Jakub Łucak: Po Danii myślałem, że nic mnie nie zatrzyma

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Został rewelacją ME 2014 i wielu widziało w nim reprezentanta na lata. Na drodze do zrobienia wielkiej kariery stanęły kontuzje kolana. - Po Danii myślałem, że nic mnie nie zatrzyma - mówi Jakub Łucak, który w wieku 28 lat rozstał się z parkietem.

W tym artykule dowiesz się o:

Przed Jakubem Łucakiem świat stał otworem. 17 bramek na mistrzostwach Europy 2014, tytuł objawienia polskiej kadry. Wszystko układało się wzorcowo, dopóki nie przyplątały się urazy. Kilka miesięcy po znakomitym turnieju skrzydłowy po raz pierwszy zerwał więzadła krzyżowe w kolanie. Dzięki mozolnej rehabilitacji zdołał wrócić do kadry i zagrał na mistrzostwach Europy w Polsce. Kolano nie pozwoliło jednak o sobie zapomnieć. Po drugiej kontuzji musiał zakończyć karierę. Jego reprezentacyjny licznik zatrzymał się na 28 meczach i 37 bramkach.

Marcin Górczyński, WP SportoweFakty: Kilkanaście dni minęło od decyzji o rozbracie z parkietem. Trudno było przejść z tym do porządku dziennego?

Jakub Łucak, były reprezentant Polski w piłce ręcznej: Ta decyzja dojrzewała we mnie od pewnego czasu. Po drugim zerwaniu więzadeł w kolanie, zapaliła mi się lampka w głowie i pomyślałem, że to może być koniec. Po operacjach w listopadzie i grudniu nie dawałem sobie właściwie szans na powrót, ale pojawiła się nadzieja. Noga zaczęła współpracować, rehabilitacja przebiegała bardzo sprawnie. Chciałem spróbować, musiałem jednak zweryfikować swoje plany. Kolejne badania i w końcu diagnoza, że nie warto ryzykować.

Lekarze nie dawali jakiejkolwiek nadziei?

Muszę poddać się jeszcze jednemu zabiegowi, dzięki któremu kolano dojdzie do pełnej sprawności. Ewentualnie mógłbym się uprzeć i wrócić do sportu. Niestety, staw może się tak zużyć, że żadna operacja już nie pomoże. Nie ma co rozpatrywać szans, podjąłem decyzję. Jeżeli po zabiegu poczuję się dobrze, to może spróbuję hobbystycznego grania w I lidze w okolicach Warszawy. Tak naprawdę wyłącznie dla ruchu i przyjemności z obcowania z piłką ręczną.

Ostatnie dolegliwości wynikały z komplikacji po dwóch zabiegach?

Nie, wszystko przebiegło prawidłowo. Z kolana usunięto jednak za dużo. Nie mam jednej łąkotki, co przy urazie chrząstki grozi jej całkowitym wytarciem.

ZOBACZ WIDEO PGNiG Superliga. Tak się zdobywa uznanie! Efektowne "wrzutki" Wybrzeża Gdańsk (WIDEO)

Tych kontuzji trochę się uzbierało przez trzy lata. Kolano, ścięgno Achillesa... 

Na wstępie muszę sprostować jedną kwestię. Nigdy nie miałem zerwanego ścięgna Achillesa, a parę razy natrafiłem na taką informację. Doznałem urazu, ale sprawę można było załatwić w kilka tygodni. Musiałem jednak trafić do odpowiedniego specjalisty, a zamiast tego, krążyłem od jednego lekarza do drugiego i nikt nie wiedział, jak mi pomóc. W końcu znalazłem dobrego ortopedę i właściwie po tygodniu wiedzieliśmy, jak sobie z tym poradzić.

Po poważnych urazach nie rodziła się obawa przed każdym kolejnym meczem?

Gdy kolano zabolało, pojawiały się różne myśli. Wychodząc na parkiet, nigdy jednak nie oszczędzałem się. Nie widzę sensu w takim postępowaniu, to nie miałoby racji bytu. Nie zastanawiałem się, czy grać na 70, czy na 100 procent.

Ostatnie lata to nieustanne fatum. Rozmawiał pan z lekarzami o przyczynach tych kontuzji? Budowa anatomiczna, przeciążenia z wcześniejszego okresu?

Składowych jest kilka. Próbowałem rozwikłać zagadkę z lekarzami, na własną rękę też szukałem odpowiedzi na to pytanie. Pewnie przyczyniła się do tego wspomniana budowa anatomiczna, myślę, że również przeciążenia z wcześniejszych lat. Mam dużo koncepcji na ten temat. Wiem teraz, jak można było tego uniknąć. Szkoda, że wtedy takiej wiedzy nie posiadałem.

