Tomasz Hajto: Nie będę nikomu wchodził w tyłek, żeby dostać pracę jako trener

Newspix / PIOTR KUCZA / Na zdjęciu: Tomasz Hajto i Mateusz Borek
Newspix / PIOTR KUCZA / Na zdjęciu: Tomasz Hajto i Mateusz Borek

Trochę boli, że dyrektor sportowy Legii Michał Żewłakow ma więcej zaufania do kolegi z Anderlechtu, niż człowieka, z którym grał w kadrze na mistrzostwach świata - mówi w wywiadzie dla WP SportoweFakty Tomasz Hajto.

W tym artykule dowiesz się o:

WP SportoweFakty: - Dla wielu internautów nie jest pan byłym reprezentantem Polski i piłkarzem Schalke, tylko ekspertem telewizyjnym, mówiącym czasem coś śmiesznego w trakcie meczów. Czas nikogo nie oszczędza, okazuje się, że Tomasza Hajty również.

[tag=8049]

Tomasz Hajto[/tag]: - W ekstraklasie debiutowałem w 1990 roku, prawie 30 lat temu. To szmat czasu. Wielu z tych dzieciaków, które dzisiaj piszą na mój temat w internecie, nie było wtedy jeszcze na świecie, nie wie, że grałem na mistrzostwach świata, w Bundeslidze. Z czasów piłkarskich pamiętają mnie raczej ludzie z mojego pokolenia i trochę młodsi.

W pewnym sensie przez komentowanie meczów reprezentacji Polski stał się pan dla internautów postacią kultową. Powstają o panu memy, specjalne strony na Facebooku, kompilacje filmów na Youtube. Zdaje pan sobie w ogóle z tego sprawę?

- Wiem, że takie coś się dzieje, ale nie śledzę tego dokładnie. Powiedzieć, że ktoś kopnął piłkę z lewej do prawej, to każdy debil umie. Staram się wykonywać to zadanie w nieszablonowy sposób, żeby się tego dobrze słuchało. Najlepszy przykład to chyba TurboGrosik, pseudonim, który wymyśliłem i sprzedałem w trakcie meczu, później przyjął się powszechnie. Nawet ma powstać napój energetyczny o takiej nazwie.

ZOBACZ WIDEO Jerzy Dudek: To najlepszy rok reprezentacji po '82

Śmieszą pana powstające żarty i obrazki?

- Niektóre są śmieszne. Gdy zobaczyłem filmik z programu "Jeden z dziesięciu", gdzie pada pytanie o skład Kaiserslautern, to sam się popłakałem ze śmiechu. I drugi, podobny, gdy byłem w programie "Kocham Cię Polsko". Według kogoś mogę też komentować skoki narciarskie. "Rozszerz nogi, szukaj wiatru" - świetne! Może niedługo otworzę swój specjalny kanał na Youtube?

Polska piłka jest tak chora, ale aż tak chora, że człowiek, który ma zarzuty korupcyjne, jest dzisiaj na kursie trenerskim i trenerem Chojniczanki. Mówię o Hermesie. Proszę mi teraz powiedzieć: gdzie jest w tym momencie Piechniczek? Gdzie jest szef szkoły trenerów Majewski? Co, nie wie o tym?

Rozumiem, że nie obraża się pan na komentarze w sieci? Niektóre bywają  krytyczne, wytyka się panu błędy albo nieprzygotowanie.

- Przyzwyczaiłem się do krytyki, ona towarzyszyła mi od zawsze. Swoje zadania staram się wykonywać jak najlepiej - niektórzy lubią mój komentarz, inni nie, nic na to nie poradzę.

Jak określiłby pan teraz swój status? Jest pan ekspertem telewizyjnym? Trenerem czekającym na szansę?

- Jestem trenerem w stanie spoczynku. Na szkoleniowca patrzy się przez pryzmat jego ostatniej pracy. Przejąłem GKS Tychy na ostatnim miejscu w tabeli, niestety klubu nie udało się utrzymać. Kiedy tam szedłem, wszyscy oceniali to jako misję niemożliwą. Gdy spadliśmy, wszyscy zmienili zdanie i uważali, że utrzymanie było tak prostą sprawą, że każdy idiota by tego dokonał.

Żałuje pan, że podjął się tego wyzwania?

- Nie, bo wiele się wtedy nauczyłem. Natomiast spadek jest skazą na moich trenerskich papierach i jednym z powodów, przez które na kolejną szansę muszę poczekać trochę dłużej.

Nikt ostatnio nie proponował panu pracy w elicie?

- Propozycje były, kilka razy dzwoniono do mnie w połowie marca. Chodziło o dwa kluby. Podczas rozmów z dyrektorami sportowymi dopytywałem, jak miałaby wyglądać współpraca. I w jednym, i drugim przypadku powiedziano mi, że podpiszemy papiery do czerwca, a jak utrzymam klub, to kontrakt automatycznie się przedłuży.

Na tym rozmowy się zakończyły?

- To niepoważne. A o kwestiach finansowych to już nawet nie wspominam, bo fakt, że w ekstraklasie trenerowi proponuje się pensję na poziomie 25 tysięcy złotych, to po prostu żart. Jako trener przez 24 godziny na dobę jesteś pod ostrzałem: przejmujesz problemy zawodników od bolącego palca po poród żony, mierzysz się z krytyką mediów, jesteś w ciągłym kontakcie z właścicielami, planujesz, myślisz o transferach, przewidujesz, kogo ci sprzedadzą, jak to poukładać. Nie wyobrażam sobie pracy na takich warunkach w ekstraklasie, niech to biorą desperaci. Powiedziałem im, żeby poszukali sobie kogoś mającego tyle na sumieniu, że zgodzi się na wszystko.

A I liga?

- Nigdy więcej nie pójdę do pierwszoligowego klubu. Nigdy.

Dlaczego?

- Bo ekstraklasę i I ligę dzieli przepaść, to odległość jak z Ziemi do Słońca, pod każdym względem. W GKS wymagałem od wszystkich profesjonalizmu, a zderzyłem się z ogólnym "nie". Nie chcę tego rozwijać, po prostu nie interesuje mnie praca w środowisku, w którym nie można mówić o profesjonalnym podejściu do futbolu.

Co myśli sobie polski trener przebywający na bezrobociu, gdy patrzy, jak Legia Warszawa szuka kwadratowych jaj i ściąga do Polski "ogórka" pokroju Besnika Hasiego?

- Spokojnie, przede wszystkim nigdy nie powiem na żadnego trenera, że jest "ogórkiem". Hasi miał swój czas w Anderlechcie, w pierwszym sezonie pracy z tym zespołem wywalczył mistrzostwo Belgii, nie był człowiekiem znikąd. Jemu nie wyszło w Legii, mi nie wyszło w Tychach.

Serio? Tylko tyle?

- Trochę boli, że dyrektor sportowy Legii, Michał Żewłakow, czyli człowiek, z którym grałem w reprezentacji, którego lubię i szanuję, ma więcej zaufania do kolegi z Anderlechtu, niż człowieka, z którym grał w kadrze na mistrzostwach świata.

Może nikt nie chce teraz zaoferować panu pracy, bo wie, że jest pan niepokorny. A już na pewno nie daje pan sobą sterować.

- I dobrze, że taka opinia o mnie krąży. Polska to kraj ludzi zawistnych, jeśli nie jesteś twardy, niepokorny, to możesz być pewny, że zaraz cię zadepczą, nikt nie będzie cię szanował. Mam swoje zdanie, nie będę nikomu wchodził w tyłek, żeby dostać pracę jako trener albo ją utrzymać. Mam co robić, nie jestem zdesperowany, a jeśli ktoś będzie zainteresowany, to się odezwie. A gdy już się z kimś dogadam, na pewno nie będę ulegał presji z góry w sprawie kluczowych decyzji w zespole. Kiedyś Czarek Kulesza powiedział mi: jeśli masz stracić pracę, to za swoje decyzje. A trzeba pamiętać, że to Kulesza był prezesem klubu, w którym pracowałem.

Może być panu trudno znaleźć robotę, wymagania ma pan wysokie.

- Nie, to nie, jaki problem? Zanim jednak ktokolwiek oceni mnie jako szkoleniowca, niech się wstrzyma. Spotkamy się, jak będę miał 60 lat, siądziemy na kawę i wtedy pogadamy. Jestem na samym początku drogi, byłem raptem w dwóch klubach, proszę dać mi czas. Poza tym, niech mi pan powie, jaki polski trener coś wygrał? Bo ja cały czas słyszę, że ktoś coś wygrał. To czekam na odpowiedź. Jakiś Puchar UEFA, Ligę Mistrzów albo ligę w innym kraju z poważną piłką, medal na mistrzostwach…

Piechniczek, Górski...

- Oprócz nich, bo to zamierzchłe czasy. Czy ktoś z jakiegokolwiek turnieju albo rozgrywek klubowych przywiózł cokolwiek? A, sorry, trener Janusz Wójcik z olimpijską kadrą ugrał superwynik w Barcelonie. Można jeszcze doliczyć Henryka Kasperczaka, który realizował się w krajach afrykańskich. I to by było na tyle. Proszę więc o spokojne operowanie słowem sukces.

A Adam Nawałka?

- Prawda, Adama Nawałki nie brałem pod uwagę, myślałem o kilku latach wstecz.

No i co - mało osiągnął według pana?

- Wyjście z grupy na Euro i odpadnięcie w ćwierćfinale to jest ogromny sukces! Ale z drugiej strony, czy za ćwierćfinał jest medal? Czy kiedykolwiek będziemy mieli taką drabinkę na wielkim turnieju, jaką mieliśmy we Francji? Czy kiedykolwiek zespół będzie prezentował tak wysoką formę w najważniejszym momencie roku? Wszystko jest kwestią przekazu. PR-owo można kogoś albo zniszczyć, albo nazwać cudotwórcą.
[nextpage]
Osiągnięty przez polską kadrę we Francji wynik to zbyt mało jak na okoliczności, które nam się tam przytrafiły?

- Zajście do ćwierćfinału to wielki sukces. Szczególnie że na żadnej z poprzednich imprez nie byliśmy w stanie wydostać się z grupy. We Francji mieliśmy bardzo dobrą organizację gry, graliśmy jak doświadczona drużyna, agresywnie, byliśmy dobrze poukładani z tyłu, wyprowadzaliśmy groźne kontry. Wciąż czuję jednak niedosyt. Byłem tam z tymi chłopakami, widziałem to od środka, czułem tak samo jak drużyna, że osiągnięcie jeszcze większego sukcesu było blisko. W ćwierćfinale brakło chłopakom DNA chciejstwa, czegoś takiego, co ma Robert Lewandowski. On nigdy nie chce być wicekrólem, on chce być królem, przez co ryzykuje, podejmuje trudne próby. Kto wie, jakby skończyło się Euro, gdyby nam tego nie zabrakło.

To zarzut do drużyny czy selekcjonera?


- To nie jest zarzut. To kwestia danego dnia, spotkania. Jeden się wyspał lepiej, inny gorzej. Takie rzeczy dostrzega się już podczas rozgrzewki. Z Adamem Nawałką rozmawiałem wielokrotnie, nawet w czasach, gdy był trenerem Górnika Zabrze. Wiem, że zwraca uwagę na detale, we Francji też to robił. Po prostu, zabrakło nam dyspozycji dnia. Jest niedosyt, ale dla polskiej piłki był to bardzo dobry rok. Wyjście z grupy na Euro napędziło koniunkturę, znów o futbolu mówi się dużo i dobrze. Poza tym Legia awansowała, nieważne w jakim stylu, do fazy grupowej Ligi Mistrzów...

Z Jagiellonii nikt mnie nie zwolnił. Po prostu dobiegł końca mój półtoraroczny kontrakt i zarząd nie wyraził chęci przedłużenia współpracy. Wie pan, jeśli do mnie przychodził piłkarz po meczu i pytał, dlaczego dzisiaj nie grał, bo przecież miał grać… Gdy spytałem, o co mu w ogóle chodzi, ten wyjaśnił mi, że jeden z prezesów mu tak powiedział. No to odesłałem go do tego prezesa i kazałem mu grać w jego drużynie. Ręce mi wtedy opadły.


