Łukasz Skorupski: Mogę być pantoflem. Uratowały mnie kary trenera Nawałki

Newspix / Piotr Kucza / Na zdjęciu: Łukasz Skorupski
Newspix / Piotr Kucza / Na zdjęciu: Łukasz Skorupski

- Niektórzy mogą pisać o mnie zdrajca, ale w cztery oczy to już boją się mi to powiedzieć - mówi w wywiadzie dla WP SportoweFakty Łukasz Skorupski.

W tym artykule dowiesz się o:

Maks Chudzik, WP SportoweFakty: mieliśmy porozmawiać dzień wcześniej, ale musiał pan jechać z żoną do szpitala. Wszystko w porządku?

Łukasz Skorupski, bramkarz AS Roma oraz reprezentacji Polski: żona jest w dziewiątym miesiącu ciąży. Mały szalał w brzuchu. Musieliśmy zobaczyć, co się dzieje.

Rola ojca to największe wyzwanie w pańskim życiu?

Chętnie odpowiedziałbym na to pytanie, ale wciąż nie zdaję sobie z tego sprawy, że zostanę tatą.

ZOBACZ WIDEO Zmiennicy dali radę. Real skromnie uporał się z Leganes [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Boi się pan?

Nie, zrobię wszystko, aby moje dziecko było szczęśliwe. W dodatku rozmawiałem z żoną. Powiedziałem, że rano muszę chodzić na treningi. To ona będzie wstawała, gdy mały zapłacze. Umiem się ustawić.

Żona często panu ulega? Gdy poprosił pan ją o zerwanie kariery modelki, nie wahała się długo. Wiedziała, że lepiej zrezygnować?

Matilde zarabiała na modelingu naprawdę dobre pieniądze, więc nie było jej łatwo. Nie podobało mi się, że inni faceci oglądają ja w kostiumie kąpielowym lub samej bieliźnie. Gdy nasz związek zaczął być na poważnym etapie, powiedziałem, co leży mi na sercu.

Jak zareagowała?

Powiedziała, że mnie kocha i jest w stanie z tego zrezygnować. Nie ma jednak nic za darmo. Matilde odparła, że w zamian muszę udowadniać, jak mocno mi na nas zależy. Dostałem szlaban na dyskoteki i inne nocne wyjścia. Poszliśmy na taki układ. I tego się trzymamy. To chyba normalne, że jako mąż, niedługo ojciec, muszę stać się poważny, odpowiedzialny. Myślę o rodzinie, a nie o nocnych klubach.

Woli pan chodzić na układy czy lepiej, aby ostatnie słowo należało do pana?

Zależy z kim. Jeśli chodzi o żonę, lepiej wychodzę na tym, kiedy postawimy na zdaniu Matilde, choć z natury jestem uparty. Czasem postawię na swoim, bo twierdzę, że to najlepsze wyjście, a po czasie żałuję.

Jakiś przykład?

Jak spotkałem Matilde, nauczyłem się od niej zdrowej diety. Żona studiowała biologię. Bardzo często opowiadała mi, jak każdy posiłek wpływa na organizm. To dawało do myślenia. Od tego czasu nie pozwalam sobie nawet na lampkę wina. Działa. Nie mam żadnej kontuzji, jestem wypoczęty. To się po prostu opłaca.

Szczęście w życiu prywatnym mocno wpływa na pańską karierę?

Bardzo. Moja żona pełni w domu rolę trenera mentalnego. Uwielbiam z nią rozmawiać. Podtrzymuje mnie na duchu. Dostrzega, że się niecierpliwię, gdy nie gram. Pozycja bramkarza jest wyjątkowo niewdzięczna - gra tylko jeden. Żona potrafi mi to uświadomić.

Często w życiu ulega pan namowom żony? Jest pan pantoflem?

Tak, bo wiem, że dobrze na tym wychodzę. Lepiej być pantoflem, zaufać dziewczynie, a nie udawać, że jest się najmądrzejszym na świecie. Wiem, że dzięki niej zajdę jeszcze dalej.

Osoby z pana najbliższego otoczenia podkreślają, że Roma ukształtowała pana jako piłkarza, człowieka. To prawda?

We Włoszech wyszedłem na ludzi. Na początku było trudno, nie znałem języka, angielskiego nie znam. Przez pierwsze dwa, trzy miesiące nie dawałem rady. Co chwila dzwoniłem do przyjaciela i prosiłem, aby mnie wziął z powrotem.

Co on na to?

Mówił, żeby zagryźć zęby i czekać. Broniłem się umiejętnościami. Na początku sam nie wiedziałem, po co tu przyjeżdżam. W kadrze meczowej mieliśmy czterech bramkarzy, wiedziałem, że pierwszy nie będę. Byłem jednym z dwóch, który siedział na ławce rezerwowych. Moim konkurentem był Bogdan Lobont, reprezentant Rumunii, który rozegrał we Włoszech parędziesiąt spotkań. Podczas jednego z pierwszych meczów nasz podstawowy bramkarz doznał kontuzji. Trener krzyknął do mnie, żebym się rozgrzewał. Od tej pory wiedziałem, że jestem drugi w hierarchii.

Musiał pan dorosnąć.

Przyjechałem z Zabrza. Dla mnie Rzym to był inny świat, inni ludzie. Zmieniłem wtedy system wartości. Postawiłem wszystko na piłkę.

A wcześniej tak nie było?

Grałem w rodzinnym mieście. Obok mnie mieszkali kumple od czasów dzieciństwa. Gdy ja wchodziłem na boisko, oni siedzieli na trybunach. Często spotykaliśmy się. Czasem spędzaliśmy czas do godzin nocnych. Nie zawsze kończyło się to dobrze.

Kiedy najgorzej?

Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale wszyscy dobrze wiedzą.

Chodzi o słynne wyjście do "Lornety i Meduzy"? [Skorupski wdał się wówczas w bójkę - przyp. red.].

Zgadza się. Nigdy nie zapomnę tego, co wówczas powiedział mi klubowy trener Adam Nawałka.

Co dokładnie?

Wolę, aby zostało to między mną a selekcjonerem.

Ale rozmowa nie należała do przyjemnych.

Nie należała. Za czasów tamtego Górnika Zabrze chodziliśmy jak żołnierze. Trener Adam Nawałka dał mi szansę, ale co ważniejsze - wykształcił mój charakter. Nie było wówczas mowy o odpuszczeniu nogi. Jak któryś z piłkarzy bał się zrobić wślizg, bo przypadkiem mógł obetrzeć sobie tyłek, trener Nawałka wlepiał karę.

Był pan ukarany?

Tak i to chyba najwyższą karą w historii klubu.

W kadrze jest tak samo rygorystycznie?

Trzymamy się zegarka, aby przypadkiem nie spóźnić się na odprawę czy śniadanie. Ale tak "ostro" jak w klubie nie jest.

Można powiedzieć, że po latach stał się pan wybawcą Górnika Zabrze? Pański transfer uratował klub finansowo.

Oferta z Rzymu została przyjęta niemal natychmiast. Byłem wtedy na obozie w Słowenii i już na drugi dzień kazali mi jechać do Włoch. To był dopiero szalony czas…

Co ma pan na myśli?

Miałem czas tylko na to, aby wziąć ze sobą prywatne ciuchy. Wsiadłem w samolot i z Rzymu od razu dołączyłem do chłopaków na obozie w Austrii. Myślałem, że będę mógł wrócić do Polski, wziąć trochę rzeczy, ale nic z tego. Przez pół roku ubrania woził mi jedynie przyjaciel. Na miejscu nie miałem kompletnie nic. Zero.

Górnik wtedy nie płacił panu zaległych pieniędzy. Zaczął pan walkę z klubem, a kibice wywieszali transparenty: "Ł.Skorupski – Zdrajca". Po Zabrzu może pan dzisiaj chodzić spokojnie?

Jak przyjeżdżam do mamy, nigdzie się nie chowam. Niektórzy mogą pisać o mnie zdrajca, ale w cztery oczy boją się to powiedzieć. Moi znajomi, rodzina wiedzą, jaka była sytuacja. Klub nie płacił mi około pół roku. To normalne, że zacząłem upominać się o pieniądze. Gdy byłem w Rzymie, zacząłem dzwonić do działaczy Górnika, ale po jakimś czasie nikt nie odbierał już moich telefonów. Roma przesłała sumę odstępnego, a nikt nie skontaktował się ze mną, aby wypłacić zaległości. Było mi trudno podjąć taką decyzję, bo wychowałem się w Zabrzu wśród samych swoich, ale musiałem zacząć walczyć.

Kiedy pytam kogokolwiek o piłkarza, który przeszedł w ostatnich latach największa metamorfozę…

…to wszyscy wskazują mnie.

Nie jest pan zdziwiony.

Bardzo się cieszę, że tak się stało. Czuję, że gdybym został w Górniku, nadal kontynuowałbym takie życie, jakie prowadziłem w Zabrzu.

Takich wypadów do "Lornet i Meduz" byłoby jeszcze więcej?

Wydaje mi się, że tak.

Czyli umie pan wyciągnąć z życia odpowiednie wnioski?

To chyba mój największy atut. Może nawet i wymóg od losu. Nie ma czasu na to, aby poprawiać w nieskończoność błędy z przeszłości.

A jakie wnioski wyciąga pan z obecnej sytuacji w klubie? Rozegrał pan w obecnym sezonie tylko jeden mecz Pucharu Włoch.

Mam większe ambicje, niż siedzenie na ławce rezerwowych. Od następnego roku musi się to zmienić. Mimo to nie uważam obecnego sezonu za stracony. Moim trenerem bramkarskim jest wybitny fachowiec Marco Savorani. Może nie gram, ale dzięki niemu wciąż wiem, że jestem lepszy niż 12 miesięcy temu.

Nie czuje pan, że czas goni? Ma pan 26 lat, wielki talent, najlepsze lata kariery przed sobą, a niemal przez cały sezon jest przyssany do ławki rezerwowych.

Jestem w Romie drugim wyborem. Pierwszy to obecnie Alisson Becker. Brazylijczyk wyrósł w Rzymie na jednego z najlepszych bramkarzy świata. Zobaczymy, co będzie za rok. Wtedy już muszę grać.

Jest to bardziej uzależnione od pańskich umiejętności czy faktu, że Alisson może odejść z klubu?

Nie patrzę na rywali, tylko na siebie. To jedyna słuszna droga. Po sezonie porozmawiam z dyrektorami, że chcę regularnie grać niezależnie od miejsca. I nie ma żadnej wymówki.

A miał pan już takie rozmowy?

Mam je cały czas. Monchi (dyrektor sportowy Romy - przyp. red.) powiedział, że Alisson nic do tej pory nie zawalił, więc nie ma powodu, aby go zrzucić z bramki. Ja to rozumiem, ale nie muszę tego akceptować. Wolę patrzeć na swój biznes. Poza klubem istnieje też reprezentacja.

Jakie ma pan cele na przyszłość?

Na najbliższe miesiące to grać w klubie, awansować do finału Ligi Mistrzów i prosto po nim pojechać na mistrzostwa świata.

Co jest bardziej prawdopodobne - zwycięstwo Romy w Lidze Mistrzów czy medal Polaków na mundialu? [rozmowa odbyła się przed pierwszym meczem półfinałowym z Liverpoolem, przegranym przez Romę 2:5].

Szczerze?

Szczerze.

To raczej ta Roma. Jakby nie potrzeć, aby wygrać całe rozgrywki, potrzebujemy jeszcze dwóch zwycięstw.

Bramkarz z przypadku może zagrać o puchar Ligi Mistrzów?

To prawda. Jestem z przypadku. Na bramce stanąłem podczas jakiegoś obozu. Nasz jedyny bramkarz nie przyjechał, a ja byłem najwyższy. Na początku byłem obrońcą, ale nowa pozycja szybko przypadła mi do gustu. Obroniłem parę strzałów i pomyślałem: wow, naprawdę jestem całkiem niezły.

Czuje się pan dziś bramkarzem na miarę finału Champions League?

Na pewno bym się nie bał. Za ciężko trenuje, aby ogarniał mnie strach.

Jak pan wspomina rewanż przeciwko Barcelonie?

Szaleństwo. Filmik z naszej szatni po samym spotkaniu wiele mówi. Prezes klubu skoczył do fontanny. Po takim meczu to chyba tylko kibic Lazio mógłby wystawić mi rachunek w restauracji. Z samego spotkania najbardziej zapadła mi w pamięci przemowa Daniele De Rossiego.

Co powiedział?

Przed sezonem ustaliliśmy wspólny okrzyk, którym żegnamy się w szatni. Niby nic specjalnego, ale wtedy zabrzmiało to wyjątkowo. Wcześniej ciężko było wierzyć, że możemy powalczyć o awans. Do meczu podeszliśmy raczej z myślą, że nie mamy nic do stracenia.

Kiedyś gwiazda włoskiej piłki, Francesco Totti (legendarny zawodnik Romy, jej wychowanek, wierny przez całą karierę, którą zakończył rok temu - przyp. red.) powiedział, że jest pan najlepszy.

Chodzi o to, że jestem lepszym bramkarzem niż Gianluigi Buffon w moim wieku?

Tak.

Ale to było pięć lat temu. Totti po meczu z Barceloną przyszedł do naszej szatni, cieszył się, jakby był jeszcze jednym z nas. Popłakał się z radości.

Parę lat temu dziwił się pan, że w Rzymie równie święty co Francesco Totti jest chyba tylko papież. Już pan wie, kto jest ważniejszy w mieście?

Totti. Bez dwóch zdań.

Źródło artykułu: