Gdybym miał w tej chwili bawić się w adwokata diabła i wymienić choć kilka zalet Orlen Ligi w obecnym kształcie, być może podołałbym tak trudnemu wyzwaniu, mając w pamięci kilka ciekawych spotkań w ostatnich kolejkach tych rozgrywek i kilka obiecujących nazwisk. Ale kiedy wyobrażam sobie lawinę komentarzy sfrustrowanych i znudzonych wszechobecną przeciętnością kibiców, zapał wyraźnie opada. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co bym usłyszał lub przeczytał, i nawet nie chodzi o to, że część fanów wciąż łudzi się, że gdyby ich doskonałe pomysły weszły w życie, mimo nieustannego sabotażu złych i nieudolnych działaczy, natychmiast wrócilibyśmy do czasów Złotek Andrzeja Niemczyka. Czasem rzeczywistość jest zbyt skomplikowana i zatrudnienie zagranicznego czarodzieja lub pozbycie się jednej czy drugiej nielubianej grupy interesu nie zdziała cudów, gdy zaległości sięgające lat trzeba przez kolejne lata nadrabiać.
Czy obecny sezon ekstraklasy siatkarek ustępuje sportowo rozgrywkom sprzed kilku lat? Tak, i to widać gołym okiem już po pierwszej połowie rundy zasadniczej. Powiększona o dwie ekipy Orlen Liga wygląda obecnie jak młodsza siostra PlusLigi, po której otrzymała zbyt dużą i niepasującą sukienkę, ale mimo to ktoś nieustannie jej wmawia, że dzięki temu będzie tak samo jak PlusLiga piękna i popularna. Szkoda, że to tak nie działa… Do tego zrozumiałe jest narzekanie, że implementowanie co i rusz nowinek z ligi męskiej do żeńskiej nie objęło systemu wideoweryfikacji. Kolejne tygodnie i spotkania zaprzeczają słowom prezesa Papkego sprzed kilkunastu miesięcy, że kobiety mniej się awanturują i nie kłócą się tak często o swoje racje z arbitrami. Różnic na niekorzyść jest więcej, łącznie z ubogą liczbą transmisji telewizyjnych, co odbija się na popularności ligi wśród sponsorów i kibiców. Nie pomogły znaczne obniżki cen biletów i karnetów; tajemnicą poliszynela jest fakt, że niektóre kluby celowo zawyżają frekwencję meczową w oficjalnych raportach, by wciąż mieć mocne argumenty w negocjacjach ze sponsorami.
Pożegnaliśmy się już z mocnymi nazwiskami Katarzyny Skowrońskiej-Dolaty i Małgorzaty Glinki-Mogentale reklamującymi Orlen Ligę w Europie i na świecie, a spółki skarbu państwa już pożegnały się lub będą się żegnać z klubami. Najmocniej ucierpiał na tym Atom Trefl Sopot, któremu po latach walki o medale mistrzostw Polski pozostało wystawianie do boju jednej z najmłodszych ekip w historii całej ligi. I nawet hegemon z Polic, choć wciąż ogrywa przeciwników z krajowego podwórka, boleśnie odczuł na własnej skórze zmianę jakościową, przegrywając na inaugurację Ligi Mistrzyń 1:3 z Liu-Jo Nordmeccanicą Modena i nie jest pewne, czy mistrza Polski znów będzie stać na zawojowanie Europy. Gdzie zatem szukać pocieszenia i ratunku, gdy liga niegdysiejszych mistrzyń Europy traci pieniądze, obserwatorów, zainteresowanie, a co za tym idzie, prestiż?
Obecnie nikt w żeńskiej ekstraklasie nie czuje się bezpieczny i pewny jutra. I to paradoksalnie może okazać się ratunkiem dla rozgrywek. Jacek Nawrocki w jednej z rozmów dotyczących przyszłości kadry siatkarek wspominał, że irytuje go wygodne podejście do życia części z ewentualnych reprezentantek Polski i zamykanie się w tak zwanej strefie komfortu. Czytaj: spokojne egzystowanie w klubie za pensję powyżej średniej krajowej i pogodzenie się z rolą stałej rezydentki kwadratu rezerwowych. Kiedy myślę o przyszłości Orlen Ligi w wariancie pesymistycznym (ciągły brak większych pieniędzy i osobowości przyciągających na trybuny), przypominają mi się słowa znajomego trenera:
ZOBACZ WIDEO Ferdinando De Giorgi: Młodych trzeba uczyć, jak się pracuje w pierwszej reprezentacji
- Wyobraźmy sobie, że pewnego dnia minister oznajmia: nie ma pieniędzy na polską siatkówkę. I zastanawiam się, ile z tych obecnych siatkarek, nazywanych gwiazdami, zdecydowałoby się na dalsze granie za jedną trzecią tego, co dostawały. U siatkarzy pewnie znalazłoby się kilku wariatów, których trzymałaby przy tym pasja. Ale u kobiet?
Tymczasem strefa komfortu zdecydowanie się skurczyła i kto wie, czy właśnie nie następuje moment bolesnej, ale być może potrzebnej weryfikacji. Wartość kontraktów, zdaniem niektórych nieprzystających liczbami do faktycznych możliwości siatkarek, już poszła w dół i walka o miejsce w stabilniejszym miejscu pracy, na przykład za granicą, może okazać się koniecznością. Skoro Belgowie i Holendrzy, świadomi słabości swoich rozgrywek, kształcą młode siatkarki tak, by jak najszybciej adaptowały się do życia w innych krajach, i walczyły o swoją przyszłość we Włoszech (lub… Polsce), to nie można wykluczyć, że tym tropem pójdą najzdolniejsze absolwentki SMS-u PZPS Szczyrk lub zawodniczki ograne w ekstraklasie, dla których z różnych powodów zabraknie miejsce na tym poziomie. Kilkanaście lat temu Dorota Świeniewicz, Magdalena Śliwa czy wspomniane Skowrońska i Glinka wyrwały się z ligowej szarówki, a dziś wspominamy ich sukcesy i chwile chwały. To wzór godny naśladowania.
Sytuacja staje się klarowna: znów trzeba o siebie walczyć, nie ma już miejsca na stanie w miejscu. Kluby chcą uniknąć baraży z pierwszoligowcami na koniec sezonu i szukają różnych źródeł finansowania, siatkarki chcą wybić się na wyższy poziom, by nie skazać samych siebie na grę w drużynie, w której płaci się raz na kwartał lub nawet rzadziej. Być może nie dotyczy to wszystkich klubów i siatkarek, ale jeśli ktoś prosi się własną biernością o kłopoty, z pewnością je znajdzie. A zatem wracając do odpowiedzi na pytanie o zalety obecnej Orlen Ligi, odpowiadam: w końcu przestało w niej być całkiem spokojnie. Wcześniej czy później dojdzie do poważniejszych ruchów, po których tradycyjnie ktoś zyska, a ktoś straci. Czy w ogólnym rozrachunku zyska na tym polska siatkówka kobiet? To już zależy od tego, jak na zmiany zareagują ci, których one dotkną.
Michał Kaczmarczyk
Przeczytaj inne teksty autora
Poziom naszej ligi jest żenujący i nawet taki Chemik dostaje baty w Lidze Mistrzów. Czytaj całość