Trafiła do grupy śmierci, a mimo to udało się jej zająć trzecie miejsce i wywalczyć prawo gry w Lidze Europy na wiosnę.


- Jestem Polakiem, więc zawsze w europejskich pucharach kibicuję polskim klubom. Trzymałem za Legię kciuki i cieszę się z jej awansu, ale kilka rzeczy mnie drażni. Jak można mówić, że mecz w Dortmundzie był w wykonaniu Legii świetny? Jak można w tym przypadku pisać o sukcesie? A słyszałem takie głosy. Borussia posłała wtedy na boisko dzieciaki, a i tak strzeliła osiem goli. Największa chwała Jackowi Magierze, że wyciągnął z tamtego spotkania wnioski i zagrał ze Sportingiem diametralnie inaczej. Taktycznie, pod względem zaangażowania, mądrości Legia zagrała ze Sportingiem najlepszy mecz w sezonie. Aż przyjemnie się na to patrzyło. Zasłużyli na awans do LE.

Na początku sezonu wydawało się, że Legia popełniła w lecie same wpadki transferowe.


- Gdy ściągnięto Vadisa Odjidję-Ofoe, rozmawiałem z Michałem Żewłakowem i wyraziłem opinię, że Legia zasługuje na piłkarza, który od razu będzie gotowy do gry, a nie takiego, który dopiero będzie tu dochodził do siebie. Byłem sceptycznie nastawiony do niego, ale dzisiaj umiem wstać i powiedzieć: przepraszam, myślałem, że to słaby piłkarz, a jest bardzo dobry, to transferowy strzał w dziesiątkę. Legia zarobi na nim sporą kasę. Megasceptycznie byłem też nastawiony do powrotu Miroslava Radovicia. Myślałem, że jak sobie nie dał rady w 2. lidze chińskiej, to już nic z tego nie będzie. Potwierdziła się jednak stara prawda, że piłkarz z Bałkanów potrzebuje być doceniany, chciany. Radović w Warszawie czuje się jak w domu, to przekłada się na jego dyspozycję. Patrząc jednak trochę szerzej, nie tylko na ostatnie okno, "Żewłak" doprowadził do kilku naprawdę dobrych transferów. Adam Hlousek to superruch, w Warszawie dawno nie było tak stabilnie grającego, lewego obrońcy. Igor Lewczuk sobie dobrze poradził, Thibault Moulin też dobry chłopak, ale na "szóstce", gdzie ustawia go Jacek Magiera. No i Michał Pazdan - no chyba nikt nie powie, że to nie jest wzmocnienie.

Czuje się pan po części piłkarskim ojcem Pazdana?


- Pamiętam go jako młodego chłopaka, uczącego się piłki. Kiedyś dzień przed meczem mieliśmy ciszę nocną o 22:30, a on - wtedy 17-latek - grał z kumplem w nieswoim pokoju na konsoli. Zabłąkał się na korytarzu pięć minut po rozpoczęciu ciszy nocnej i akurat musiał wpaść na trenera Wieczorka, który wyrzucił go za to ze zgrupowania. Albo inna sytuacja. Graliśmy z Legią, w napadzie biegał u nich Takesure Chinyama. Zawsze mówiłem do Michała: odbierz i spokojnie zagraj. Michał w jednej akcji spokojnie odebrał, spokojnie się odwrócił i bardzo spokojnie zagrał do naszego bramkarza. Ale akurat nie popatrzył, a tam Chinyama, typowy leń do biegania, nie wrócił po akcji i stał koło naszej bramki. No i strzelił nam z tego gola. Wiadomo, jak na to wtedy patrzyłem, to grzałem się niesamowicie. Ale młody musiał gdzieś swoje błędy popełnić. Później pracował z trenerem Nawałką, u mnie w Jagiellonii, trafił do Legii i jest podporą tej drużyny. To przyjemne, że jakąś cegiełkę do jego rozwoju też dołożyłem.

A transferowe niewypały?


- Można sobie grać w Zagłębiu Lubin czy Pogoni Szczecin, z całym szacunkiem dla tych klubów, ale Legia to zupełnie inna historia. Maciej Dąbrowski to bardzo solidny ligowiec, w Zagłębiu miałby świetny sezon, ale to nie jest piłkarz na Legię. Czerwiński - według mnie to samo. I tu nie chodzi o umiejętności piłkarskie, tylko o presję. Oni sobie po prostu mentalnie nie radzą. Tak samo było z Masłowskim, teraz nie wiadomo, do której grupy zaliczyć Hamalainena. O Aleksandrowie czy Langilu nawet nie wspominam. 60 procent dobrych transferów, 40 procent złych, tak bym to ocenił.

Jak pan wspomina czas, gdy zanim został oficjalnie trenerem Jagiellonii Białystok, musiał odpierać ataki bardziej doświadczonych kolegów po fachu?


- Piechniczek i Łazarek walili we mnie bez opamiętania, dobrze że Zbigniew Boniek zahamował ich swoim wywiadem, bo podobno Stefan Majewski też się na mnie szykował. Ludzie, którzy wychowali się w megakorupcji w Polsce, robili co mogli, żeby były reprezentant, który wywalczył dwa awanse na mistrzostwa świata, nie dostał licencji na prowadzenie klubu. Ci sami ludzie, którzy rozdawali licencje, zmieniali nazwy klubów, dawali mi później wykłady, że nie mogę zostać trenerem. Kuriozalna sytuacja.

Później jako początkujący trener nie czuł pan pomocy, rzucano panu jedynie kłody pod nogi.


- Wygraliśmy na Legii i zamiast wrócić z drużyną do Białegostoku, na bazie sukcesu w Warszawie budować pozytywną atmosferę w drużynie przed kolejnymi meczem, musiałem jechać do szkoły trenerów na sześć dni. Bo taki był przymus. To jaka to jest pomoc? Wszystko było robione, żeby tylko przeszkodzić. Zresztą, polska piłka jest tak chora, ale aż tak chora, że człowiek, który ma zarzuty korupcyjne, jest dzisiaj na kursie trenerskim i trenerem Chojniczanki. Mówię o Hermesie. Proszę mi teraz powiedzieć: gdzie jest w tym momencie Piechniczek? Gdzie jest szef szkoły trenerów Majewski? Co, nie wie o tym? Jaką ten gość poniósł karę? Jako zawodnik do końca kariery grał, rozprawy były odraczane, zdążył skończyć granie, teraz bierze się za trenowanie. Ludzie! Chłop ma zarzuty korupcyjne, ciągnie się za nim proces, a jest trenerem Chojniczanki. To ja się pytam: z jakiego klucza?!

Może nikomu to nie przeszkadza albo po prostu odpowiednie osoby wychodzą z założenia, że został skazany i konsekwencje już poniósł.


- Ale jakie to ma w ogóle znaczenie? Chłop najpierw przez tyle lat zabierał miejsce do grania młodym Polakom, zarabiał pieniądze, rozprawy były odraczane, później zakręcił się w sztabie Zawiszy, a na koniec został pierwszym trenerem Chojniczanki. Człowiek, który ma kilkanaście czy kilkadziesiąt zarzutów korupcyjnych jeszcze z czasów gry w najbardziej skorumpowanym klubie w Polsce w tamtych czasach. Prawdziwą karę poniósł tylko Dariusz Wdowczyk, który dostał cztery lata zawieszenia. A Hermes tam był, ale nic nie wiedział?!

Komisja Dyscyplinarna PZPN uznała, że wiedział i nałożyła na niego karę.


- Moje zdanie jest proste: ktoś, kto handlował meczami - nie jednym, a kilkunastoma, na dodatek nie jako młody i zmuszony chłopak - nie ma prawa powrotu do piłki.

Czyli według pana Wdowczyk też nie powinien mieć prawa powrotu.


- Takie jest moje zdanie, a nazwisko dopowiedział pan. Ktoś, kto kupuje czy sprzedaje kilkadziesiąt meczów, dla mnie nie ma prawa powrotu do piłki.
[nextpage]
Jeśli polska piłka jest wciąż tak chora, nie próbował pan się z niej przenieść do Niemiec i tam spróbować zostać trenerem? Ma pan przecież dawne znajomości, kontakty, szanują tam pana.


- Ale tu nie chodzi o kontakty. Do Niemiec pojechałem kiedyś tylko do pracy, później tak samo do Anglii. Skończyłem grać i wróciłem do ojczyzny. Mam tu rodzinę, kolegów, tu kończyłem szkołę, z tym krajem się identyfikuję i nie mógłbym żyć nigdzie indziej. Jeśli znów wyjadę, to znów na takich zasadach. Do pracy. Ale żeby gdzieś wyjechać, trzeba najpierw coś osiągnąć. Co, mam teraz wyjechać i zacząć od czwartej ligi? Wielu moich kolegów właśnie tak tam zaczyna, od drużyn juniorów, niskich klas.

Co w polskiej piłce najbardziej pana irytuje?


- Gdy trener odejdzie z klubu, zawsze znajdzie się odważny, który go skrytykuje. Dlaczego wszyscy na to pozwalają? Przychodzi "nowa miotła", a w mediach piłkarze od razu mówią: - Superatmosfera! Dużo rozmawiamy! Jest zupełnie inaczej! Jest super! Chłopie, ty nie grasz dla trenera. Grasz dla klubu, kibiców, rodziny. Czy ja zawsze miałem trenerów, którzy mi odpowiadali? Nie, ale zamykałem dziób, zaciskałem zęby i grałem. Kiedyś jeden z byłych selekcjonerów reprezentacji Polski opowiadał mi, że po objęciu stanowiska jeden z powołanych piłkarzy powiedział w wywiadzie, że teraz to są super treningi, takie piłkarskie, świetne, widać że selekcjoner grał kiedyś w piłkę. Później, na odprawie, trener przy wszystkich powiedział do zawodnika: dziękuję, że udzieliłeś takiego dobrego wywiadu na mój temat, to miłe, ale to nie ty jesteś od oceniania mojej pracy. Później rozmawiałem z tym piłkarzem, mówił mi, że te słowa po prostu go udusiły, pierwszy raz w życiu nie wiedział, co ma powiedzieć. To kwestia szacunku, na którą w Polsce nikt nie zwraca uwagi.

Jakiś idiota obejrzał mecz i powiedział, że zawiniłem przy czterech straconych bramkach, że Pauleta, że cholera wie co jeszcze. To jest idiotyzm. Gdy obejrzy pan sobie jeszcze raz ten mecz, sam zresztą widziałem go 20 razy to zobaczy pan, że zawiniłem tylko przy pierwszym golu. Przy reszcie błędy popełniali inni. Zresztą tak samo było z Koreą, też błędy popełniali inni, a winą obarczono mnie i Jurka Dudka.


Dlaczego rozstał się pan swego czasu z Jagiellonią?


- Wszystko jest kwestią przekazu. Z Jagiellonii nikt mnie nie zwolnił. Po prostu dobiegł końca mój półtoraroczny kontrakt i zarząd nie wyraził chęci przedłużenia współpracy. Wie pan, jeśli do mnie przychodził piłkarz po meczu i pytał, dlaczego dzisiaj nie grał, bo przecież miał grać... Gdy spytałem, o co mu w ogóle chodzi, ten wyjaśnił mi, że jeden z prezesów mu tak powiedział. No to odesłałem go do tego prezesa i kazałem mu grać w jego drużynie. Ręce mi wtedy opadły. Padło konkretne nazwisko, później okazało się, że ten prezes miał w drużynie trzech zawodników, których wcześniej sprowadzał do zespołu, a u mnie nie grali. To jeden z powodów, przez które był zgrzyt. Przede mną trenerzy też mieli takie sytuacje, na przykład Czesiek Michniewicz.

Nie pasował pan do białostockiego klimatu?


- Z Czarkiem Kuleszą, Wojciechem Strzałkowskim i Darkiem Kowalczykiem żyłem bardzo dobrze, mam do nich ogromny szacunek. Każdy trener pasuje jednak do odpowiedniego typu klubów. Na przykład Michał Probierz do Jagiellonii pasuje idealnie. Powiedziałem niedawno Kuleszy, żeby trzymał u siebie tego białostockiego Fergusona do końca świata, niezależnie, co by się w klubie działo. On się tam świetnie czuje, odpowiada mu specyficzny klimat tego miejsca, dogaduje się ze wszystkimi i robi wyniki, czasem nawet ponad stan.

A jak było z panem?


- Jagiellonia była moją pierwszą pracą. 700 kilometrów od rodzinnych stron, zupełnie obcy teren, bardzo specyficzny, hermetyczny klimat, w który trudno się wkupić. To było wielkie wyzwanie. Mam do tego klubu wielki sentyment. Każdy swoją karierę trenerską układa po swojemu, na przykład Michał Probierz, czyli też były piłkarz, lubi się chwalić, że ma bardzo dużo meczów na koncie na ławce trenerskiej. To prawda, ale Michał skończył grać w wieku 31 lat, a ja w wieku 38. Grałem przeciwko zespołowi, który on prowadził, a to przecież chłop z tego samego rocznika co ja.

Czego zabrakło do odniesienia sukcesu z Jagiellonią?


- Nie wiem, może trochę więcej szczęścia? Byliśmy w środku tabeli, pojechaliśmy na Lecha Poznań. Na trybunach siedziało już siedmiu trenerów, bo po tym meczu miało mnie już nie być. Wygraliśmy 2:0. Później przyjeżdża do mnie Widzew. Prowadzimy 2:0, gdyby tak się skończyło, bylibyśmy na szóstym miejscu, ale remisujemy 2:2, a gola na wagę trzech punktów tracimy w ostatniej minucie, bo chwilę wcześniej Pazdan dostał czerwoną kartkę, a gola zdobył chłopak, którego Michał miał kryć. Później jedziemy na Legię, sensacyjnie wygrywamy 2:1, znów się dźwigamy w tabeli. Przyjeżdża do nas Wisła, prowadzimy 2:0, ale remisujemy 2:2, bo chwilę wcześniej Quintana z trzech metrów strzelał do pustej bramki, ale kopnął w aut. Gdyby nie te dwa nieszczęśliwe remisy, bylibyśmy na trzecim miejscu w tabeli. Ale czy Pazdan, który grał przy mnie w Górniku, zrobił mi to specjalnie? Albo Quintana, którego ściągałem z klubu, nazwę którego znają tylko piłkarze, którzy w nim grają, zrobił mi to specjalnie? Nie, po prostu los chciał sprawdzić mój charakter. Dla mnie największą satysfakcją jest to, że ci chłopcy z Białegostoku wciąż o mnie pamiętają. Pazdan, Grzyb, Kupisz, pamiętają o moich urodzinach, zapraszają na wesela. Gdy się golę i patrzę w lustro mam satysfakcję, że wielu z tych chłopaków pomogłem. Sam byłem kiedyś w ich sytuacji, ale w Hutniku Kraków nikt mi przez rok nie pomógł.

Jest coś, czego pan żałuje w swojej karierze piłkarza?


- Bolą mnie mistrzostwa świata w Korei i Japonii. Czasem moi koledzy z tamtego zespołu publicznie wylewają żale z tego powodu, zupełnie niepotrzebnie. Według mnie nie dorośliśmy wtedy do wielkiej imprezy. Ani jako PZPN, ani jako piłkarze, ani jako sztab szkoleniowy. Sam awans był wtedy sukcesem. Doszło do tego, że w ogóle ktoś zaczął mówić o piłce, PZPN zarobił pierwsze pieniądze.

Podobno o mecz przeciwko Portugalii lepiej pana nie pytać.


- To głupota. Jakiś idiota obejrzał mecz i powiedział, że zawiniłem przy czterech straconych bramkach, że Pauleta, że cholera wie co jeszcze. To jest idiotyzm. Gdy obejrzy pan sobie jeszcze raz ten mecz, sam zresztą widziałem go 20 razy to zobaczy pan, że zawiniłem tylko przy pierwszym golu. Przy reszcie błędy popełniali inni. Zresztą tak samo było z Koreą, też błędy popełniali inni, a winą obarczono mnie i Jurka Dudka.

To był dla pana idealny czas, kulminacyjny moment kariery, więc tym bardziej musi w panu siedzieć tamto niepowodzenie.


