Może ktoś tylko przygotował bombę domowej roboty. Może ktoś skleił ze sobą tysiąc petard. Nie wiem, ale wiem, że miejsce wybrał nieprzypadkowo. W Lizbonie jest sektor dla gości spoza Portugalii, o Madrycie mówią, że to teatr, bo klaszczą, zamiast wrzeszczeć. Nawet tłumy w Anglii niekoniecznie świadczą o przywiązaniu do klubu, a bardziej o zasobności portfela. Dortmund był solą ziemi czarnej futbolu, z cenami na kieszeń górnika, z drużyną, która nawet jeśli najemna, miała się identyfikować z tunelem prowadzącym na boisko - tak czarnym i ciemnym jak w kopalni, na przodek.
Dortmund reklamował mecz z Monaco jako stolica futbolu. Trochę śmiesznie. W pełnym komercji futbolu niby pozostał z boku, potrafił wygrać z Realem 4:1, ale traktowano to jak przypadkowe zwycięstwo prowincji. Tyle że Dortmund nigdy piłkarską prowincją nie był. Jeśli ktoś oddychał futbolem, w tym miejscu mógł odetchnąć pełną piersią. Jesienią, czekając na mecz Legii z Borussią, spędziłem tam leniwe trzy dni, gdzie jedynym zatłoczonym miejscem było muzeum niemieckiego futbolu tuż przy głównym dworcu kolejowym. Jest najlepsze w Europie.
Dortmund przez Roberta Lewandowskiego, Kubę Błaszczykowskiego i Łukasza Piszczka stał się naszą pierwszą kolonią w europejskiej piłce. Było 80 tysięcy kibiców na meczach ligowych, a kiedy likwidowano miejsca stojące, bo tak chciała Europa, stadion wypełniał się tymi, którzy i tak nie chcieli siedzieć. I właśnie tam Lewandowski stał się królem. Polskie gwiazdy pytane o transfery do różnych Reali odpowiadali, że przecież w Dortmundzie są w środku najważniejszych wydarzeń. Mówili to w ośrodku treningowym w Breckel pod Dortmundem, w salce pięć na pięć metrów, z kawą z ekspresu na kapsułki i mlekiem z butelki. Z polskiego pochodzenia gospodarzem, który dziennikarzom z Polski zawsze otwierał bramę z rozmachem i zawsze pamiętał ostatnią wizytę.
To była piłkarska rodzina i właśnie atak w rodzinę boli najbardziej. Nie podczas finału Ligi Mistrzów, gdy służby pilnujące bezpieczeństwa mają piekarnik nastawiony na siódemkę, nie na finale mistrzostw świata w Rio de Janeiro, ale tu, w domu. Po trzech eksplozjach we wtorkowy wieczór, kiedy odwołano mecz Ligi Mistrzów, władze Borussii szukały miejsc noclegowych dla wszystkich, którzy przyjechali do Dortmundu na mecz piłkarski, a nie na żółty pasek telewizji informacyjnych. Kibice Monaco wychodzili ze stadionu krzycząc "Dortmund". Ten mecz przeszedł do historii inaczej niż miał w planach.
Michał Kołodziejczyk
ZOBACZ WIDEO Atak na piłkarzy Borussii Dortmund