Liliana Bucholc-Onufrowicz, nauczycielka z liceum im. Jarosława Dąbrowskiego w Warszawie, poprosiła wszystkie 15-latki, by przebiegły się na 60 metrów po szkolnym korytarzu. Nie znała uczennic a chciała wyłowić reprezentację szkoły. Najlepsze z dziewczyn osiągały wyniki między 9 a 10 sekund. Wtedy przyszedł czas na Irenę Kirszenstein. Długonoga, wysoka, krótkowłosa brunetka wystartowała.
Nie było w tym biegu nic nadzwyczajnego, wręcz odwrotnie, nauczycielka zapamiętała, jakby był w zwolnionym tempie. Tyle tylko że czas się nie zgadzał. 7,4 sekundy.
- Irenko, bardzo cię przepraszam, ale czy mogłabyś jeszcze raz przebiec te 60 metrów, gdyż mam kłopot ze stoperem – poprosiła.
Irena odparła, że nie ma problemu. Za drugim razem stoper pokazał 7,2 sekundy. Nauczycielka zaprosiła ją jeszcze na konkurs skoku wzwyż na Agrykolę. Irena zgodziła się, choć niechętnie, gdyż nigdy wcześniej tego nie próbowała. Nauczycielka uparła się, że z takimi nogami, to na pewno da radę. Dziewczyna skoczyła 1,38 co dało jej drugie miejsce. Nauczyciel ze szkoły i były oszczepnik, Janusz Kopyto, tworzył w tym czasie sekcję lekkoatletyczną w warszawskiej Polonii i Irena była naturalnym wyborem.
ZOBACZ WIDEO 10 minut ważniejsze niż cały mecz. "Staliśmy jak wojsko pod Grunwaldem pochowane w lesie!"
Od tej pory sport stał się jej życiem. Kilka miesięcy później kółko teatralne musiało pogodzić się ze stratą początkującej aktorki. Wybór mógł być tylko jeden. Irenę Kirszensztein całkowicie pochłonął trening i już wkrótce zobaczyła, że warto. Kilka miesięcy później pobiła kilka rekordów Polski młodziczek: w skoku w dal osiągnęła 5,72, na 100 metrów 11,9 s i w końcu wzwyż 156,5 cm. To już coś. Nie wiedziała jeszcze w której dyscyplinie zostać, ale marzyła o wielkiej karierze, chciała być jak Wilma Rudolph, wspaniała czarnoskóra biegaczka, która w dzieciństwie przeszła polio, a potem w Rzymie, w 1960 roku, zdobyła 3 złote medale. Irena była w nią zapatrzona, a właściwie wsłuchana, bo relacji z igrzysk słuchała w radiu a obejrzeć mogła jedynie fragmenty w kronice filmowej. To na odległość przekonała Irenę, że nie ma rzeczy niemożliwych, że warto mierzyć wysoko.
Urodziła się w Leningradzie, czyli dzisiejszym St. Petersburgu. Jej ojciec, Jakub Kirszenstein oraz matka Eugenia Rafalska poznali się w Samarkandzie, gdzie zostali zapędzeni przez wichry wojny. Potem wspólnie studiowali w Leningradzkim Instytucie Kinoinżynierów, a gdy Irena miała rok i dwa miesiące, przyjechali do Warszawy, skąd pochodził jej ojcem. Jednak gdy miała 7 lat, rodzice się rozwiedli i dziewczynka została z matką.
Jan Mulak, słynny trener, twórca polskiego lekkoatletycznego Wunderteamu, pytany o fenomen Szewińskiej, mówił, że często jest tak, iż pojawia się superuzdolniona zawodniczka, ale zaraz znika. Szewińska nie zniknęła, bo była niezwykle świadoma, jeśli chodzi o trening, ale też dlatego, że nakręcała ją rywalizacja z Ewą Kłobukowską.
Efekty przyszły w 1964 roku. Irena podczas mistrzostw Europy juniorek zdobyła trzy złote medale i została oddelegowana na igrzyska olimpijskie.
Rozchwytywana przez cały świat
To był szalony czas, przecież miała dopiero 18 lat. Była stremowana. Na kilka dni przed finałem trenowała w wiosce olimpijskiej. Nie szło jej. Tak czasem jest. Jak nie idzie, to nie idzie. Postanowiła w końcu, że skoczy w dal jeszcze raz. Jak nie pójdzie, to wróci do domu. Stała, czekała, za nią ustawiła się już kolejka.
- Irena, skacz wreszcie. Zatrzymujesz cały ruch na skoczni – powiedział po cichu trener Starzyński.
Nie reagowała.
- Irena! Skacz! – krzyknął trener. - Zobacz, kto za tobą stoi!
Gdy się odwróciła, zobaczyła Ralfa Bostona. Rekordzistę świata, pierwszego człowieka, który przekroczył barierę 8,20. Wtedy chyba zrozumiała, że skończyła się zabawa, to są igrzyska. Skoczyła znacznie ponad 6 metrów. Kilka dni później zdobyła srebro z wynikiem 6,60 m. Przeskoczyła ją tylko Brytyjka Mary Rand, która była o 16 centymetrów lepsza i ustanowiła rekord świata. Z Tokio wróciła już jako gwiazda, z dwoma srebrnymi medalami (drugi na 200 metrów) i na koniec jednym złotym, w sztafecie 4 x 100 metrów. Razem z Teresą Ciepły, Haliną Górecką i Ewą Kłobukowską pokonały znakomite Amerykanki i Brytyjki. Był to bieg absolutnie fenomenalny, bowiem wszystkie trzy ekipy przekroczyły granicę rekordu świata. Polki uzyskały 43,6 sekundy (2 lata później rekord Polek został unieważniony, gdy podważono płeć Ewy Kłobukowskiej, do dziś nie wiadomo czy oskarżenie było słuszne, wiele wskazuje na to, że nie - red). Kolejne dni to był cudowny czas dla Ireny. Pochodziła na zawody, kupowała pamiątki, zwiedzała stolicę Japonii i cieszyła się sporym zainteresowaniem mediów. W ciągu kilku dni z szarej myszki stała się zawodniczką klasy światowej.
Po powrocie na warszawskim lotnisku czekał na nią starszy kolega z sekcji, Janusz Szewiński, który dorabiał sobie jako fotoreporter "Przeglądu Sportowego". Wcześniej ona do niego wzdychała, ale nie zwracał na nią uwagi. Teraz to on zabiegał o jej względy, ale na szansę kazała mu czekać aż pół roku.
Okres między Rzymem a Meksykiem to wielkie pasmo sukcesów Ireny, która zyskała miano najlepszej polskiej zawodniczki. Jak pisał słynny dziennikarz Jerzy Mrzygłód: "Była filarem reprezentacji narodowej, zjeździła z nią pół świata, wygrywając biegi na 100 i 200 metrów, startując w sztafecie, stając także na rozbiegu w skoku w dal. Próbowała swych sił również w pięcioboju. Zaproszenia na mityngi sypały się z całej Europy. Chciano ją oglądać wszędzie, kreowano na gwiazdę każdych zawodów. Nie było nawet mowy o tym, aby ze wszystkich zaproszeń skorzystać. Moskwa, Londyn, Sofia, Paryż, Montreal, Praga, Sztokholm, Rzym, Belgrad…"
"Byłam na dnie rozpaczy"
Do Meksyku jechała już jako zupełnie inna osoba. Dojrzała, doświadczona, co istotne zamężna, ale też, jak sama mówiła, z pewnym "piętnem" faworytki. Nie wszystko zagrało, choć przecież każdy by marzył o takim występie. Na 100 metrów była trzecia. Niby zaledwie, ale przecież z fantastycznym wynikiem 11,1 s. Potem upragnione samodzielne złoto na 200 metrów. I w końcu sztafeta 4x100, a więc to, w czym była wybitna. Na ostatniej zmianie zgubiła pałeczkę. Gdyby wtedy pobiegła, mogła ustanowić rekord świata. Zamiast tego było poczucie klęski. Pewnie nie do końca uzasadnione, bo przecież każdemu może się taki wypadek przytrafić. Sama mówiła, że była "na dnie rozpaczy", wiele czasu musiało upłynąć, zanim zrozumiała, że sport bywa zarówno piękny, jak i okrutny. Dodatkowo nie oszczędził jej jeden z dziennikarzy telewizyjnych, co bardzo ją zabolało.
Nie ukrywała, że po Meksyku coś się zacięło, że czuła się zmęczona psychicznie i fizycznie. "Po latach intensywnych treningów i licznych startów odczułam normalny przesyt sportu. Nie chciałam jeszcze rezygnować zupełnie. Byłam w pełni sił, ale musiałam zrobić przerwę, odpocząć. Wtedy zdecydowałam się na dziecko". W 1970 roku urodziła syna Andrzeja. Powrót do sportu trochę trwał, musiała pracować ciężej i jednocześnie być dobrą matką. Teraz więcej obowiązków miał mąż. Zresztą on był w tej rodzinie instytucją. Ojcem, trenerem, menedżerem, człowiekiem pilnującym kariery żony od A do Z. Dziś nazwano by to małżeństwem nowoczesnym.
Irena pokazała się z dobrej strony w Monachium, gdy sięgnęła po brąz na 200 metrów. Ze skoku w dal wolała zrezygnować, bo odezwały się stare urazy. Uznała, że lepiej wrócić do domu z jednym medalem niż bez żadnego. Skoki postanowiła odpuścić zupełnie, w zamian spróbować swoich sił na 400 metrów. Spróbowała na tyle, że w Montrealu, 4 lata później, wywalczyła w tej dyscyplinie swój ostatni medal olimpijski, oczywiście złoty. Choć w ćwierćfinale i półfinale nic na to nie wskazywało, bo biegła oszczędnie, może chcąc zmylić tropy, a może zdając sobie sprawę z własnych ograniczeń. W finałach na 100 i 200 metrów nie wystąpiła, bo organizatorzy ułożyli kalendarz tak, że musiała wybierać.
Zakończyła swoje występy w Moskwie, kontuzją w półfinale sztafety 4x100. Rok później urodził się jej drugi syn. To był koniec kariery zawodniczej, ale została przy sporcie. W latach 80. zaczęła działalność w Polskim Związku Lekkiej Atletyki i, co jest rysą na jej pięknym pomniku, w Patriotycznym Ruchu Odrodzenia Narodowego. Działała też w Polskim i Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim. Nigdy nie zrezygnowała z biegania. Co prawda już nieprofesjonalnego, ale z psami po lasach niedaleko domu w Łomiankach. Niestety w ostatnich latach życia zmagała się z chorobą i choć wydawało się, że już jest lepiej, jednak musiała uznać jej wyższość.
Chyba dla większości polskich fanów zapisze się w pamięci jako najwybitniejsza polska zawodniczka w historii, bez względu na dyscyplinę. Pewnie długo nikt nie zdobędzie 7 medali na igrzyskach olimpijskich.
(wszystko to znam w szczegolach, ale przyjemnie przeczytac...)
To tu (!) powinny przewijac sie te tlumy internautow,
ktore sie zgromadzily pod poprzednim, sila rzeczy Czytaj całość