Pamiętam, że przed pierwszym zerwaniem więzadeł krzyżowych przeszedłem ciężką anginę. Dopiero przed meczem z Zagłębiem Lubin przestałem brać antybiotyki i być może to też odbiło się na organizmie. Do tego doszedł niefortunny zbieg okoliczności. Wiktor Kubała poważnie skręcił staw skokowy i w ogóle nie mógł wyjść na parkiet. Gdyby był zdrowy, na pewno nie wystąpiłbym przez 60 minut.

Kontuzje przydarzyły się w najgorszym momencie. Był pan na fali po Mistrzostwach Europy 2014, pojawiały się informacje o ofertach z Magdeburga i Chambery Savoie.

To tylko plotki. Tak naprawdę jedynie węgierskie Csurgoi wyrażało zainteresowanie. Poza tym, odbyłem niewiążące rozmowy z Orlen Wisłą Płock. Menadżerowie odzywali się, ale nie przypominam sobie poważniejszych propozycji.

Wspomniał pan o Orlen Wiśle Płock. Ponoć do transferu nie doszło przez stan ścięgna Achillesa?

Rozmowy były, ale w pewnym momencie temat ucichł. Potem się dowiedziałem, że rozbiło się o zdrowie. Przypięto mi łatkę podatnego na kontuzje.

Ale rozumiem, że do testów medycznych nie doszło?

Nie, absolutnie.

Skoro już jesteśmy przy tamtym okresie, to w czasie ME 2014 był pan w życiowej formie. Świetny turniej, miano odkrycia polskiej reprezentacji, ogromny szum medialny. Wywiady, autografy, brakowało tylko wizyt w zakładach pracy.

Po Danii myślałem, że nic mnie nie powstrzyma. Nabrałem pewności w grze. Wychodziłem na parkiet i nad niczym się nie zastanawiałem, nie kombinowałem i wiedziałem, że każdy kolejny rzut znajdzie się w siatce. Urosła wiara we własne możliwości.

Na turniej jechał pan jako gracz drugiego planu. Raczej niewielu spodziewało się, że Jakub Łucak będzie najlepszym Polakiem podczas mistrzostw Europy. 

Przed wyjazdem do Danii czułem, że mogę dostać szansę i dużo spraw układałem sobie w głowie. Nic nie musiałem, wiedziałem, że stres w niczym mi nie pomoże. Powtarzałem sobie: jeżeli wyjdę na parkiet, to postaram się zrobić wszystko jak najlepiej. Oczywiście, denerwowałem się przed meczami i nie wszystkie zagrałem tak jak należy, ale miałem wtedy prawo do pomyłek. Chłopaki z drużyny i trenerzy starali się mocno, by ściągnąć ze mnie presję. Czułem, że dają mi wsparcie. To, że startowałem z drugiego szeregu, przekułem w swoją siłę.

O Michaelu Bieglerze krążyły różne opinie. Reprezentanci nie szczędzili mu słów krytyki, ale pan chyba może się o nim wypowiadać w samych superlatywach. Po części Niemiec był pana sportowym ojcem. 

Nawet źle by to wyglądało, gdybym krytykował trenera, który na mnie postawił. Po drugie, nie mam mu nic do zarzucenia. Wypatrzył mnie, zajął się mną, wziął na zgrupowanie, zaufał. Jedyne co mógłbym powiedzieć trenerowi Bieglerowi po tym czasie, to po prostu: dziękuję.

Selekcjoner bardzo liczył na pana. Podpytywał o zdrowie po zerwaniu więzadeł?

- Miałem kontakt z Jackiem Będzikowskim, jego asystentem. Byłem pod obserwacją, dostałem od Bieglera wsparcie. Mówił, że mam miejsce w składzie i czeka na mnie. Wiedziałem, że kwestią czasu jest powrót do kadry.

Wchodzimy na grząski grunt. Pomimo kontuzji kolana, podpisał pan czteroletnią umowę z Vive. Jako rodowity kielczanin nie rozegrał pan spotkania w pierwszej drużynie Vive Kielce, ani w wieku juniora, ani po powrocie z Chrobrego Głogów. Jest żal do klubu?

Nie żywię urazy, ale mam trochę pretensji o to, jak mnie potraktowali. Nasze rozmowy nie odbywały się na zasadach partnerskich. Nie miałem za wiele do powiedzenia, ale nie chcę się rozwodzić nad tym tematem. A chłopakom z Vive i tak kibicuję, bo to zawsze dobrze dla polskiego szczypiorniaka, że taki zespół gra z powodzeniem w Lidze Mistrzów.

Na drugiej stronie przeczytasz m.in. o kulisach rozstania z VIVE oraz najgorszym meczu polskiej kadry w ostatnim dwudziestoleciu. [nextpage] Tałant Dujszebajew nie dawał odczuć, że jest mu pan potrzebny?

Większość rozmów odbyłem z kierownictwem. Pamiętam tylko jedną, zresztą niezbyt miłą wymianę zdań z Tałantem. Wiedziałem już wtedy, że prędzej czy później rozwiążą ze mną kontrakt.

Ostatecznie Vive rozwiązało umowę, trzy lata przed końcem kontraktu. Wspominał pan wtedy, że tak łatwo się nie podda.

Nie chciałem odpuszczać, ale przytrafiła mi się druga poważna kontuzja kolana i zająłem się ważniejszymi sprawami, niż szarpanie się z klubem i przeciąganie liny. Szczerze mówiąc, przestałem o tym myśleć.

Czarę goryczy przelało zainteresowanie Darko Djukiciem?

Już dużo wcześniej nieoficjalnie wiedziałem, że Vive podpisało kontrakt z Djukiciem. Domyślałem się, że mój los w zespole jest przesądzony.

W międzyczasie, Vive wypożyczyło pana na rok do Śląska Wrocław. W tym miejscu na pewno będziemy zgodni. Ten klub nie przystawał do ówczesnych standardów PGNiG Superligi. 

Od początku sezonu Śląsk wyglądał beznadziejnie pod względem organizacyjnym, ale nowi zawodnicy stwarzali nadzieję na lepsze jutro. Gdyby Serbowie (Djordje Golubović i Janja Vojvodić - przyp. red.), Igor Żabić i Michał Adamuszek nie odeszli z klubu, to skończylibyśmy sezon dość wysoko, bo rozkręcaliśmy się z meczu na mecz. W kwestiach pozasportowych Śląsk nie zasługiwał nawet na II ligę. Dopóki nie zmienią się władze, to klub nie odzyska dawnego blasku.

We Wrocławiu spotkał się pan pewnie z niejednym absurdem...

Śląsk był w opłakanym stanie. Dobrze, że zespół prowadził Piotr Przybecki, który starał się to zebrać do kupy. Świecił przed nami oczami, ale od pewnego momentu nie miał już nawet siły. Większość zawodników pozostała w klubie dla niego. Zamiast wyjść na trening, wypadałoby czasem po prostu pojechać do domu. Paradoksalnie, odbudowałem się w Śląsku i rozegrałem najlepszy sezon w Superlidze. Pod wieloma innymi względami katastrofa.

Co najbardziej utkwiło w pamięci z tego okresu?

Trudno o tym zapomnieć. Nie dostałem siedmiu wypłat.

Udało się odzyskać należności?

Sprawa jest oddana do sądu i będziemy walczyć o swoje.

Jedyna zaleta ówczesnego Śląska, trener Piotr Przybecki?

Oczywiście, plus chłopaki z drużyny. Trzymaliśmy się razem, pomimo tego, że w klubie działy się zatrważające rzeczy.    Nie ukrywajmy, pobyt w Śląsku miał głównie pomóc w dojściu do formy przed mistrzostwami Europy 2016. Udało się, Michael Biegler powołał pana na turniej. Oczekiwano od was medalu i mieliście ogromną szansę na półfinał, a wszyscy pamiętamy jak się skończyło. Spotkanie z Chorwacją to był koszmar (22:37). 

Mecz z Chorwacją... nawet o nim nie wspominam. Wyrzuciłem go ze swojej głowy, nie chcę do tego wracać. To była tragedia. Nigdy w życiu nie widziałem tak grającej reprezentacji. W poprzednich spotkaniach zrobiliśmy wszystko, by być w półfinale, po czym stało się coś niewytłumaczalnego. Po prostu Armageddon. Druga sprawa, że Chorwaci znakomicie nas rozpracowali. A przed meczem nikt nie wierzył, że możemy przegrać tak wysoko. Stało się, taki jest sport.

Presja nie splątała nóg?

Bardziej zaszkodziła nam komfortowa sytuacja, zwłaszcza że przed wyjściem na parkiet dotarła do nas wiadomość o wyniku Norwegów z Francuzami (29:24). Były to znakomite wieści dla nas. Być może w głowach pojawiło się myślenie, że będzie łatwo, ale to tak naprawdę tylko moja interpretacja.

Nie sposób nie zapytać o plany na przyszłość. Wiem, że nie zamierza pan rozstawać się z piłką ręczną.

Zacząłem interesować się kwestią przygotowania fizycznego. Chciałbym pracować ze szczypiornistami, myślę, że byłbym w stanie wiele im pomóc. Muszę jeszcze nabrać doświadczenia, na szczęście jest sporo kursów i można zyskać niezbędne certyfikaty.

Z telewizji nie dzwonili jeszcze?

Nie, dlaczego?

To ostatnio dość popularny kierunek dla byłych zawodników.

Może ktoś się odezwie, ale myślę, że eksperci telewizyjni więcej osiągnęli ode mnie.

Ale nie odmówiłby pan?

Na pewno bym się zastanowił.

A już czysto hipotetycznie, przychodzi oferta z Vive, funkcja: trener przygotowania motorycznego. Rozważałby ją pan?

Na szczęście mają tylu świetnych specjalistów, że raczej nie będę musiał nad tym rozmyślać.

Źródło artykułu: