[b]
[/b]Aleksander Kwaśniewski był prezydentem RP w latach 1995-2005 oraz prezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego w latach (1988-1991). W drugiej połowie lat 80. pełnił również funkcję ministra sportu. Kwaśniewski to wielki miłośnik sportu - był na siedmiu igrzyskach olimpijskich. Na własne oczy widział fatalny występ Adama Małysza w Nagano w 1998 roku, a później odrodzenie legendarnego skoczka. Z uśmiechem wspomina konkursy w Zakopanem i prezenty, które otrzymywał od kibiców.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Pamięta pan pierwszy telefon do Apoloniusza Tajnera?
Aleksander Kwaśniewski: Doskonale. Wszyscy byliśmy pod wrażeniem, to był przecież wybuch formy Adama Małysza po wygranej w Bischofshofen. Zawody oglądałem w Warszawie w Pałacu Prezydenckim. Trener za bardzo nie wiedział, z kim rozmawia.
Zobaczył pan w telewizji wygraną Małysza i pomyślał: "Zadzwonię i pogratuluję"?
Ze sportem byłem zawsze bardzo związany. Pełniłem funkcję Ministra Sportu, późnej szefa Komitetu Olimpijskiego. Sukces Adama tym bardziej sprawił mi radość, bo widziałem na własne oczy jego największą klęskę. W czasie zimowych igrzysk olimpijskich w Nagano w 1998 roku, na Hakubie. Nie przeszedł kwalifikacji i zajął 51. miejsce. Pamiętam jak to było frustrujące, jak oni wszyscy byli przybici.
ZOBACZ WIDEO: Historia Andrzeja Stękały wzorem dla młodych skoczków. "Wyciągnąłem wnioski z trudnego okresu"
Czuł pan tremę z drugiej strony słuchawki?
Na początku trochę tak, ale szybko nasz kontakt stał się zupełnie normalny. Spotkań było sporo, w pewnym momencie nasze stosunki zrobiły się bardzo koleżeńskie. Zwłaszcza w końcówce mojej prezydentury. Doprowadziłem wtedy do oddania zameczku w Wiśle, przywróciłem go formalnie dla prezydenta. Dokonaliśmy tam wielkiego i pięknego remontu. Spotykaliśmy się tam z Małyszem i Tajnerem w przyjacielskim klimacie. Także z udziałem żon.
Kręciło się to wszystko głównie wokół rozmów dotyczących sportu. Mnie zawsze interesowała sfera mentalna, psychologia sportu. Skoki to w ogromnej części głowa. Sporo było dyskusji o zawodach, o Wiśle - przepięknym miasteczku. O tradycjach, zwyczajach. A z Tajnerem jesteśmy dodatkowo równolatkami. Mogliśmy się spotkać w piaskownicy. Tematów politycznych nie poruszaliśmy, nie przypominam sobie. W każdym razie tremy już tam nie było, porównałbym to bardziej do rodzinnej atmosfery.
Radził pan Małyszowi i Tajnerowi, motywował?
Każda rozmowa była motywacją. Ponieważ wcześniej pracowałem ze sportowcami, byłem na kilku igrzyskach olimpijskich, miałem zawsze jedną myśl: trzeba uświadamiać zawodników, że żywot sportowca jest krótki i trzeba korzystać z każdej okazji na sukces. W życiu też jest to ważne, ale jest ono bardziej łaskawe, daje więcej czasu. Dlatego jeżeli jest szansa w sporcie, to nie ma na co czekać, tylko iść po swoje.
Małysz był takim przykładem. Choć na pewno odczuwa pewien niedosyt. Przynajmniej jeden złoty medal z igrzysk mu się należał.
Małysz brał pana rady do siebie?
To bardzo inteligentny, dobrze zorganizowany, praktyczny człowiek. On to wszystko wiedział i wie. Myślę, że teraz podobnie motywuje młodszych kolegów. To był pierwszy polski sportowiec, który pokazał, jak ważne jest skoncentrowanie się na zadaniu, które ma przed sobą. Pamięta pan jego słowa, na pytanie o plany na przyszłość? "Chcę oddać dobry pierwszy skok, później drugi" - odpowiadał. Dla młodszych kolegów jego wiedza i doświadczenie są niezwykłe. Na przykład w temacie wychodzenia z dołków. Kariera Adama to też momenty trudne, a jednak wracał na szczyt. Teraz jest nieocenionym dyrektorem sportowym skoków narciarskich.
Zmienił się od tamtych czasów?
Nie, może nabrał jedynie większej swobody w działaniach medialnych. Przychodzi to z wiekiem, doświadczeniem. Ma więcej luzu, ale ciągle widzę go jako człowieka skromnego, ale konkretnego. Umiejącego stawiać cele i je osiągać. Główny Małysz pozostał bez zmian.
