Był wściekły po tym, co zrobił Horngacher. Teraz Eisenbichler sam ma problemy

Getty Images / Na zdjęciu: Markus Eisenbichler
Getty Images / Na zdjęciu: Markus Eisenbichler

Markus Eisenbichler jest jednym z najbardziej charakterystycznych skoczków narciarskich. Jedni go kochają, a inni nienawidzą. W przeszłości potrafił wywoływać niemałe kontrowersje. A teraz? Nie ma go nawet w niemieckiej kadrze. To znak ostrzegawczy.

Brak Markusa Eisenbichlera w niemieckiej kadrze na Puchar Świata to niespotykana sytuacja. 32-latek opuści konkursy inauguracyjne w Ruce, a Stefan Horngacher wysłał do niego jasny sygnał. Jesteś bez formy? To nie będziesz powoływany tylko za zasługi. Indywidualny mistrz globu z 2019 roku nie wystąpi w pierwszym weekendzie PŚ po raz pierwszy od ośmiu lat.

Już poprzednia kampania nie była dla Eisenbichlera udana. Zaledwie raz stanął na podium indywidualnych zawodów PŚ, a w klasyfikacji generalnej uplasował się na 15. pozycji. Wynik co najmniej średni, jeśli mówimy o tak utytułowanym skoczku. Patrząc na kolejne miesiące, to czarę goryczy przelały ostatnie mistrzostwa Niemiec. Zajął w nich dopiero 10. miejsce...

Jako że Horngacher w swoim spisie zasad zapisał, że ogłasza tę samą kadrę na dwa, a nie jeden weekend Pucharu Świata, to Eisenbichler ma też z głowy konkursy na skoczniach w Lillehammer (2-3 grudnia).

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Bajeczne wakacje. Tak wypoczywa rywalka Świątek

Mistrz i człowiek lubiący kontrowersje

Nie ma co ukrywać, że Markus Eisenbichler budzi mieszane uczucia szczególnie wśród polskich kibiców. Trzeba doceniać go za wybitne osiągnięcia, lecz jego zachowanie na skoczni nie raz było kontrowersyjne.

Próbkę swoich możliwości Niemiec pokazał m.in. w poprzednim sezonie. Na belce startowej starał się rozciągać kombinezon, którego prawidłowość i tak budziła wątpliwości. Niektórzy zwracali uwagę na jego śmieszne miny tuż przed skokiem, lecz to już kwestia gustu kibiców. Do tego dochodzą pretensje do jury, o czym więcej pisaliśmy TUTAJ. Nie raz kwestionował ich zachowanie.

Eisenbichler potrafi też wyjątkowo dosadnie pokazać swoją złość po nieudanym skoku. Nie brakuje brzydkich słów wypowiedzianych do kamery oraz gorących wywiadów udzielanych tuż po rywalizacji.

- Nie lubię takich skoków. Był po prostu do bani. Tracę cierpliwość. Co za g**** - cytuje skoczka niemiecki "Bild". - Po prostu skradam się z tyłu. Naprawdę tego nienawidzę - denerwował się w ubiegłym sezonie po nieudanych kwalifikacjach do pierwszego konkursu Turnieju Czterech Skoczni w Oberstdorfie.

Już latem przed poprzednim sezonie w jednym z wywiadów zdradził, że poczuł się wypalony. Z jego oczu zniknął błysk, który był wcześniej. Być może to jest przyczyna jego słabnącej od pewnego czasu formy. Wydaje się też, iż Eisenbichler nie ma najlepszego kontaktu z trenerem swojej kadry - Stefanem Horngacherem. Oliwy do ognia dolała sytuacja, która miała miejsce podczas tegorocznego konkursu drużynowego na mistrzostwach świata w Planicy.

Horngacher przed skokiem Eisenbichlera obniżył belkę o dwa stopnie. Liczył, że jego podopieczny uzyska wymaganą odległość, by otrzymać dodatkowe punkty. Tak się jednak nie stało. Niemcowi zabrakło do tego... pół metra. Później kamera wychwyciła, jak bardzo wściekły jest zawodnik po swoim skoku. Niemcy ostatecznie zajęli 5. miejsce, a 32-latek nie ukrywał, że jest zły na szkoleniowca.

- To nas mogło kosztować medal. Oczywiście, że jestem bardzo zły, bo byliśmy blisko sukcesu. To nie było ze mną w ogóle uzgodnione. To frustrujące - przyznał wprost.

Obecnie okrzyki złości, a wcześniej łzy i wiele radości

Choć w ostatnim sezonie Eisenbichler nie miał zbyt wielu momentów szczęścia, to w poprzednich latach już tak. W swoim dorobku ma siedem medali mistrzostw świata, w tym sześć złotych. Jeden z nich smakował jednak zupełnie inaczej. Mowa o triumfie podczas indywidualnego konkursu mistrzowskiego na dużej skoczni w Innsbrucku cztery lata temu.

Wtedy był w wielkiej formie. Zwyciężył w kwalifikacjach. Po pierwszej serii konkursowej zajmował jednak drugą lokatę, bo wyprzedzał go rewelacyjny tego dnia Killian Peier. W finale niemiecki zawodnik odpalił jednak petardę, osiągając 135,5 metra. Z jego ust padł charakterystyczny radosny okrzyk "Jaaaaaaa". To był prawdziwy nokaut. Ostatecznie zwyciężył z przewagą 12,1 pkt nad drugim Karlem Geigerem. Peier był trzeci ze stratą 13,3 pkt.

Gdy Eisenbichler zobaczył, że Peier nie osiągnął wymaganej odległości, by z nim wygrać, to wpadł w szał. Zdjął kask i płakał ze szczęścia. To było najprawdopodobniej najcenniejsze zwycięstwo w jego bogatej karierze, bo choć przez wiele lat był mocnym zawodnikiem, to przykładowo w Pucharze Świata stał na najwyższym stopniu podium tylko trzy razy. Nie bez powodu pod tym kątem porównuje się go do naszego Piotra Żyły, który ma dwa tytuły mistrza świata i dwa zwycięstwa w zawodach PŚ.

Żyła nie ma jednak miejsca na podium w klasyfikacji generalnej PŚ, a Eisenbichler już tak. Dokonał tego w sezonie 2020/21, zajmując drugą lokatę. Kolejną kampanię w cyklu ukończył cztery pozycje niżej, a następnie przyszedł już wyraźny zjazd formy.

Najbliższe tygodnie pokażą, czy będziemy rzeczywiście mówić o końcu Eisenbichlera, czy zawodnik zdoła się jeszcze odbudować. Pewne jest, że bez tego charakterystycznego skoczka rywalizacja nie będzie taka sama.

Dawid Franek, dziennikarz WP SportoweFakty

Czytaj także:
"Dotkliwa porażka". Zobacz, co piszą po występie Polaków

Komentarze (0)