Ola Piskorska: Nie tak miało być. Są powody do niepokoju

WP SportoweFakty
WP SportoweFakty

Reprezentacja Polski cały sezon przygotowywała się do ćwierćfinału igrzysk olimpijskich, ale nie ugrała w tym meczu nawet seta. Czym trzeba się najbardziej martwić?

Celem na ten sezon dla reprezentacji Polski były igrzyska olimpijskie, najpierw awans na nie, a potem zdobycie medalu. W imię tego poświęcono Ligę Światową. Z pierwszej części zadania podopieczni trenera Stephane'a Antigi wywiązali się bez zarzutu, ale druga zupełnie im nie wyszła.

Można powiedzieć, że nie ma katastrofy, bo wyszli z grupy w przeciwieństwie do Francuzów, ale to była bardzo łatwa grupa. Nieporównywalna z drugą, w której odpadli mistrzowie Europy. I awans do ćwierćfinału z takiej grupy był obowiązkiem, a nie osiągnięciem. A jak tylko zaczęło się poważne granie pod presją odpadnięcia, to Polacy położyli uszy po sobie i prosili o najniższy wymiar kary.

Po ćwierćfinale Polaków były dwa kolejne, był także mecz tej samej fazy polskich piłkarzy ręcznych. We wszystkich tych trzech przypadkach skazywani na pożarcie słabsi - polscy szczypiorniści, argentyńscy i irańscy siatkarze - rzucali się do walki i bili się z całych sił, zostawiając na boisku wszystko i nieomalże wgryzając się w gardła. Tym bardziej zostało uwidocznione, jak bardzo tego zabrakło siatkarzom. Mieli silnego i dobrze grającego przeciwnika po drugiej stronie siatki, ale każdy, kto prowadzi w meczu, jest silny mentalnie i każdy na etapie ćwierćfinałów igrzysk gra dobrze. Tymczasem polscy siatkarze sprawiali wrażenie przestraszonych, zagubionych i niewierzących w wygraną. Nie tak powinien wyglądać prawdziwy wojownik w najważniejszej walce swojego życia, a przynajmniej tego roku, jak sami mówili. Brak siły mentalnej i wiary w zwycięstwo jest dla mnie pierwszym poważnym powodem do niepokoju.

Jednak gorsza rzecz ujawniła się po meczu. Mogliśmy wysłuchać zawodników, jak wszyscy zgodnie twierdzą, że dali z siebie wszystko, nie wyszło, przeciwnik był lepszy, taki jest sport i oczywiście bardzo nad tym ubolewają. Nie widzieliśmy rzucania przedmiotami, wściekłości, złości na siebie i na kolegów, gigantycznej frustracji na skutek nieugrania nawet seta z przeciwnikiem nie ze stratosfery. Tak mogli mówić siatkarze w 2006 po finale MŚ z kosmiczną Brazylią, którzy i tak osiągnęli wtedy więcej, niż ktokolwiek się spodziewał, ale nie mistrzowie świata, do tego przegrywający bez walki z zespołem, który rozbili niespełna rok temu w bardzo ważnym meczu i który już przegrał dwa spotkania na tym turnieju.

ZOBACZ WIDEO Polska - USA: ofiarna obrona i piękny atak Kurka

{"id":"","title":""}

Poza aspektem mentalnym, który ewidentnie zawiódł, warto się przyjrzeć sportowemu. Na pewno nie można odmówić sztabowi, że, tak jak obiecał, przygotował zawodników idealnie na igrzyska. Ich dobra dyspozycja fizyczna był widoczna, mieli dynamikę, świeżość i szybkość. To nie był zespół jak cztery lata temu, który wtedy wyraźnie minął się z formą i powłóczył resztkami sił po boisku. To był zespół gotowy na liczne tie-breaki i wiele fizycznego wysiłku.

Jednak, choć mówi się, że zagrywka jest probierzem formy, to u Polaków mimo ewidentnie świetnej dyspozycji, serwisu nie było. Przychodził i odchodził falami, bez specjalnej regularności, raz u jednego siatkarza, a raz u drugiego. Na tle innych celujących w medale ekip wyglądało to żenująco źle. Ogromna liczba błędów (110 w sześciu meczach) i nieproporcjonalnie mała liczba zdobytych tych elementem punktów. Co gorsza, na pytanie o przyczyny tego bardzo niepokojącego stanu rzeczy, szkoleniowiec odpowiedział, że nie ma pojęcia. I to jest drugi poważny powód do niepokoju. W jednym z kluczowych elementów współczesnej siatkówki odstajemy na kilometry od światowej czołówki, a sztab szkoleniowy nie wie, jak to zmienić.
[nextpage]Wiele osób wskazywało złe przyjęcie jako jedną z przyczyn porażki na igrzyskach. To nie jest do końca tak. Przy bardzo trudnej (zarówno mocnej jak i szybującej) zagrywce, jaka dominuje we współczesnej męskiej siatkówce, żadna ekipa nie ma zbyt dobrego przyjęcia. Ale są dwa ważne środki, jakimi zapobiega się zbyt dużym stratom: dobry rozgrywający, który radzi sobie nawet przy słabym przyjęciu, oraz ofensywny przyjmujący. Taki przyjmujący, który dorównuje atakującemu w skuteczności ataku z piłek wysokich i odciąża go w tym elemencie. W ekipie Biało-Czerwonych takiego zawodnika po prostu nie było i dlatego złe przyjęcie było tak kosztowne. Również z tego powodu podstawowy rozgrywający nie czuł się zbyt pewnie w sytuacji słabego przyjęcia i wybierał nieustannie Bartosza Kurka. Nadmierne obciążanie atakiem jednego zawodnika nigdy nie kończy się dobrze.

Kolejny problem Biało-Czerwonych to brak bloku w wykonaniu środkowych. Bartosz Kurek i Michał Kubiak mieli w fazie grupowej niewiele mniej bloków od Karola Kłosa i znacznie więcej niż Mateusz Bieniek. Tak nie da się wygrywać turniejów. Na pewno jest to pochodna braku zagrywki, ale wręcz niewiarygodną liczbę razy Polacy na igrzyskach stawiali potrójny blok, z którym radził sobie rywal.

I zostaje jeszcze jedna rzecz, która niepokoi. Poczynania trenera Antigi i jego sztabu podczas turnieju olimpijskiego. Gdyby szukać określenia, które dla mnie najlepiej je podsumuje, to byłby to zdumiewający brak odwagi. Biało-Czerwoni pojechali na igrzyska w Rio z jakąś podskórną trwogą i lękiem. Los dał im niebywale łatwą grupę, gdzie jednak prawie wszystkie mecze grali główną szóstką, jakby rywale byli z najwyższej półki, a pierwsze miejsce niezbędne do dalszego sukcesu. Nawet mecz z kubańskimi juniorami zaczął podstawowy skład, prawie ani razu rezerwowi nie mogli się poważnie ograć. Wszystkich zmian trener dokonywał bardzo niechętnie i późno, rezerwowych rozgrywającego i atakującego używał w dawkach wręcz homeopatycznych, głównie przy bardzo dyskusyjnej podwójnej zmianie w końcówkach setów. Antiga był tak zachowawczy jak 70-letni szkoleniowiec wychowany na klasycznej "szkole włoskiej". A do tego w trudnych momentach był zdecydowanie zbyt bierny, także kiedy Polacy tracili punkty seriami.

Ta miękkość szkoleniowca przechodziła na zawodników, którzy nie przypominali zimnokrwistych zabójców dążących do zwycięstwa za wszelką cenę. Każdy punkt, set i mecz w fazie grupowej były celebrowane, jakby to był wymierny sukces. Zawodnicy tłumaczyli, że to radość z bycia na igrzyskach, ale jednak znacznie większą pewnością siebie i wiarą we własne możliwości emanuje drużyna, która wygrane z niżej położonymi w rankingu przeciwnikami traktuje jak oczywistość. Do tego kolejny już raz Polacy nie dobijali rywala, nad którym mieli wysoką przewagę. I na koniec polscy siatkarze nie wyszli na ćwierćfinał z USA jak pewni siebie zwycięzcy, tylko jak przestraszeni chłopcy, którzy od dwóch lat słyszą, myślą i mówią o tym meczu jako o najważniejszym spotkaniu tego czterolecia. I niezależnie od przeciwnika się go boją, wszyscy, włącznie ze sztabem.

Może już od dzisiaj zacznijmy wszyscy sobie i im powtarzać, że najważniejszym meczem następnego czterolecia jest finał igrzysk olimpijskich w Tokio?

[b]Ola Piskorska
[color=black]

[/color]
[/b]

Źródło artykułu: