Pete Sampras, Andre Agassi, Jimmy Connors czy John McEnroe. Między innymi to ta czwórka rządziła i dzieliła w trakcie swoich karier. Wygrywali oni największe turnieje na przestrzeni lat 70., 80., 90. i w trakcie początków XXI wieku. Amerykański tenis miał wielu wielkich mistrzów, ale w pewnym momencie to wszystko odeszło w zapomnienie.
Od Ashe'a do Roddicka
Od 1968 roku, czyli rozpoczęcia Ery Open, do 2003 tylko w sześciu sezonach zawodnik ze Stanów Zjednoczonych nie zdobył wielkoszlemowego tytułu. Jest to nie do pomyślenia. Wszystko zaczęło się od legendarnego Arthura Ashe'a, a skończyło na Andym Roddicku.
Amerykańskie legendy w Erze Open rodziły się dwójkami. Najpierw byli przede wszystkim Connors i McEnroe, ale gdy przestali oni odnosić sukcesy, w latach 1985-1988 nastąpił mniejszy kryzys i brak wielkoszlemowych laurów. Następnie, po krótkim czasie, nadeszli jednak Sampras i Agassi, a amerykański tenis dzięki nim ponownie miał się świetnie. Skromnie mówiąc...
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Piękna pogoda i basen. Tak wypoczywał polski siatkarz
Cała czwórka, która otwiera ten tekst, łącznie zdobyła 37 tytułów wielkoszlemowych. Najwięcej, bo 14 - Sampras. Po osiem zapisali na swoje konto Agassi i Connors, a siedem - McEnroe. Tamte lata były zatem istnym szaleństwem dla kibiców ze Stanów. Co Wielki Szlem, to wielkie oczekiwania wobec swoich tenisistów, którzy w dużej części przypadków znakomicie radzili sobie z presją i dawali swoim fanom powody do zadowolenia.
Kiedy jednak na początku tego millenium Sampras i Agassi powoli schodzili ze sceny, nastąpiła większa stagnacja. Co prawda, z czołówką rywalizować próbował wspominany Andy Roddick, ale to było za mało na Rogera Federera, Rafaela Nadala i Novaka Djokovicia, czyli "Wielką Trójkę". Roddicka stać było na tylko albo aż jednego Wielkiego Szlema. W 2003 triumfował przed własną publicznością w Nowym Jorku, czym zamknął symboliczny...
... tunel, który otworzyć może się dziś na nowo
A to wszystko za sprawą Taylora Fritza. Jest on pierwszym finalistą Wielkiego Szlema ze Stanów Zjednoczonych od Wimbledonu 2009, zagra też w pierwszym finale US Open od 2006 roku. Ale przede wszystkim ma szansę przywrócić amerykańską flagę do tabelki z wielkoszlemowymi mistrzami. Jego rodacy czekają na to już 21 lat, a kluczem do otwarcia - żartobliwie mówiąc - mitycznego tunelu byłoby niedzielne zwycięstwo z Jannikiem Sinnerem.
Faworytem będzie oczywiście reprezentant Włoch, ale Fritz gra na Flushing Meadows turniej życia, co tylko z każdym meczem popycha go do przodu. Często był kojarzony z tym, który nigdy nie dźwiga presji na swoich barkach, a największe turnieje tenisowe kończy na wczesnym etapie. Tak było, ale w ostatnich latach zanotował w tej materii spory postęp. Najpierw, małymi kroczkami, przyszły ćwierćfinały, a teraz pierwszy raz przebił tę granicę i co więcej - od razu zagra o puchar.
Stany Zjednoczone dzisiaj to nie tylko Fritz
Dla Amerykanów tegoroczna edycja US Open jest wyjątkowa przede wszystkim z uwagi na osobę Taylora Fritza, ale na podziw zasługują także inni. Zaglądnąć tu należy szczególnie w kobiecą część - Jessica Pegula również dotarła do finału, gdzie jednak musiała uznać wyższość Aryny Sabalenki. W najlepszej czwórce wśród pań znalazła się też Emma Navarro.
Z kolei w męskiej drabince w półfinale wystąpił Frances Tiafoe, który notabene został wyeliminowany właśnie przez Fritza. Wcześniej natomiast - w 3. rundzie - "Big Foe" odprawił supertalent i półfinalistę sprzed roku - Bena Sheltona - po znakomitym, pięciosetowym boju, w którym starszy z tej dwójki okazał się lepszy o detale.
W drugim tygodniu zmagań pokazali się natomiast Tommy Paul oraz Brandon Nakashima. Ten pierwszy potwierdził dobrą dyspozycję na przestrzeni całego sezonu, natomiast drugi - w końcu pokazał na największych arenach, że stać go na grę na najwyższym poziomie. Z pewnością drzemie w nim spory potencjał, ale w ostatnich miesiącach miewał problemy, aby go uwolnić.
Fabryka się nie zatrzymuje
Najstarszy z wymienionej wyżej piątki panów jest 27-letni Paul, a rocznikowo tyle samo lat ma Fritz. O rok młodszy jest Tiafoe, z kolei Nakashima urodził się w 2001, a Shelton - w 2002 roku. Przed wszystkimi zatem jeszcze wiele, wiele lat gry, a w szczególności patrzeć trzeba na najmłodszego z nich Sheltona, którego stać na duże rzeczy.
Ale co zobaczymy, jeśli jeszcze bardziej rozejrzymy się w amerykańską przyszłość? Na ten moment wydaje się, że kibice zza oceanu mogą być spokojni. Do szerszej czołówki ATP pukają Alex Michelsen czy Zachary Svajda, natomiast w tym kontekście warto wymienić także te mniej znane nazwisko, które w najbliższych latach mogą zawojować tenisowy światek. Mowa tu o takich zawodnikach jak Learner Tien, Martin Damm, Ethan Quinn, Nishesh Basavareddy, Bruno Kuzuhara czy Darwin Blanch.
Co, jeśli chodzi o żeńską stronę? Pegula ma już 30 lat, w ścisłym topie są też 20-letnia Coco Gauff czy trochę starsza Emma Navarro. A nieco mniej - jak na razie - znane nazwiska? Ashlyn Krueger, Robin Montgomery, Liv Hovde, Iva Jović (rocznik 2007, pogromczyni Magdy Linette w US Open 2024), Akasha Urhobo, Katrina Scott, Clervie Ngounoue (o niej pisaliśmy TUTAJ), Julieta Pareja (rocznik 2009 [!], dotarła do 3. fazy eliminacji US Open 2024), Valerie Glozman.
Całkiem długa wyliczanka, jednak warto poświęcić zarówno tym chłopakom, jak i dziewczynom kawałek "papieru", ponieważ - na ten moment - zapowiadają się oni na świetnych tenisistów i tenisistki. Mimo młodego wieku pokazali już, że stać ich na świetne granie i można stwierdzić, że mają możliwości, by w przyszłości z powodzeniem walczyć o wysokie cele.
Wszyscy to jednak bardzo młodzi ludzie, ba, niektórzy mają po 15-16 lat i w zasadzie będą wchodzić dopiero w dorosłe życie. W takim wieku niewiele trzeba, aby coś poszło nie tak, mówiąc o sportowym kontekście. Wymienieni stawiają dopiero swoje pierwsze kroki w zawodowym tenisie, a większość z nich - można powiedzieć, a nawet trzeba - że jeszcze raczkuje.
Ważna na tym etapie jest odpowiednia opieka, ale też dyscyplina. Wiele było przecież takich przypadków, nie tylko w tenisie, ale i w innych dyscyplinach sportu, kiedy wielkie talenty koniec końców nie spełniały oczekiwań i chwilę po ich największych sukcesach i pięciu minutach, wszyscy o nich zapominali.
Na to wszystko składa się wiele czynników i procesów, które muszą zagrać w stu procentach. Tenisowe Stany Zjednoczone mają jednak tyle dobrze prosperujących nazwisk, że powinny spać spokojnie, a - póki co - nie martwić się, tylko kibicować Fritzowi i delektować się już osiągniętym przez niego sukcesem. A przecież może być jeszcze lepiej.
Czytaj także:
Rozgniewał Polaków po krytyce Świątek. Znowu to zrobił
Wow. Sabalenka błyszczała podczas sesji