21-letni atakujący trafił do Hataysporu zaledwie tydzień przed potężnym trzęsieniem ziemi, które w poniedziałek nawiedziło turecko-syryjskie pogranicze. Gdy wrócił ze swojego pierwszego meczu wyjazdowego w nowych barwach, Antiochia, 200-tysięczne miasto, które jest siedzibą klubu, była zrujnowana.
Walczak przez kilka dni nie był w stanie wydostać się z miasta, razem z kilkunastoma innymi osobami schronił się w recepcji ośrodka sportowego. Warunki były tam trudne, zwłaszcza gdy skończyło się paliwo do generatora, ale polski zawodnik mówi w rozmowie z WP SportoweFakty, że wiele osób w Turcji było i nadal jest w znacznie trudniejszej sytuacji.
Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Jak wyglądał wasz poniedziałkowy powrót z meczu ligowego do zniszczonej trzęsieniem ziemi Antiochii?
Krystian Walczak, siatkarz tureckiego Hataysporu: Trudno opisać słowami to, co zobaczyliśmy. Zniszczone budynki, mnóstwo ludzi w potrzebie. Niektórzy wybiegali ze swoich domów w samych koszulkach albo bez butów, a było naprawdę chłodno - około zera stopni. Kiedy nasz klubowy autobus zatrzymał się na nieprzejezdnej drodze, Bartek Bućko pobiegł szukać swojej rodziny, a my poszliśmy pieszo do sportowego kompleksu, w którym mieszkaliśmy. Tam spędziliśmy kilka kolejnych dni.
W jakim stanie był ośrodek?
Nie mogliśmy iść do pokoi, bo ściany się pozawalały. W miarę bezpieczna była tylko recepcja i właśnie tam się schroniliśmy. Przez pierwsze trzy dni działał generator, więc mieliśmy prąd, światło i klimatyzację, która nas ogrzewała. Jak skończyło się paliwo, na zmiany chodziliśmy na parking do samochodów, włączaliśmy w nich ogrzewanie i szliśmy spać na dwie-trzy godziny. Potem wracaliśmy do zimnej recepcji. Ona miała automatycznie otwierane drzwi, które musieliśmy otworzyć ręcznie, żeby dostać się do środka. Porobiły się od tego szczeliny, dlatego wewnątrz panował chłód. Na początku było nas tam około 20 osób. W nocy ze środy na czwartek zostały już tylko cztery, w tym ja. Opuściliśmy ośrodek jako ostatni.
W ciągu tych kilku dni były w Antiochii wstrząsy wtórne?
Nie potrafię zliczyć, ile takich wstrząsów poczułem. W pamięci utkwił mi jeden moment. W poniedziałek około godziny 11 ziemia zatrzęsła się bardzo mocno. Wybiegliśmy wszyscy z recepcji na parking i na własne oczy widzieliśmy, jak na ulicy rozrywa się asfalt, a mniej odporne budynki się sypią. Nikomu nie życzę takich widoków. Nigdy w życiu bym nie przypuszczał, że coś takiego zobaczę.
Mieliście ze sobą jakieś cieplejsze ubrania? Coś, żeby ochronić się przed zimnem?
Z pokoi, do których udało się nam dotrzeć, pozabieraliśmy kołdry oraz koce i się nimi otulaliśmy.
Przez te kilka dni otrzymaliście jakąś pomoc od służb mundurowych?
Nie. Chociaż wiem, że te służby w Antiochii działają. W środę, kiedy przeszedłem się ulicami miasta, widziałem dużo służb. One ciągle ściągają do miasta. Wyjeżdżając z niego widziałem, że droga jest mocno zakorkowana. Bus, który po nas przyjechał, potrzebował aż pięciu godzin, żeby pokonać ostatnie 40 kilometrów.
Wyszedłeś z ośrodka, żeby znaleźć wodę i jedzenie?
Tak. Dowiedzieliśmy się, że są w mieście miejsca, w których można zjeść coś ciepłego i naładować telefon. Poszliśmy do jednego z takich punktów. Widziałem tam wielu ludzi, którzy byli dużo bardziej potrzebujący, niż my. Miejscowych, którzy stracili rodziny i dach nad głową. Zabraliśmy ze sobą z ośrodka żywność z naszego sklepiku. Batony, rogaliki. Rozdaliśmy je, czym udało się nam sprawić, że osoby, które znalazły się w niesamowicie trudnej sytuacji, chociaż na chwilę się uśmiechnęły.
Jak nazwałbyś warunki, w których musiałeś spędzić w Antiochii kilka dni?
Powiem tak: inni mieli gorzej. Przychodzili do nas po coś do zjedzenia, my dawaliśmy im słodycze albo coś do picia. Dopóki mieliśmy prąd, mogli sobie też naładować telefony. W obliczu tak strasznej katastrofy jeden człowiek chciał pomóc drugiemu, jak tylko umiał.
Kiedy dokładnie opuściłeś miasto?
W czwartek wcześnie rano. Trochę to trwało, bo żeby wjechać z Antiochii po trzęsieniu, trzeba było mieć specjalne zezwolenie. Dużo osób starało się mnie stamtąd wyciągnąć i w końcu udało się takie zezwolenie zdobyć. Po mnie, jeszcze jednego tureckiego zawodnika i trenera koszykówki, który był z nami w ośrodku, przyjechał bus i zabrał nas do Ankary, gdzie jest bezpiecznie. Wyjeżdżając, widziałem dużo namiotów, w których poszkodowani mogli się schronić, między ruinami służby rozdawały koce, jedzenie i wodę. Pomoc dotarła, ale na pewno potrzeba jej więcej. Dlatego jeśli ktoś może wspomóc Turków, bardzo do tego namawiam.
Wiesz już, kiedy wrócisz do Polski?
Tak. W niedzielę razem z Bartoszem Bućką i jego rodziną mamy lot z Ankary do Warszawy.
Będziesz chciał jak najszybciej znaleźć nową drużynę, czy potrzebujesz czasu, żeby odpocząć po tym, co przeżyłeś?
Rozpamiętywanie nie będzie dobrym rozwiązaniem. Chcę jak najszybciej wrócić do grania. Czekamy na decyzję tureckiej federacji, być może rozgrywki zostaną wznowione w jakimś bezpiecznym miejscu i wtedy nie będziemy musieli szukać nowych klubów. Na koniec chciałbym podziękować wszystkim, którzy w ostatnich dniach starali mi się pomóc i jeszcze raz zaapelować o wsparcie dla poszkodowanych.
Rozmawiał Grzegorz Wojnarowski, dziennikarz WP SportoweFakty