Szeroko rozumiane polskie środowisko piłkarskie uwzięło się na Paulo Sousę. Atakują go byli reprezentanci, którzy dziś są etatowymi komentatorami, i opiniotwórczy dziennikarze z olbrzymimi zasięgami. Portugalczyk powoli jest wciągany w tryby przemysłu pogardy, które zmiażdżyły reputację Jerzego Brzęczka.
Selekcjoner znalazł się pod artyleryjskim wręcz ostrzałem, ale niektóre działka nabite są ślepakami. Po zostaniu w blokach na starcie kwalifikacji do MŚ 2022 czy nieudanym występie na Euro 2020 Sousa był łatwym celem. Zdawał sobie z tego sprawę, więc z pokorą przyjmował krytykę.
Jesienią do wyników jego zespołu nie można się już przyczepić, ale zdobycie 13 z 15 możliwych do zdobycia punktów i strzelenie 18 goli (najwięcej w Europie) nie zamknęło ust krytykom. Nie mając konkretnych argumentów, sięgnęli po absurdalny, ale nośny: Sousa obrywa teraz za to, że nie pojawia się na polskich stadionach.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: jedna patrzyła na drugą. Kuriozalna bramka w meczu pań
Z pustego i Salomon nie naleje
Lodu. Po co selekcjoner miałby się osobiście pojawiać na meczach PKO Ekstraklasy? Czy w 26. lidze Europy, w której gwiazdami są przede wszystkim zweryfikowani negatywnie przez Zachód obcokrajowcy, a każdy młody Polak, który dwa razy kopnie prosto piłkę, emigruje, są poważni kandydaci do gry w reprezentacji? Jedną perełkę, Kacpra Kozłowskiego, odłowił i ją pielęgnuje, ale innych po prostu nie widać.
Dariusz Dziekanowski w rozmowie z WP SportoweFakty (TUTAJ) zaapelował ostatnio o szansę dla Jakuba Kamińskiego z Lecha Poznań. Być może słusznie, bo 19-letni skrzydłowy Kolejorza jesienią w PKO Ekstraklasie błyszczy. Problem w tym, że Kamiński dostał już od Sousy jedną szansę, którą spektakularnie zmarnował. "Kamyk" już raz utonął w za głębokiej wodzie, a Dziekanowski chce, by Sousa zafundował mu tę traumę raz jeszcze.
Lechita zagrał we wrześniowym meczu el. MŚ 2022 z San Marino (5:0). Trudno było sobie wyobrazić lepsze okoliczności do debiutu w kadrze niż konfrontacja z amatorami. A jednak zawiódł, był najsłabszy na boisku i na kolejne zgrupowanie zaproszenia już nie dostał. Reprezentacja to nie fundacja "Mam marzenie", tylko miejsce dla najlepszych, bez względu na przynależność klubową i wiek.
Głos rozsądku z Monachium
Kandydatem mediów i ekspertów do reprezentacji jest też Maik Nawrocki z Legii. Owszem, 20-latek zrobił w ostatnich miesiącach ogromny postęp, bo z rezerwowego Warty Poznań stał się podstawowym zawodnikiem mistrza Polski. Nieźle zaprezentował się w meczach europucharów. Do tego lewonożni stoperzy rzadko występują w naturze - dziś Sousa nie ma w kadrze żadnego takiego.
Ale kogo miejsce miałby zająć? Kamila Glika? Ogranego w Premier League Jana Bednarka? Chwalonego za grę w Serie A Pawła Dawidowicza? Mającego doświadczenie z Ligi Mistrzów Tomasza Kędziory? Zbierającego znakomite recenzje w The Championshp Michała Helika? No właśnie. Znajmy hierarchię. Przed Nawrockim w kolejce do kadry jest jeszcze m.in. Sebastian Walukiewicz z Cagliari.
Na szczęście młody legionista zdaje sobie sprawę z tego, że jeszcze nie zasłużył na powołanie. - Jestem cierpliwy i wiem, że do powołania nie wystarczy dobra gra przez miesiąc czy dwa. Swoją dyspozycję trzeba utrzymywać przez dłuższy czas - stwierdził w rozmowie z TVP Sport. Niech ci, którzy na siłę wpychają go do kadry, wezmą z niego przykład.
Zresztą, w podobnym tonie podczas ostatniego zgrupowania wypowiedział się Robert Lewandowski. Zapytany o nieobecność Sousy na meczach polskiej ligi, stanął w obronie selekcjonera: - W ostatnich latach często było tak, że zawodnik zagrał dwa-trzy dobre mecze, strzelił bramkę i już był powoływany do reprezentacji. Czy nasza liga ma tylu zawodników, którzy powinni występować w reprezentacji? Więcej TUTAJ.
Skoro polecany Sousie jest Nawrocki, to czemu nie grający regularnie w Schalke 04 Gelsenkirchen Marcin Kamiński? Skoro komuś brakuje w reprezentacji Bartosza Slisza, to czemu nie brakuje mu występującego w Serie A Szymona Żurkowskiego?
Selekcjoner to nie maskotka
Kamil Kosowski na łamach "Przeglądu Sportowego" stwierdził z kolei, że "sama obecność selekcjonera kadry na trybunach ma wpływ na piłkarzy. To jasny sygnał - przyjechałem na twój mecz, pokaż mi, co potrafisz". "Kosa" niby szturcha Sousę, ale to tak naprawdę mimowolny atak na piłkarzy. Czy bez selekcjonera na trybunach grają słabiej? Czy nie mają świadomości, że w 2021 roku mogą być monitorowani przez kadrę w inny sposób niż trenera z lornetką?
Jedni traktują Sousę jak tarczę na strzelnicy, inni widzą w nim maskotkę PKO Ekstraklasy. Portugalczyk nie jest ani jednym, ani drugim. Jako selekcjoner jest wystawiony na krytykę, ale nie za każdy ruch, jaki wykona (bądź nie). Nie musi swoją obecnością na trybunach spełniać kogokolwiek oczekiwań. Nie musi też podnosić prestiżu ligi. Ma do wykonania zadanie: wprowadzić Polskę na mundial, a droga do Kataru nie prowadzi przez polskie stadiony. To nie selekcjoner rozczarowuje, tylko ktoś ma błędne wyobrażenia na temat jego pracy.
Argument o tym, że jakoś Leo Beenhakker, trener z bogatszym CV, bywał na meczach ekstraklasy i chętnie sięgał po ligowców, jest łatwy do zbicia. Po pierwsze, Beenhakker prowadził kadrę w czasach, kiedy polscy piłkarze nie występowali w takiej liczbie w najlepszych ligach Europy, więc był zmuszony do szukania nowych twarzy w ekstraklasie. A znalazł je m.in. w ostatnim zdolnym pokoleniu, które sięgało po srebrne i złote medale juniorskich mistrzostw Europy. Takie wpisy w CV mają przecież Radosław Matusiak, Wojciech Łobodziński i Paweł Golański. Dziś w PKO Ekstraklasie takich piłkarzy nie ma.
Po drugie, polska liga nie była wtedy tak wydrenowana z talentów jak teraz. Dziś młody Polak rusza na Zachód już po jednym udanym sezonie. Po trzecie wreszcie, to że Sousa nie marznie na loży VIP stadionu Lecha czy Legii, nie oznacza, że jego sztab nie monitoruje ligowców. Jego "polskimi oczami" są Marcin Dorna, Hubert Małowiejski i Maciej Stolarczyk, a poza tym ma do dyspozycji rozwiązania technologiczne, o jakich w czasach Beenhakkera nikomu się nie śniło. Jego sztab może prześwietlić każdego piłkarza bez wstawania zza biurka.
Sousy nie będzie w niedzielę na hicie Legia - Lech, bo na weekend miał inne plany. Wybrał się do Anglii, bo tam gra cała rzesza jego podopiecznych, do tego chce się spotkać z Mattym Cashem. Gdyby zwlekał w sprawie tego ostatniego albo nie wykazał zainteresowania problemami Przemysława Płachety, Kamila Jóźwiaka czy Krystiana Bielika, też dałby oręż swoim przeciwnikom.
Paragraf się znajdzie
Zresztą nie jest tak, że Portugalczyk zupełnie wypiął się na PKO Ekstraklasę. Kacper Kozłowski dostał od niego zaproszenie na każde zgrupowanie. Poza tym Sousa powołał jeszcze siedmiu zawodników polskich klubów, a czterech z nich zagrało w el. MŚ 2022: 19-letni Kamiński, 17-letni Kozłowski, 20-letni Piątkowski i 22-letni Slisz.
Rozegrali łącznie 332 minuty. Niewiele - to prawda. Ale np. Jerzy Brzęczek w drodze na Euro 2020 jeszcze mniej chętnie korzystał z ligowców, bo ci rozegrali u niego łącznie raptem 160 minut w 10 kolejkach. I nie była to inwestycja w przyszłość, bo lwią część tego dorobku zgromadzili 34-letni Jakub Błaszczykowski (67 minut) i 32-letni Artur Jędrzejczyk (83). Poza tym w el. Euro 2020 zagrali 27-letni Dominik Furman (6) i 21-letni Kamil Jóźwiak (4).
Brzęczek nie był jednak krytykowany za traktowanie PKO Ekstraklasy po macoszemu i niewywiązywanie się z selekcjonerskiej pracy, bo za jego kadencji reprezentację trawiły znacznie poważniejsze problemy. Sousa ich nie ma, a atak na niego to dowód na to, że w polskim piekiełku "paragraf zawsze się znajdzie".
Mecz 11. kolejki PKO Ekstraklasy Legia Warszawa - Lech Poznań w niedzielę o godz. 17:30. Transmisja w Canal+ Premium i TVP Sport. Relacja tekstowa na WP SportoweFakty.