Łukasz Kadziewicz: chora głowa z nudów szuka idiotyzmów

WP SportoweFakty / Paweł Piotrowski / Na zdjęciu: Łukasz Kadziewicz
WP SportoweFakty / Paweł Piotrowski / Na zdjęciu: Łukasz Kadziewicz

- Ja mam to szczęście, że nie byłem w pracy ani jednego dnia w życiu. Niektórych to kłuje w oczy, że ktoś jest bezczelny, uśmiechnięty i czasem przegina pałę - mówi Łukasz Kadziewicz. Opowiada także, jak został kiedyś usunięty z reprezentacji.

W tym artykule dowiesz się o:

Marek Wawrzyowski, WP SportoweFakty: Gdy wyjeżdżaliście na mistrzostwa świata do Japonii w 2006 roku, byliście siatkarzami ligowymi, gdy wracaliście, byliście już celebrytami. Można nazwać was "ojcami założycielami" nowej polskiej siatkówki?

Łukasz Kadziewicz: - Wszystko zmieniło się od przyjścia Raula (Lozano - red.). Wróciliśmy jako inni zawodnicy, inni ludzie. Wtedy w Polsce ruszył boom na siatkówkę. To była trampolina dla tego sportu po ponad 20 latach przerwy. Choć nie podpisuję się pod tym, co było później, pod tymi ostatnimi sukcesami, bo z tą grupą nie miałem już wiele wspólnego. Faktem jest, że widziałem dwa światy. Zaczynałem karierę w jednym, kończyłem w innym.

[b]

Tamten stary świat to były salki szkolne i muzyka na Skrze Bełchatów puszczana z magnetofonu "Kasprzaka".[/b]

- Nie wiem czy to był właśnie "Kasprzak". To taka metafora. To było zaledwie 12 lat temu, człowiek dostawał jedne buty na sezon albo i na trzy, nie myślał o specjalistycznych wkładkach robionych we Włoszech, dostosowanych do stopy. Skra grała w takiej malutkiej salce. Pan prezes Piechocki dziś potrafi namówić spółki skarbu państwa, żeby przeznaczyły na sport miliony, a wtedy ten człowiek był wszystkim w klubie - prezesem, odźwiernym, trzecim trenerem, kierownikiem, stworzył go od podstaw. Serce rośnie jak myślę o tym, jak to wszystko się zmieniło. Kiedyś to było takie swojskie, na wyciągnięcie ręki. Dziś to są tłumy kibiców, świetni zawodnicy i sukcesy w Europie.

Rozmawiamy tu jak jacyś 60-letni starsi panowie, a ma pan przecież 37 lat, ja niewiele więcej. To było tak niedawno temu...

- W latach 90. był kryzys. Wiele pilniejszych spraw w kraju trzeba było załatwić, żeby dojść do profesjonalnego sportu. Przychodziło po 200, 300 osób na mecze grane na salkach gimnastycznych. I nagle, niemalże z dnia na dzień, okazuje się, że jadę na mecz, gdzie jest wypełnione Podpromie (hala w Rzeszowie mogąca pomieścić do 6,8 tys. kibiców - red.), gdzie ligowa kolejka z udziałem Skry Bełchatów potrafi zapełnić całą Atlas Arenę (ok. 10 tys.). Stajemy się produktem, brandem, który można pokazywać w Europie.

No tak, słowo "brand" to już jest oznaka postępu.

- Sam obrazek telewizyjny, który można pokazywać w Europie, jest wizytówką kraju. Grając za granicą, spotykając się z reprezentantami innych krajów, zawsze dowiadywałeś się, że "przyjechać do Polski to coś więcej niż wyprawa na mecz". Moi zagraniczni koledzy czuli, że brali udział w wielkim wydarzeniu. Siatkówka w Polsce czasem zwalnia, czasem przyspiesza, ale cały czas jest tendencja wzrostowa.

Jak ktoś słyszy "jedziemy do Polski", już się cieszy.

- Dokładnie tak, wiele razy słyszałem, jak ludzie mówią: "nie wiem jak zaprezentujecie się sportowo, ale organizacyjnie będzie petarda". To pokazuje też liga. Są problemy, bo nie jest łatwo pozyskać sponsora. Duże gwiazdy w ostatnich sezonach raczej wyjeżdżają a nie przyjeżdżają, a jednak wciąż utrzymujemy się na topie.

ZOBACZ WIDEO: Andrzej Bargiel zjedzie na nartach z Everestu? "Koszty są bardzo duże"

I to wszystko zmieniło się, gdy przyszedł Raul Lozano?

- Tak. Wtedy świat siatkówki się zmienił. Włoska myśl szkoleniowa, twarda ręka, nie tylko w stosunku do zawodników. Przecież miał wpływ na dobór sędziów, na terminarz ligowy.

Nie każdy może skrócić ligę.

- A on mógł. To był gość, który zażyczył sobie nowej siłowni robionej pod wymiar tylko dla siatkarzy. Ośrodek w Spale na wyłączność. Tysiące drobnych spraw, które były jego zdaniem ważne. Do sukcesu nie jest potrzebna jedna duża rzecz, ale 20 małych, z których każda to 5 procent wyniku. Raul potrafił tymi małymi rzeczami budować całość.

To było zauroczenie?

- Kupił nas.

Kojarzy mi się Leo Beenhakker, gdzie po dwóch latach sukcesu były dwa lata ciężkie. To samo wyszło tutaj.

- Raul chyba chciał odbić tamte dwa lata od sztampy. Myślał, że skoro raz się udało, uda się i drugi raz. To był błąd. Świetny przykład to Sir Alex Ferguson. Nie wierzę, że na jednym zeszycie był w stanie przejechać dwie dekady. Musiał ewoluować. Zmienia się sport, zmieniają się ludzie, starzy zawodnicy siedzieli w pubie, młodzi mają smartfony. Ale pierwszy okres był świetny. Raul pokazał nam, że będzie ciężka praca, ale na końcu czeka sukces. I wtedy to poskutkowało.

Choć nie od początku było wam dobrze razem. Słynny Olsztyn, gdzie pan "rozprowadził kolegów". Mam wrażenie, że ma pan pretensje do dziennikarzy o krytykę. Jakby to oni poszli w tango.

- Tam pierwszy raz poczułem co to znaczy być zgrillowanym w prasie.

Jak to wygląda z punktu widzenia kurczaka?

- Jest bardzo gorąco i ten grill nie ma zamiaru przestać się kręcić. Nie jest fajnie otworzyć każdą stronę internetową, każdą gazetę i przeczytać o sobie, o tym, że przetańczyło się pół nocy. Wtedy wzbogaciłem się o świadomość tego, co znaczy być osobą publiczną, że nie rozliczają cię tylko za to, co było na boisku. To był 2005 rok, siatkówka wchodziła powoli na inną orbitę. Były już pierwsze oznaki, choćby ta Liga Światowa w Belgradzie, gdzie zabrakło nam dwóch piłek, by zagrać w finale z Wielką Brazylią.

"Fakt" ubrał was wtedy w pampersy.

- Tak było. Dziennikarze uczyli się siatkówki, ja profesjonalizmu. Choćby tego, że trzy razy trzeba się zastanowić zanim coś się zrobi. A nie zawsze potrafiłem dotrwać do trzeciego razu...

Co mnie dziwi, bo raczej zawsze uchodził pan za człowieka świadomego.

- Na boisku zawsze radziłem sobie lepiej niż w życiu i nie ukrywam tego. Książka, którą napisaliśmy ("Kadziu. Siatkówka & Rock n'roll" razem z dziennikarzem Łukaszem Olkowiczem - red.) jest też po to, żeby pewne rzeczy zamknąć. Dziś moja działalność to praca z dziećmi, jeżdżenie po małych gminach. Bawimy się w organizację eventów, prowadzimy akademię. Mam co robić i staram się świecić twarzą, być w tym nowym życiu bardzo profesjonalnym. Ta książka to pożegnanie ze starym światem.

Wracając do tego nieszczęsnego Olsztyna, miał pan poczucie krzywdy, nie chciał wracać do drużyny. Lozano był trochę w kropce, to było tuż po śmierci Arkadiusza Gołasia. Potrzebował pana.

- Nie powiedziałem nigdy nikomu o tym, że chcę skończyć. Miałem to wtedy w głowie. Usiedliśmy z Raulem, to była krótka rozmowa. On zapytał: "Czy przyjedziesz? Ale będziesz funkcjonował na moich zasadach". Ustaliliśmy, że nie warto opowiadać przy kawie co będziemy robić, jak robić i tak dalej. "Jeśli chcesz mnie zaprosić na zgrupowanie, to przyjadę i tam będziesz mnie weryfikował". Nie zastanawiałem się. To myślenie o tym, że warto sobie odpuścić reprezentację, to była zwykła buta. Myślałem może na zasadzie: "Oni potrzebują mnie, a nie ja ich". A prawda jest taka, że jak dziś patrzę na pewne swoje zachowania z przeszłości, to widzę jaka to była gówniarzeria, jak nie miałem prawa do tego, by zachować się tak, a nie inaczej. Noszenie nosa wysoko, "jestem wicemistrzem świata i możecie mi naskoczyć". Jakie to było niedojrzałe.

Lozano zbudował na was swój autorytet?

- Tak, ale zrobił bardzo dobrze. Gdyby nie ściął naszych głów, to on był został ścięty. Rozumiem go, już wtedy rozumiałem. Im większa była afera, tym większa musiała być kara. Skończyło się na półrocznym zawieszeniu.

Gdy zastępował pan w jakimś sensie Gołasia, to była specyficzna sytuacja, on był chłopakiem z plakatu, wzorem, czystym talentem. Pan nawet nie łapał się do tych kadr młodzieżowych, był innym typem, imprezowiczem.

- Nie byłem utalentowanym gościem, poza tym miałem dystans do świata. Nigdy na przykład nie kręciło mnie, że ktoś o mnie dobrze napisał i tak dalej. Dla mnie to był świat, który był gdzieś z boku. A talent? To połączenie dużej ilości szczęścia i jeszcze większej ilości ciężkiej pracy. W siatkówce większość rzeczy to technika, a tego nie oszukasz - musisz zrobić tysiąc powtórzeń. Moją siłą było to, że przez wiele sezonów grałem na dobrym równym poziomie.

Po powrocie do kadry jechaliście do Japonii i nagle, na dwa tygodnie przed mistrzostwami, Lozano wzywa do siebie...

- Nie wiedziałem o co chodzi, byłem przekonany, że nic nie skroiłem, kadra była ustalona. Mam parę trupów szafie, więc bałem się, że któryś wypadł, gdy spałem. Ale jak już wchodziłem, wiedziałem, że nie będzie źle. Alek Świderek siedział spokojnie, rozluźniony, więc zeszło ze mnie powietrze. "Ok, teraz mnie nie zabiją, ciekawe czego ode mnie chcą". Gdy Lozano powiedział na przywitanie: "Fajnie by było, gdybyś rozruszał towarzystwo", dusza mi się zaczęła śmiać. Zawsze lubiłem być "kaowcem". To była dobra impreza. To był właśnie ten zmysł Raula. Pewnego schematu mikrocyklu może się nauczyć, ale by być psychologiem, to już nie jest takie proste. Świetny jest przykład Nawałki. Myślę, że chłopcy grający w kadrze narodowej piłkarzy mają na co dzień różnych trenerów, wielu ma lepszych. A mimo wszystko gdy wpadają na kilka dni, on jest w stanie stworzyć z nich coś więcej niż zlepek gwiazd. To jest ta charyzma, umiejętność robienia team spiritu, coś magicznego, nieuchwytnego. Coś, co charakteryzuje wielkich trenerów.

Dla wielu z nas jednym z ważniejszych momentów tamtej kadry i w ogóle ostatnich 20 lat w siatkówce jest pewnie mecz z Rosją, gdy wygraliście, choć było 0:2.

- Jeden z moich najlepszych meczów, może najlepszy. Było 0:2, ale wiedzieliśmy, że to wygramy, nie baliśmy się. Wtedy okazało się, że jesteśmy drużyną. Każdy sobie powtarzał, że oni nie są w stanie wytrzymać gry na tak wysokim poziomie. Faktem jest, że rozpoczęli bardzo dobrze, ale w sporcie musisz przetrzymać nawałnicę. Wyczekać na moment. Dostaliśmy "gonga", wstaliśmy, dostaliśmy drugiego, wstaliśmy. Był spokój, każdy wierzył w każdego. Wiedzieliśmy, że jeśli raz nas wypuszczą "spod wody", to już tego nie schrzanimy.

Istotne, że to była właśnie Rosja?

- Każdy z nas zna historię. To tak jak Polska - Niemcy w piłce nożnej. Mateusz Borek czy Dariusz Szpakowski nie musieliby nawet niczego mówić, nic komentować.

A Brazylia? Była nie do pokonania? Wiem, że to był taki mit...

- A w rzeczywistości ten mitologiczny potwór był jeszcze straszniejszy. Fantastycznie zgrani, w szczytowej formie, nieprawdopodobna drużyna. Nie mogliśmy zrobić absolutnie nic. Nie wychodziliśmy jak na ścięcie, ale pierwszego seta  przegraliśmy do 12. Nie po każdym ciosie można wstać. Oni fruwali. Drużyna galaktyczna.

Wracacie, Okęcie...

- Docierało do nas, że ludzie żyją mistrzostwami, ale gdy otworzyły się drzwi na lotnisku: "Hej, o co tu chodzi?". To było nieprawdopodobne. Jedna wielka impreza. Ci ludzie czekali na sukces, fajnie, że my go przywieźliśmy.

Za długo świętowaliście?

- Gdy opadło napięcie, gdy minął ból głowy spowodowany zbyt długim piciem szampana, zrozumiałem, że jako zawodowy sportowiec jestem zniszczony. Moje lewe kolano to była masakra. Byłem chodzącą apteką. Miałem problemy, żeby zasnąć, orkiestra grała w kolanie. Schodziłem po schodach tylko tyłem, gdy grałem w Gdańsku, na pierwsze piętro wjeżdżałem windą. Otworzyliśmy kolano i lekarz powiedział: "Będziemy czyścić, ale tam nie ma powierzchni stawowej". Wtedy zaczęło świtać mi w głowie: "Sport jest fajny, ale trzeba będzie żyć.