W okresie "małyszomanii" dzień zawodów dla polskiego kibica wyglądał mniej więcej podobnie: najpierw rosół i kotlet, później konkurs w telewizji. Jak było u pana?
Różnie. W dni robocze telewizor był włączony, a ja robiłem swoje w kancelarii. Pracowałem nad papierami, prowadziłem rozmowy telefoniczne, przy okazji zerkając na ekran. Jeżeli miałem wolne, oglądaliśmy zawody w gronie rodzinnym. A na skocznie jeździliśmy większą grupą, w obstawie. Ulegliśmy atmosferze.
Jak?
Krzyczałem, cieszyliśmy się, ściskaliśmy. Po wszystkim dziękowałem zawodnikom, była okazja pogadać z trenerem Tajnerem.
Bardzo żałuje, że zawody w Zakopanem odbędą się w ten weekend bez kibiców. Zawsze fenomenem była dla mnie publiczność, która zjeżdżała z całej Polski i robiła tam karnawał. Śmiałem się, że letni karnawał na świecie odbywa się w Rio de Janeiro, a zimowy w Zakopanem. Miasto żyło przed zawodami, po zawodach. Od piątku do niedzieli cała Polska przenosiła się w góry. Robiło to wrażenie na wszystkich.
Zawody w Zakopanem oglądało wtedy prawie 80 tysięcy kibiców. Z trybun, ale też z drzew, z lasu. Ludzie byli wszędzie.
Byłem kilka razy na takich zawodach, tłum nie do opisania. Jako prezydent mogłem korzystać z helikoptera, dostawałem się pod skocznię dość szybko. Gdy z wysokości widziałem jednak korki na zakopiance, miałem wrażenie, że ludzie już nigdy nie wrócą do swoich domów. Zakopane stworzyło nieporównywalną jakość z innymi miejscami, mimo że doceniam skocznie niemieckie, austriackie czy w przeszłości norweskie. Byłem ostatnio w Holmenkollen. Zdecydowaną większość publiczności stanowili Polacy.
Wracając do Zakopanego... Ludzie naprawdę wchodzili wszędzie. Można było się martwić, czy nie stanie im się krzywda, ale generalnie entuzjazm udzielał się wszystkim. Przechodził z jednej osoby na drugą.
Jak reagowali na pana kibice?
Nie mieliśmy wtedy reżimów sanitarnych, było ściskanie rąk, zdjęcia. Dostawałem prezenty. Szaliki, ciupagi, oscypki. Całe mnóstwo. Pamiętam, że po wyprowadzce z Pałacu Prezydenckiego nie wiedziałem, gdzie te pamiątki umieścić.
Zawsze czułem się dobrze wśród kibiców. Oni wiedzieli, że nie pojawiam się pod skocznią na pokaz. Że nie jest mi to potrzebne do jakiejś kampanii, tylko całe życie interesuję się sportem. To moje środowisko. Wszyscy byliśmy wtedy kibicami i to nas łączyło.
Ale rzucanie śnieżkami w Svena Hannawalda od razu pan skrytykował.
Byłem oburzony. Piękno sportu polega na tym, że się wygrywa, ale też, że pojawia się lepszy. Wtedy trzeba takiego zawodnika szanować. Hannawald miał swój fenomenalny okres, skakał jak natchniony. Wygrał cztery konkursy Turnieju Czterech Skoczni i za to należy mu się szacunek. A te śnieżki były oburzające. Tak kibic rozumiejący sport nie może się zachowywać. Tak może robić tylko nacjonalista czy ekstremista. Człowiek, który nie czuje ducha sportu. Dzięki temu, że był Małysz, Hannawald czy Martin Schmitt, ten sport miał tysiące widzów - przed telewizorami i na zawodach. Mógł się rozwijać, pojawiły się pieniądze. Przez to, że Małysz skakał z wielkimi i z nimi wygrywał, wiemy dziś, że był wielkim zawodnikiem.
Skoki były dla pana świętością?
Gdy czas pozwalał, pojawiałem się na skoczni. Lubię skoki, są niezwykle widowiskowe. A samo ich oglądanie na żywo, zwłaszcza w Zakopanem, to wielka radość. Nazwałbym to połączeniem sportu z cyrkiem.
I bywał pan czasem nawet na treningach kadry skoczków.
Kilka razy tak było, głównie w Wiśle, ale proszę docenić, że prezydentura to jednak ciężka praca. Samo obejrzenie zawodów, na żywo czy w telewizji, bywało czasem wyzwaniem.
Sukcesy naszych sportowców pomagały panu w kontaktach zagranicznych?
Oczywiście. Sport w chwilach, gdy nie chce nam się rozmawiać o polityce, jest najczęstszym wspólnym tematem. Głównym jest oczywiście piłka nożna. Dzisiejszy prezydent ma łatwiej, ja bazowałem bardziej na historii. Wszyscy pamiętali drużynę Kazimierza Górskiego, Latę, Bońka. Dziś jest Lewandowski, postać rozpoznawalna na całym świecie. Drugim popularnym sportem wśród polityków jest tenis. Wielu nawet gra w tenisa. Na szczęście mieliśmy Agnieszkę Radwańską. Są kraje, w których o sporcie rozmawia się trudniej, na przykład w Stanach Zjednoczonych. Nawet ja, miłośnik sportu, nie jestem ekspertem od baseballa czy futbolu amerykańskiego. Z kolei z Brytyjczykami trudno rozmawia się o krykiecie.
A dało się coś załatwić "na Małysza"?
Aż takie proste to nie jest. Ale w dyskusjach, gdy trzeba poprawić atmosferę lub uciec od trudnego tematu, sport jest niezwykle wygodny. Miałem taki moment - Trójkąt Weimarski z udziałem prezydenta Francji Jacquesa Chiraca i kanclerza Niemiec Gerharda Schroedera. Polska zaangażowała się wtedy po stronie amerykańskiej w Iraku, a Francja i Niemcy powiedziały "nie". Spotkaliśmy się w Poznaniu, atmosfera była... mocno trudna. W przerwie, w czasie lunchu, gdy zaczęliśmy rozmawiać o sporcie, okazało się, że te lody da się przełamać.
Spodziewał się pan wtedy takiego zwrotu i sukcesów Małysza?
Nie, kompletnie. Chyba nikt się nie spodziewał. Kiedyś Apoloniusz Tajner, przy okazji odznaczenia w Pałacu Prezydenckim, w naszej krótkiej rozmowie powiedział: "tajemnica skoków polega na tym, że ani trener, ani zawodnik nie wiedzą, dlaczego skok wychodzi lepiej lub gorzej." Powiedział to z przymrużeniem oka, ale coś w tym jest. To dyscyplina, w której wszystko dzieje się w głowie, w ułamkach sekund. Jest bardzo nieprzewidywalna.
Wspomniał pan o Nagano, dodajmy jeszcze, że skoczkowie spali czasem w jednym łóżku z trenerami. Kadra Tajnera dysponowała dwoma passatami kombi, którymi trenerzy rozwozili zawodników po turniejach do domów. W takich warunkach wykuwały się sukcesy.
Trudno mocniej finansować sport, w którym nie odnosi się sukcesów. Nie ma zainteresowania mediów, publiczności, sponsorów. Pierwszy sukces w dużej mierze trzeba odnieść zaciskając pasa. Starając się wykorzystać możliwości, które są. Iga Świątek przed wygraną w Paryżu też nie pływała w luksusach. Ale rodzina i sponsorzy postarali się, by tę niezwykle utalentowaną dziewczynę prowadzić. Sukcesy odmieniają.
Pozycja Małysza dla polskich skoków narciarskich zawsze będzie niepowtarzalna i historyczna. Bez Małysza nie byłoby polskich skoków. Stocha i reszty. Zainteresowania. On przechodząc ciężką drogę, od porażki w Nagano, zbudował podstawy, dał możliwości rozwoju. Bez Małysza nic by nie było. Warto o tym pamiętać. Sukcesy Stocha, Kubackiego, Żyły, Stękały i innych zrodziły się z Małysza.
Trudno uciec dziś od pytania: kto jest lepszy - Małysz czy Stoch.
Jeden z pana kolegów dziennikarzy powiedział bardzo mądrze. Cytuję: "Małysz pozostanie dla skoków najważniejszy. A Stoch jest najlepszy". Lista jego sukcesów jest imponująca. Martwię się jednak o przyszłość skoków narciarskich.
Dlaczego?
Z kilku względów. Po pierwsze: to drogi sport. Budowanie skoczni kosztuje dużo pieniędzy, a mogą ich używać tylko ci, którzy potrafią to robić. Dla amatorów są niedostępne, zupełnie inaczej niż ze stokami narciarskimi, gdzie po przeprowadzeniu slalomu można je otworzyć dla wszystkich i zarobić. Poza tym stosunkowo niewielka liczba krajów jest zainteresowana tym sportem. Dobre byłoby, gdyby wrócili Finowie. Dziś to sport tylko kilku krajów, między innymi: Polaków, Słoweńców, Niemców, Austriaków, Norwegów czy Japończyków.
Kończymy rozmowę w smutnym tonie.
Krokiem we właściwym kierunku była decyzja, żeby przeprowadzić zawody w Rumunii. Przy warunkach atmosferycznych, jakie są obecnie zimą, w starym systemie nie dałoby się pewnie przeprowadzić żadnego konkursu do końca. Dziś jednak jest to możliwe. Dobrze, że wprowadzono już pewne zmiany. Ale potrzeba ich więcej.
Turniej Czterech Skoczni. Bronisław Stoch: Uspokoiliśmy się po wiadomości od syna [WYWIAD]
MMA. Daniel Omielańczuk: Na ogół nie płaczę, ale się wzruszyłem