Z pięciokrotnym mistrzem świata i dwukrotnym medalistą olimpijskim w skokach narciarskich spotkaliśmy się przy okazji jego wizyty w Warszawie. Ahonen, który przez lata rywalizował z Adamem Małyszem, opowiada m.in. o zakrętach w swojej bogatej karierze.
- Pewnego dnia przyznałem przed sobą: "OK, jestem alkoholikiem". Miałem z tym problem. Teraz wszystko jest w porządku. Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, bym znów się upił - mówi nam Ahonen.
- Jestem dumny ze swojej kariery. Nigdzie nie panowała taka atmosfera jak w Zakopanem. To było szaleństwo - dodaje pięciokrotny zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni.
- Raz dostałem z Polski list, w którym grożono mi śmiercią. Ale mam z waszym krajem przede wszystkim dobre wspomnienia.
Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Gdy słyszy pan "Polska", co jako pierwsze przychodzi panu na myśl?
Janne Ahonen, legendarny skoczek narciarski: Oczywiście Zakopane. Bardzo liczna publiczność i wielki hałas. W takich warunkach skakało się doskonale. Powiedziałbym nawet, że nigdzie indziej nie było takiej atmosfery. Mam więc z Polską głównie dobre wspomnienia.
ZOBACZ WIDEO: Korzeniowski nie może tylko odcinać kuponów. "Pracuję, aby utrzymywać rodzinę"
Napisał pan jednak w książce, że czuł się pan u nas w kraju jak wróg publiczny.
To prawda. Rywalizowaliśmy z Adamem Małyszem, byliśmy wtedy na topie i stoczyliśmy wiele bitew. Czasem wygrywałem ja, czasem Adam. Dlatego konkursy w Zakopanem miały szalony przebieg. Czuć było ogromne napięcie. Każdy w Polsce czekał na naszą niesamowitą walkę. I oczywiście na zwycięstwo Małysza. Z jednej strony jako zawodnik chcesz skakać przed takim tłumem. Z drugiej – siadasz na belce i wiesz, że ludzie na dole nie chcą twojej wygranej. Nie było to dla mnie łatwe. Ale ogólnie panowało szaleństwo w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
W 2005 r. otrzymał pan z Polski list. Fanatyczny kibic skoków pisał: "Jeśli pokonasz Małysza, to cię zabiję". Jaka była pana pierwsza reakcja?
Zacząłem się śmiać. Pomyślałem: "co tam się dzieje, do cholery?!". Po chwili podchodziłem już do tego poważnie. Przekazałem list fińskiej federacji, oni z kolei wysłali go do FIS. Przez cały weekend w Zakopanem towarzyszyło mi dwóch ochroniarzy. Trochę się bałem. Mówiąc szczerze, nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. To było dziwne uczucie. Na szczęście potem okazałem się dla polskich kibiców porządnym facetem - zająłem drugie miejsce, a konkurs wygrał Małysz.
Z Zakopanem ma pan też inne wspomnienia. Trener Tommi Nikunen wspominał po latach: "W 2008 r. część [moich skoczków] przyszła na skocznię w Polsce pijana [...] W najgorszym stanie był Ahonen".
Czasami miałem problemy z alkoholem. Zarówno przed zawodami, jak i po nich. I dochodziło do takich historii.
Był pan uzależniony?
Tak. Natomiast po karierze odstawiłem alkohol. Nie piję od dłuższego czasu.
W książce, wydanej w Polsce przez SQN, wyznał pan, że przestał pan pić w 2013 r., ale w 2021 wrócił pan do nałogu. Zacytuję: "Zacząłem szukać pomocy, poszedłem do specjalisty".
Tak, sięgałem po alkohol co tydzień, później raz na miesiąc. Teraz wszystko jest w porządku. Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, bym znów się upił. Nie mam żadnego powodu, by to znowu się zaczęło.
Dlaczego pan pił?
Mówiąc ogólnie, kilka rzeczy nie ułożyło się po mojej myśli. Pewnego dnia stwierdziłem: "OK, jestem alkoholikiem". Jeśli nie masz problemu z uzależnieniem, kontrolujesz się. Dziś wiem, że alkohol pociąga za sobą szereg poważnych konsekwencji. Na szczęście rodzina wsparła mnie w mojej walce. Bliscy są szczęśliwi, że nie piję. Teraz wszystko układa się lepiej, także w domu.
To już bardzo znana historia: W 2005 r. w Planicy oddał pan skok na 240 m, ale nie ustał pan, bo był pan pod wpływem alkoholu. Mimo że pan ucierpiał, nie chciał pan jechać do szpitala, żeby badania niczego nie wykryły.
To największy błąd w mojej karierze. Najgłupsza rzecz, jaką zrobiłem. To było po prostu niebezpieczne. Zaraz po zdarzeniu wiedziałem, że stało się coś złego i żałowałem tego. Skaczesz na bardzo dobrym poziomie. Ludzie mają wysokie oczekiwania, media się tobą interesują. Zaczynasz czuć presję. A jedynym sposobem, żeby wydostać się na chwilę z tej matni, wydaje się alkohol. Pijesz i czujesz ulgę, ale tylko przez chwilę. Potem problem wraca. Trudno oddać to słowami, jednak mniej więcej na tym polegał cały mechanizm. Przynajmniej w moim przypadku.
Zadebiutował pan w Pucharze Świata jako 15-latek. Trudno zostać na ziemi, kiedy jesteś dzieckiem, a ludzie wokół twierdzą, że przed tobą wielka przyszłość?
To było coś szalonego. Chodziłem do szkoły i nagle zacząłem startować w Pucharze Świata. Moje życie towarzyskie praktycznie się skończyło. Dostrzegłem to dopiero z perspektywy czasu. Zakończyłem edukację na szkole podstawowej. Trudno to wyjaśnić, lecz jako 15-latek byłem przekonany, że pewnego dnia zostanę najlepszym skoczkiem na świecie. Miałem szczęście, że scenariusz z udaną karierą się spełnił.
Ojciec Kamila Stocha lubi powtarzać, że żeby oddać pierwszy dobry skok, najpierw trzeba sto prób zepsuć. Pan podobno szybko nauczył się akceptować porażki?
Tak, bo na samym początku ludzie nie mieli wielkich oczekiwań. Nie osiągałem spektakularnych wyników. "Odpaliłem", mając czternaście czy piętnaście lat. Dlatego, paradoksalnie, miałem łatwiejszy start.
Co pozwoliło się panu utrzymać na topie przez tak długi czas?
Skoki narciarskie na przestrzeni lat się zmieniały. Mówię o wszelkich nowinkach sprzętowych, większej dbałości o masę ciała... Te zmiany wydłużyły moją karierę.
Trzy razy pan ją wznawiał. Po co?
Pierwszy raz zakończyłem ją, gdy straciłem motywację do treningu, nie do skakania. Myślałem, że to naprawdę koniec. Po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że nadal chcę rywalizować. Może nie skakałem już tak daleko, ale sprawiało mi to frajdę. Z tego samego powodu później wracałem jeszcze dwa razy. Nie prezentujesz najwyższego poziomu, jednak to sprawia, że presja nie jest tak duża i możesz cieszyć się skokami.
Rozumiem, że czwartego powrotu nie będzie?
Na zawody Pucharu Świata na pewno nie. Ale jeśli zechcę kiedyś wziąć udział w jakimś konkursie w Finlandii, dlaczego nie?
Tęskni pan?
Czasem tak. Jednocześnie pogodziłem się, że jestem już po karierze. Mam wiele wspaniałych wspomnień. Jeśli nie możesz już rywalizować na najwyższym poziomie, łatwiej zaakceptować, że to koniec i zająć się czymś innym.
Sport wiele panu dał. A czy coś zabrał?
Nie mam takiego poczucia. Jeśli chcesz osiągnąć sukces, musisz się poświęcić.
Był pan lepszym skoczkiem od Adama Małysza?
Nie, dziś powiedziałbym, że to Adam był trochę lepszy.
Jak się dogadywaliście?
Mieliśmy dobry zawodowy kontakt. Dziś też się widujemy, bo pracuję jako ekspert w fińskiej telewizji. Spotkałem się z Adamem na przykład w zeszłym roku, nasze relacje nadal są w porządku. Ale to nie tak, że wymieniamy wiadomości i pytamy się wzajemnie, co słychać.
W 2005 roku żona i syn zrobili panu niespodziankę i przyjechali na zawody do Bischofshofen. Podobno pana syn bardzo trzymał wówczas kciuki za Małysza?
Tak, Adam był jego idolem. Ja natomiast nie byłem słynnym skoczkiem, tylko tatą, który rano przygotowuje śniadanie. Pamiętam, jak mówił mi na skoczni: "Tato, tam jest Małysz!".
Pisał pan w autobiografii, że nieraz wyjeżdżał pan na zawody ze łzami w oczach, bo syn nie mógł się pogodzić z pana nieobecnością. Da się być profesjonalnym skoczkiem i wzorowym ojcem?
Musisz zaakceptować, że często cię nie ma. To cena, jaką płaci się za sukces. Dzisiaj jestem dumny, że syn poszedł w moje ślady i został skoczkiem narciarskim. Ma trochę trudniej, bo każdy porównuje go do ojca. Jest pod większą presją, ale myślę, że sobie z tym radzi. Oczywiście, gdyby wybrał inną drogę, też bym go wspierał. Mama Mico trochę się o niego boi. Śledzi zawody, ale nie patrzy na jego skoki treningowe.
W kwietniu pana syn doznał poważnej kontuzji. Co się stało?
Upadł i wszystko w jego kolanie eksplodowało. Przeszedł operację, teraz zaczyna rehabilitację. Przerwa potrwa od dziewięciu do dwunastu miesięcy. To trudny moment zarówno dla niego, jak i dla mnie. Przed nami długi rok.
Pan bał się kiedyś na skoczni?
Najlepsza dwudziestka zawodników Pucharu Świata fizycznie jest na podobnym poziomie. Kluczowe jest to, co się dzieje w głowie. Dlatego, choć czasem obawiałem się o warunki, byłem całkowicie skoncentrowany. Trudno było natomiast znieść całe to zamieszanie, zainteresowanie mediów. Nie lubiłem udzielać wywiadów, nie przepadałem za światłem kamer. Chciałem chronić swoją prywatność. Może dlatego w pewnym momencie zacząłem skakać w masce?
W Polsce ma pan wizerunek spokojnego i opanowanego. Tymczasem wyczytałem w książce, że jako 22-latek raz pędził pan samochodem 195 km/h. Nie spodziewałem się tego po panu.
Policja złapała mnie na fotoradar. To było naprawdę nieodpowiedzialne zachowanie. Najgłupsza rzecz, jaką zrobiłem poza skocznią. Zatrzymali mnie i zobaczyłem policjanta, który biegnie w moją stronę z bronią w ręku. Straciłem prawo jazdy na wiele miesięcy. Popełniłem błąd. Natomiast miłość do samochodów została do dziś.
Podobno Janne Ahonen przed kamerami i w zaciszu domowym to dwie różne osoby?
Zgadza się. Mam wizerunek człowieka, który nigdy się nie uśmiecha. A to nieprawda.
Dzisiaj siada pan czasem w fotelu i wspomina sukcesy, czy jeszcze za wcześnie?
Nie jestem tego typu gościem. Oczywiście, pamiętam największe zwycięstwa i uczucia, jakie im towarzyszyły. Nie rozpaczam, że nie udało mi się zdobyć olimpijskiego złota. Cieszę się z pięciu triumfów w Turnieju Czterech Skoczni, to moje najważniejsze osiągnięcie. Jestem bardzo szczęśliwy z tego, jak przebiegła moja kariera. I idę naprzód. Teraz myślę tylko, byśmy jako rodzina byli zdrowi. Nie ma przecież nic ważniejszego.
Zobacz także:
Media: trzęsienie ziemi, trener skoków poszedł do sądu
Najlepszy polski skoczek odpoczął