Jest pan kaleką?

- Nie, jeżdżę rowerem. Ale proszę wyobrazić sobie, że ma pan wbity gwóźdź i jak przenosi ciężar ciała, czuje ogromny ucisk. Kość stuka o kość... Boli. Jak był ciężki dzień - rano jedna dawka leków, przed meczem druga.

Jakich?

- Różne leki z grupy diclo, voltareny.

Sam stosuję.

- Ale w kremie. Jakby pan dostał taką dawką "hard core", to nie da się z 20 metrów powiedzieć, kto stoi na zagrywce. Tam jest tylko mgła. To nie jest nic nadzwyczajnego. Jak piłkarz ręczny, Grzesiek Tkaczyk, miał grać a "nie miał nogi", dawali mu rzeczy, które stosuje się przed samymi zabiegami chirurgicznymi.

Czytając książkę, mam dziwne poczucie, że nie jest pan dumny ze swojej kariery.

- Nie jestem. Nigdy nie byłem wyjątkowy. Jestem idealnym przykładem, że każdy może osiągnąć to co ja.

Był pan "koniem do pracy"?

- Tak. W domu zawsze uczono mnie systematyczności, pracy. To była zwykła rodzina. Mieszkaliśmy w bloku z wielkiej płyty. Mama była pielęgniarką, tata robił okna plastikowe. To porządni ludzie, tworzyli świetny dom. I to od nich wyniosłem, że zawsze dawałem maksa na treningach, ale też emocje. I miałem świadomość, że mój błąd to w konsekwencji wielka praca moich kolegów.

Pan pracuś wszedł w Olsztynie do szatni ludzi, którzy lubią zabawę, pijaków.

- Nie, aż tak to nie. To inna epoka, to byli studenci, którzy zarabiali po 2 tysiące złotych. To była niszowa dyscyplina. I nie nauczyłem się od nich niczego złego. To nie było tak, że starsi koledzy zabrali Łukaszka na wieczorny wypad i dali mu skosztować wódki. Sam miałem zapędy, żeby zobaczyć, co się dzieje za rogiem. Nie mogę wskazać nikogo palcem.

Nie proszę o donos.

- Jasne. Siedzi kilkunastu fajnych młodych gości, jak jest wolne potrafią narozrabiać. Sportowcy tak czasem mają. Ważne, żeby złapać balans.

Wrócić o 5 nad ranem z dyskoteki i być najlepszym.

- To też pokazuje, że i ja nie byłem profesjonalny, i liga nie była najlepsza.

To jest ten rock and roll z tytułu książki? Trudno wyobrazić sobie Keitha Richardsa z Rolling Stonesów, który chodzi całe życie trzeźwy.

- To musi być kozak, wyjść, założyć gitarę i nie może mu się palec obsunąć, bo będzie ryfa.

Te opisy waszych imprez momentami są absurdalne. Mam wrażenie, że tak jak mężczyzna musi zasadzić drzewo, tak siatkarz musi wyrzucić mebel przez okno.

- Chora głowa z nudów szuka idiotyzmów. Głupota byłaby większa, gdyby telewizor zmieścił się nam w oknie i spadł na nowy samochód. Zresztą mój. Byłaby awantura w domu. Tak czasem jest. Jak jest wysoko na górze na meczu, to jest nisko na dole podczas imprez.

To było w Spale, nie oszczędzaliście ośrodka.

- Rachunki były wysokie, ale płaciliśmy. Skupisko facetów siedzących w zamknięciu, w lesie, więc różne rzeczy odwalają.

Inteligentni mają gorzej, bo są bardziej kreatywni w wymyślaniu idiotyzmów?

- Nieskromnie by to zabrzmiało, ale chyba coś w tym jest. Rozmach był duży.

Taka książka - sport, imprezy - to raczej domena piłkarzy. Siatkówka to sport uniwersytecki, intelektualny. Jest pan jedyną czy pierwszą czarną owcą?

- Nie chcę mówić za innych. Skoro ja o tym mówię, a oni nie, to znaczy, że byłem tam sam.

Napisał pan, że ten słynny Olsztyn 2005 nie mieści się nawet w Top 100 imprez. A jest top 1?

Całe moje życie to zabawa, impreza. Ja mam to szczęście, że nie byłem w pracy ani jednego dnia w życiu. Najpierw był sport, teraz pracuję w telewizji, co jest wymarzoną robotą. A do tego pracuję z dzieciakami przy mojej dyscyplinie. Jestem z tego powodu bardzo zadowolony. Niektórych to kłuje w oczy, że ktoś jest bezczelny, uśmiechnięty i czasem przegina pałę.

Źródło artykułu: