle minęło od chwili, kiedy Rafael Nadal po raz ostatni wzniósł w górę turniejowe trofeum. Gdy ze łzami w oczach ściskał w rękach Puchar Muszkieterów, nikt nie spodziewał się, że z przysłowiowego obłoczka spadnie tak szybko. Kontuzja kolana była dla Rafy jak wyrok, którego żadna siła nie jest w stanie skrócić.

Gdy w połowie listopada Hiszpan oznajmił, że wraca do treningów, rozpoczęło się niecierpliwe odliczanie do wielkiego powrotu. Odliczanie w nieskończoność przeciągane, bowiem Rafa najpierw zrezygnował ze startu w Dausze, a następnie wycofał się z wielkoszlemowego Australian Open. Naiwni wierzą, że Nadala dopadł wirus, realiści - patrząc na występy Majorkanina w ostatnich dwóch tygodniach - widzą, że Nadal na wolnych kortach twardych w Melbourne nie zdziałałby absolutnie nic, poza ewentualnym pogorszeniem stanu kolana.

- Pytanie brzmiało: czy mogę wygrać [w Melbourne]? Odpowiedź była negatywna. Nie jadę na turniej wielkoszlemowy, jeśli nie jestem przekonany, że mogę zwyciężyć - mówił Rafa francuskiej "L'Équipe" w Viña del Mar.

Po dłużącym się wyczekiwaniu (i negocjacjach kwoty startowego) Hiszpan ostatecznie pojawił się na kortach w Chile. Na ukochanej ceglanej mączce, w słabo obsadzonym turnieju rangi 250, Nadal przeszedł pierwszy test i od samego początku widać było, że od chociażby niezłej dyspozycji dzieli go przepaść. Przez cały turniej oszczędzał kolano, często nawet nie ruszając do piłek, które ostatniej wiosny z łatwością odgrywał. Uderzenia z głębi kortu były zbyt płytkie i niedokładne, do returnu ustawiał się gdzieś w Andach, serwis jako tako funkcjonował, choć nie stanowił porządnego oparcia. Można było wręcz usłyszeć skrzypienie zardzewiałej gry siedmiokrotnego triumfatora Rolanda Garrosa.

Oczekiwania urosły jednak szybko. Za szybko. W finale, który o dziwo był całkiem dobrym pojedynkiem, Rafa zszedł z kortu pokonany przez grającego mecz życia Horacio Zeballosa. I mimo że Nadal zapewniał przed turniejem, że ważny jest dla niego sam fakt powrotu do turniejowej rywalizacji, podczas ceremonii zakończenia nie potrafił ukryć rozczarowania, nie zwykł kończyć takich pojedynków jako pokonany.

Mimo ostatecznej porażki, znaki dymne wysyłane przez Hiszpana na korcie zdawały się być pozytywne. Stoczył zacięty bój, którego tak bardzo potrzebował, ognisty forhend chwilami raził jak za najlepszych lat, a genialnie obroniony setbol w (przegranym!) tie breaku drugiej partii finału pokazał, że płomyk wciąż się tli. W końcówce zabrakło sił, a fantastyczny Zeballos nie ułatwił zadania - nic, czego nie można było się spodziewać po tak długiej przerwie. Rafa nie porywał, ale też nie zapomniał jak się gra w tenisa.

Niepokojące sygnały pojawiły się w Sao Paulo i choć Hiszpan turniej wygrał, to ciężko o jego grze powiedzieć cokolwiek dobrego. W porównaniu do występu w Viña del Mar nastąpił zauważalny regres, a trzysetowe męczarnie z Carlosem Berlocqiem (Nadal odrabiał w decydującej partii stratę przełamania) czy całkowicie anonimowym Martínem Alundem, który przed turniejem w Brazylii nie miał na koncie zwycięstwa w turnieju głównego cyklu, napawały wręcz grozą. Rafa fatalnie poruszał się po korcie, kontrolę nad uderzeniami miał śladową, popełniał niespotykane ilości podwójnych błędów, a bolące kolano coraz bardziej dawało o sobie znać. Słowem - dramat; z meczu na mecz miało być lepiej, a było coraz gorzej.

- Moim reakcjom brakuje szybkości, brakuje mi energii, gdy jest mi potrzebna. Nie mam wystarczająco dużo siły w nogach, by zagrywać głęboko. Znikło wszystko, co sprawiało, że byłem w stanie walczyć. Przez całą karierę mi tego nie brakowało, na chwilę obecną nic z tego nie zostało. Gram tak, jak mogę i mam nadzieję, że dzień po dniu wszystko się będzie poprawiać - Nadal samokrytycznie ocenił swoją dyspozycję po tragicznym (oczywiście mierząc miarą "króla kortów ziemnych") występie w półfinale z Alundem. Można było też odnieść wrażenie, że Hiszpan przecenił swoje możliwości kondycyjne, zaczynając występy od dwóch kolejnych tygodni gry.

[nextpage] Finałowa wygrana z Davidem Nalbandianem nie była wielkim pocieszeniem. "El Rey" występował w pierwszym turnieju od pięciu miesięcy i po wcześniejszych czterech meczach w finale po prostu nie miał sił. Gdy na chwilę wrócił do dobrej dyspozycji, natychmiast odskoczył w drugim secie na prowadzenie z dwoma przełamaniami przewagi.

W Brazylii opadła już euforia, która towarzyszyła Nadalowi w pierwszym występie po przerwie i ukazała się smutna rzeczywistość. Mimo że wciąż jest w stanie wygrać zawodowy turniej, to niezwykle daleka droga dzieli go od poziomu, który umożliwiłby mu walkę z najlepszymi tenisistami świata. Nie dało się też nie zauważyć, że rywale się po prostu go nie boją. Znikł respekt przed wielkim tenisistą, z myśliwego Hiszpan zamienił się w zwierzynę, którą wszyscy będą chcieli upolować. Potrzeba solidnych zwycięstw, by w tenisowym stadzie odzyskać pozycję i uznanie.

Przed Rafą pojawiają się też inne niebezpieczeństwa: po tak długiej przerwie Hiszpan jest szczególnie narażony na rozmaite urazy. Odzwyczajone od obciążeń ciało potrafi płatać figle, o czym przekonał się w 2011 roku Juan Martín del Potro. Argentyńczyk krótko po powrocie wygrał dwa małe turnieje, po czym przez resztę sezonu prezentował się głównie słabo, co i rusz zmagając się z mniej lub bardziej poważnymi kontuzjami. W nadchodzących miesiącach Nadal musi być niezwykle uważny i ostrożny.

Rafa Nadal w wielkich bólach zdobył w Brazylii 51. trofeum w karierze
Rafa Nadal w wielkich bólach zdobył w Brazylii 51. trofeum w karierze

W morzu negatywów są oczywiście pozytywy. Triumf w Sao Paulo da Hiszpanowi gigantyczny zastrzyk pewności siebie - wracając na korty w Ameryce Południowej, Nadal chciał wygrywać i potrzebował tych zwycięstw jak powietrza, by na czymś oprzeć dalszy rozwój. Fatalne występy i zacięte mecze, choć na krótką metę wyglądają źle, w dłuższej perspektywie zaprocentują. Majorkanin nie potrzebuje rozgrywać kolejnych pojedynków z rywalami, którzy przegrywają z nim już w szatni, musi się mierzyć z przeciwnikami, którzy nie odpuszczą i nie darują, nawet jeśli ich pozycja rankingowa czy umiejętności każą stawiać ich na przegranej pozycji. Nie ma się też co oszukiwać - w jak złym stylu nie byłby wywalczony, tytuł to tytuł i podnosi morale znacznie bardziej niż nawet najlepszy pojedynczy mecz. A co najważniejsze, Rafa nie stracił instynktu zwycięzcy.

Wielomiesięczna nieobecność Hiszpana kłuła w oczy. Trybuny w Chile i Brazylii były wypełnione po brzegi, a podczas finału w Sao Paulo stadion dosłownie pękał w szwach. Brak jego nazwiska w turniejowych drabinkach największych imprez często brutalnie sprowadzał je do rozstrzygnięcia, w której połówce wyląduje wyraźnie odstający od czołówki David Ferrer, zastępujący Nadala najpierw w roli czwartego rozstawionego, a następnie w roli czwartej rakiety świata.

Niemało czasu upłynie, zanim się to zmieni. Wiosną, na kortach ziemnych w Europie ważyć się będą losy sezonu tenisisty z Majorki i pozycji startowej w drugiej jego części, bowiem Hiszpan w czterech turniejach koncentruje prawie cały dorobek punktowy i w rankingu może tylko spaść. Czasu jest mało, stawka ogromna, a zadanie niezwykle trudne.

Polub i komentuj profil działu tenis na Facebooku, czytaj nas także na Twitterze!

Źródło artykułu: