Michał Kołodziejczyk: Stolica na prowincji (komentarz)

Getty Images / Christof Koepsel/Bongarts / Fani Borussii po otrzymaniu informacji o odwołaniu meczu z AS Monaco
Getty Images / Christof Koepsel/Bongarts / Fani Borussii po otrzymaniu informacji o odwołaniu meczu z AS Monaco

Bałem się myśleć, że to nastąpi. Dortmund był poza podejrzeniami głównego nurtu. Przecież stolica piłkarskiej Europy to Madryt, Barcelona albo jakiś Manchester.

Może ktoś tylko przygotował bombę domowej roboty. Może ktoś skleił ze sobą tysiąc petard. Nie wiem, ale wiem, że miejsce wybrał nieprzypadkowo. W Lizbonie jest sektor dla gości spoza Portugalii, o Madrycie mówią, że to teatr, bo klaszczą, zamiast wrzeszczeć. Nawet tłumy w Anglii niekoniecznie świadczą o przywiązaniu do klubu, a bardziej o zasobności portfela. Dortmund był solą ziemi czarnej futbolu, z cenami na kieszeń górnika, z drużyną, która nawet jeśli najemna, miała się identyfikować z tunelem prowadzącym na boisko - tak czarnym i ciemnym jak w kopalni, na przodek.

Dortmund reklamował mecz z Monaco jako stolica futbolu. Trochę śmiesznie. W pełnym komercji futbolu niby pozostał z boku, potrafił wygrać z Realem 4:1, ale traktowano to jak przypadkowe zwycięstwo prowincji. Tyle że Dortmund nigdy piłkarską prowincją nie był. Jeśli ktoś oddychał futbolem, w tym miejscu mógł odetchnąć pełną piersią. Jesienią, czekając na mecz Legii z Borussią, spędziłem tam leniwe trzy dni, gdzie jedynym zatłoczonym miejscem było muzeum niemieckiego futbolu tuż przy głównym dworcu kolejowym. Jest najlepsze w Europie.

Dortmund przez Roberta Lewandowskiego, Kubę Błaszczykowskiego i Łukasza Piszczka stał się naszą pierwszą kolonią w europejskiej piłce. Było 80 tysięcy kibiców na meczach ligowych, a kiedy likwidowano miejsca stojące, bo tak chciała Europa, stadion wypełniał się tymi, którzy i tak nie chcieli siedzieć. I właśnie tam Lewandowski stał się królem. Polskie gwiazdy pytane o transfery do różnych Reali odpowiadali, że przecież w Dortmundzie są w środku najważniejszych wydarzeń. Mówili to w ośrodku treningowym w Breckel pod Dortmundem, w salce pięć na pięć metrów, z kawą z ekspresu na kapsułki i mlekiem z butelki. Z polskiego pochodzenia gospodarzem, który dziennikarzom z Polski zawsze otwierał bramę z rozmachem i zawsze pamiętał ostatnią wizytę.

To była piłkarska rodzina i właśnie atak w rodzinę boli najbardziej. Nie podczas finału Ligi Mistrzów, gdy służby pilnujące bezpieczeństwa mają piekarnik nastawiony na siódemkę, nie na finale mistrzostw świata w Rio de Janeiro, ale tu, w domu. Po trzech eksplozjach we wtorkowy wieczór, kiedy odwołano mecz Ligi Mistrzów, władze Borussii szukały miejsc noclegowych dla wszystkich, którzy przyjechali do Dortmundu na mecz piłkarski, a nie na żółty pasek telewizji informacyjnych. Kibice Monaco wychodzili ze stadionu krzycząc "Dortmund". Ten mecz przeszedł do historii inaczej niż miał w planach.

Michał Kołodziejczyk

ZOBACZ WIDEO Atak na piłkarzy Borussii Dortmund

Źródło artykułu: