- Przez gazetę przewinęło się wielu świetnych dziennikarzy, to była zawsze kuźnia talentów. Po wojnie powstało powiedzenie, że dziennikarze sportowi dzielą się na tych, którzy pracowali w "Przeglądzie Sportowym", tych, którzy w nim pracują i tych, którzy dopiero pracować w nim będą - mówi Maciej Petruczenko, honorowy redaktor naczelny gazety, jeden z najsłynniejszych polskich dziennikarzy zajmujących się lekkoatletyką. 21 maja 1921 roku, a więc dokładnie 100 lat temu, na rynku ukazał się pierwszy numer "Przeglądu Sportowego".
Marek Wawrzynowski, WP SportoweFakty: Niewiele brakowało, a pana kariera w "Przeglądzie Sportowym" skończyłaby się na początku lat 80., a my byśmy dziś nie rozmawiali.
Maciej Petruczenko: Tak, gazeta miała najwyższy stopień "usolidarnościowienia" w całej Polsce. Chciano nas zwalniać z pracy. Miałem już wstrzymany paszport, następnym krokiem było bezrobocie. Na nasze szczęście Edward Woźniak, szef klubu dziennikarzy sportowych i jednocześnie pułkownik mający ogromne wpływy na górze, wpadł do towarzyszy i krzyczał: "Możecie robić sobie co chcecie, ale jak ruszycie choć jednego dziennikarza sportowego, to wpadnę tu z kałachem i was wszystkich roz...". Tak relacjonował to Łukasz Jedlewski, naczelny gazety. Zapewne historia jest prawdziwa, bo pracy nie straciliśmy.
ZOBACZ WIDEO: Aleksander Matusiński o Justynie Święty-Ersetic: Podpowiadano mi, że są większe talenty niż ona
W którym roku przyszedł pan do "Przeglądu Sportowego"?
W 1970 roku stawiłem się w kamienicy na Mokotowskiej. To wtedy było marzenie i wielki prestiż. Serwis telewizyjny był wtedy dość ubogi, radio nie wystarczało, zaś "Przegląd Sportowy" był głównym źródłem informacji. Kioskarki miały wtedy premię za sprzedaż "Trybuny Ludu", więc żeby zarobić, dodawały w pakiecie "Przegląd Sportowy" spod lady. Dzięki temu "Trybuna" zwiększała sprzedaż. "Przegląd" w tamtym okresie kupowało codziennie 300 tysięcy osób.
Mimo że tak naprawdę poza Warszawą pokazywał się dopiero następnego dnia po wydrukowaniu.
Tak, co też pokazuje pewien "postęp". Przed wojną "PS" był jedną z niewielu gazet, która docierała do Lwowa, Wilna, Poznania. Jak to możliwe? Pocztą lotniczą.
Bycie dziennikarzem "Przeglądu Sportowego"…
To było coś fantastycznego. Ja sam przymierzałem się do roli korespondenta międzynarodowego, ale po praktykach przekonałem się, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Oznaczało to mniej więcej tyle, że człowiek siedzi na placówce zagranicznej w Nowym Jorku lub w Paryżu, a w kraju ktoś pisze artykuł i podpisuje jego nazwiskiem.
Praca lekka, łatwa.
Ale czy przyjemna? W sporcie tego nie było. Dodatkowo "PS" był gazetą kultową. Pamiętam, że mój kolega z roku Janusz Karaczewski dostał jako pierwszy pracę w gazecie, był takim redaktorem pomocniczym, ale patrzyliśmy na niego wszyscy z wielką zazdrością. Był kimś.
To jednak były studia prawnicze.
Ale z prawa wielkich pieniędzy wtedy nie było, a tu przychodziło się do gazety i od razu można było żyć na niezłym poziomie. Po trzech miesiącach etatu stażowego dostałem normalny etat i mogłem żyć jak król. Jeździłeś na wielkie imprezy, obcowałeś z wielkimi mistrzami.
Szybka kariera.
Tak, przyjął mnie Andrzej Jucewicz, który lubił nowoczesne dziennikarstwo. A ja takie starałem się robić. Wcześniej, gdy praktykowałem dziennikarstwo w katowickim "Sporcie", szukałem dobrego tematu. Mój szwagier, Jurek Iwaszkiewicz, znany dziennikarz, powiedział, żebym poszukał w "Trybunie Ludu".
- Ale jak to? W "Trybunie"? Przecież tam słowa prawdy nie ma - obruszyłem się.
- Ależ to nieprawda, jest taka rubryka na ostatniej stronie, gdzie są same prawdziwe informacje - on się zaśmiał.
No więc tam była raz na tydzień taka rubryka z ciekawostkami. I znalazłem temat, że w Lipsku koło Iłży ma miejsce konflikt na tle piłkarskim między proboszczem a wikarym. A więc wikary przyjechał do miasteczka na plebanię. Była to jego pierwsza praca. Wcześniej zdał na AWF, świetnie grał w piłkę. Jednak rzuciła go narzeczona i załamany tym postanowił wstąpić na nową drogę życia. I tak trafił do Lipska. Kiedyś zagrał z miejscowymi w piłkę i okazało się, że jest znakomity. Uproszono więc proboszcza, żeby pozwolił wikaremu grać w miejscowej drużynie i ta nagle zaczęła wygrywać. Z drużyny zagrożonej spadkiem "Powiślanka" stała się kandydatem do awansu do ligi okręgowej. To rozzłościło proboszcza, który nie mógł znieść rosnącej popularności wikarego i tym samym spadającej popularności własnej. Chciał odzyskać dusze wiernych i postanowił wysłać młodego do Sandomierza. Przyjeżdżały do biskupa w Sandomierzu pielgrzymki, również miejscowych dygnitarzy, ale nic nie byli w stanie wskórać. Nawet pierwszy sekretarz z miejscowego komitetu PZPR klęczał przed biskupem w Sandomierzu.
I wtedy zjawił się pan…
Tak, temat był znakomity, powitano mnie jak zbawcę, chlebem i solą, ugoszczono do tego stopnia, że omal się tam nie ożeniłem. Ale wikarego dla miejscowej drużyny nie zdołałem uratować. Za to, gdy reportaż ukazał się w tygodniku "Kultura", zdobyłem uznanie w Warszawie. I to dało mi wstęp do "Przeglądu Sportowego". Usadzono mnie w pokoju z Zygmuntem Weissem. Był to wspaniały gawędziarz, który nauczony czasami wojennymi był niezbyt rozrzutny. Jeżdżąc na wyścigi kolarskie, zawsze zabierał mydełka z pokojów i łazienek hotelowych. Kiedyś gdy wysiadał z pociągu, wypadła mu walizka, a na peron poleciały dziesiątki mydełek. Weiss non stop palił "Sporty". Obok siedział Adam Chojnowski zajmujący się tenisem i narciarstwem, i czasem dokładał z "Extra mocnych". To wszystko w pomieszczeniu, gdzie ledwie mieściły się cztery biurka. Ja byłem niepalący, więc było ciężko wytrzymać w tej kotłowni, ale w końcu trafiłem do gazety, o której marzyłem. Czytałem ją od 1953 roku, a więc od czasu, gdy miałem 7 lat.
Pamięta pan pierwszy artykuł, który przeczytał?
Co to za pytanie? Oczywiście, że pamiętam. Był to artykuł o Emilu Zatopku, który rok wcześniej wygrał biegi na 5, 10 km i maraton. Biegaliśmy w tamtym czasie wokół bloku w Ciechanowie, gdzie okresowo mieszkałem, i każdy chciał być Zatopkiem. Dwa lata potem mieliśmy rowery i każdy chciał być Królakiem. Tak "PS" rozpalał naszą wyobraźnię. Gdy więc w 1970 roku trafiłem do gazety, było to coś więcej niż spełnienie marzeń. To był prawdziwy dziennikarski Oxford. Z jednej strony były tam bardzo precyzyjne informacje sportowe, obok nich świetne karykatury Edwarda Ałaszewskiego, analizy piłkarskie Grzegorza Aleksandrowicza i w końcu świetne teksty Lecha Cergowskiego. To też jedna z wielkich postaci, o których trzeba powiedzieć kilka słów więcej.
Był on bohaterem Powstania Warszawskiego. Jego ojciec, Jan Szczurek-Cergowski, był dowódcą mojego ojca. Lech Cergowski jako młody żołnierz został przestrzelony na wylot przez Niemców, sanitariuszki uratowały go cudem. Potem po wojnie wstąpił do organizacji Wolność i Niezawisłość. Został aresztowany i od 1950 do 1956 roku siedział w najcięższych więzieniach. Wiele miesięcy spędził w celi śmierci. Potem wrócił do redakcji sportowej i tam spędził resztę dni. Paradoksalnie, mimo swoich przeżyć, był człowiekiem o fantastycznym poczuciu humoru, znakomitym dziennikarzem, ze wspaniałym polotem. Miał żart, ale przekazywał też wiedzę.
A pan?
Też miałem swój wkład. W 1973 roku opublikowałem artykuł na całą stronę o Bronku Malinowskim. W tym czasie gazeta liczyła 6 stron, więc poświęcić stronę na jeden artykuł to było coś. Tekst nazywał się "Siła woli" i na tyle się spodobał, że zaczęliśmy robić tego typu duże historie w miarę regularnie. Byłem też pomysłodawcą rubryki "post scriptum", która przetrwała ponad 30 lat. Były to felietony trochę satyryczne, trochę literackie. Zbieraliśmy historie z całego kraju, bo wtedy mieliśmy prenumeratę wszystkich gazet regionalnych, a przecież nie było internetu. Ta strona dawała oddech gazecie.
To okres największej świetności gazety.
Na pewno z uwagi na nakład i wprost nieprawdopodobne sukcesy polskich sportowców. Dziś wiadomo, telewizja jest wszechobecna, serwisy sportowe, które można otworzyć w każdej chwili na telefonie. Jeśli jednak mówi pan o latach świetności gazety, to tak naprawdę one były zawsze. Przez gazetę przewinęło się wielu świetnych dziennikarzy, to była zawsze kuźnia talentów. Po wojnie powstało powiedzenie, że dziennikarze sportowi dzielą się na tych, którzy pracowali w "Przeglądzie Sportowym", tych, którzy w nim pracują i tych, którzy dopiero pracować w nim będą. I to wszystko ma miejsce do dziś. Proszę pamiętać, że gazetę zakładał Kazimierz Wierzyński, Europejczyk w każdym calu, posługujący się wieloma językami obcymi, zdobywca lauru olimpijskiego w Amsterdamie w 1928 roku (przyznawano nagrody za poezję - red.).
W tamtym czasie w "PS" pracowali znakomici dziennikarze, z czego największym był Jan Erdmann, który pracował też dla innych gazet i był znakomitym reporterem, może nawet najlepszym w tym czasie w kraju. On wysłał do Polski radiodepeszę o zwycięstwie Kusocińskiego w Los Angeles. Była ogromnie kosztowna, ale zaryzykował spore pieniądze. Nie wiem jednak, jak skończyła się ta historia. Z kolei w Berlinie drogą radiową przesłał zdjęcia. "Przegląd" to była nowoczesność. Dziś serwisy internetowe przyciągają tytułami, wtedy robił to "PS". Choćby zamiast: "Polacy wygrali z Niemcami", dawał: "Wielcy i ciężcy Germanie zdruzgotani przez Polaków". Wspomniałem już o tym, że gazetę rozwożono pocztą lotniczą, z drugiej strony zdarzyło się, że korespondencję z Berlina wysłano gołębiem pocztowym.
Jakie jest miejsce "Przeglądu Sportowego" w historii polskiej prasy?
Generalnie codzienne gazety sportowe są ewenementem, oczywiście wychodzą
we Włoszech, Hiszpanii i jeszcze kilku krajach, m.in. w Polsce. "Przegląd" na
pewno jest najważniejszym źródłem informacji o polskim sporcie w skali całego
stulecia. Wszelkie prace historyczne na temat polskiego sportu powołują się w
wielu źródłach na "PS". To jedyny dziennik, który utrzymał się po wojnie w
PRL i jest do dziś. Dlatego można spokojnie powiedzieć, że ze względu na
swoje zasługi, wkład w historię, ale też poczet fantastycznych ludzi, którzy tu
pracowali, jest zabytkiem kultury narodowej.