- Mistrzostwa w 2002 roku były idealne pode mnie. Fizycznie wyglądałem wtedy znakomicie, jak zboże po deszczu, mimo że w sezonie 2001-02 złapałem pierwszą, poważną kontuzję w życiu. Długo nie grałem, złapałem nadwagę, nie przeszedłem okresu przygotowawczego, musiałem nadrabiać w trakcie rundy wiosennej. Wtedy spadały na mnie różne plagi, między innymi po popsutym leczeniu kanałowym musiałem przejść ponad trzygodzinną operację. A dzień później zagrałem mecz ligowy z TSV Monachium.

Co to znaczy, że sztab szkoleniowy nie dorósł do tamtych mistrzostw?


- Trenera Engela bardzo szanuję, ale teraz też jestem trenerem, więc mogę polemizować z pewnymi rzeczami. Po sezonie potrzebowałem kilku dni resetu, a po przyjeździe na zgrupowanie od razu wpadłem w rytm dwóch treningów dziennie. Poza tym panowało ogromne zamieszanie, między innymi z Tomkiem Iwanem czy innymi zawodnikami. W rozmowach z zawodnikami dochodziliśmy do wniosku, że najlepsze mecze graliśmy po krótkim, kilkudniowym zgrupowaniu. Długie, tygodniowe, wywoływały w nas zamulenie. Poza tym, zawsze zastanawiałem się, dlaczego w eliminacjach nie zagrałem ani jednego meczu w parze z Tomkiem Wałdochem. Przecież razem byliśmy parą środkowych obrońców w liderze Bundesligi. A Wałdoch grał z Zielińskim, Bąkiem, ja siedziałem na ławce rezerwowych.

Bardzo chętnie wraca pan z kolei do czasów gry w Schalke.


- Jestem dumny, że mogłem być częścią wielkiego projektu, jakim jest Schalke. Wspomnień, które mam, nikt mi nie zabierze. Grałem w jednym z największych klubów w Niemczech, z tradycjami, całą armią kibiców.

Zawsze mówiło się, że Hajto nie należy do wirtuozów, ale jakby mógł, to by przeorał boisko.


- Wojtek Kowalczyk miał talent, Jacek Krzynówek lewą nogę i talent, Emmanuel Olisadebe nosa do zdobywania goli, a ja dostałem serce i zdrowie. W takich ligach jak niemiecka najbardziej szanują wyrobników. Każda drużyna ma pięciu - sześciu wyrobników. Stwierdziłem, że nie mogę być Kowalczykiem z Barcelony czy Furtokiem. Ale jednym z sześciu wyrobników z tyłu - czemu nie? Największe wyróżnienie, jakie mnie spotkało, to wybór na najlepszego zawodnika klubu fazy grupowej Ligi Mistrzów. Grało się w różnych sytuacjach, raz nie mogłem zejść rano na śniadanie w hotelu, tak mnie plecy bolały. Dostałem 46 zastrzyków i zagrałem o 15:30. Później wieczorem siadało się w domu i myślało: niczego nie żałuję, bo ci ludzie to doceniają.

Do dzisiaj dostaje pan z Niemiec kartki z życzeniami na urodziny.


- Historii wielkiego klubu nie buduje się ot tak. Rudi Assauer zawsze mówił: wiecie, dlaczego kaszlę cztery razy? Bo Schalke 04. Nawet zamek w drzwiach przekręcał mu się cztery razy. Kiedyś zaprosił mnie do siebie do domu, a tam dosłownie wszystko było w barwach Schalke. Od pościeli, przez zasłony. To nie jest na pokaz, żeby dobrze brzmiało w opowiadaniach. To całe życie tych ludzi. Assauer zbudował potęgę tego klubu praktycznie od zera, gdy Schalke było na dnie, z wielkim długiem. Doprowadził do mistrzowskich tytułów, pucharów krajowych, europejskich rozgrywek, zbudował piękny, nowoczesny stadion. Ciężka praca zawsze ci się zwróci, los odda ci, co dałeś. W całym pierwszym sezonie w Schalke nie byłem w stanie zdobyć gola, oprócz samobójczego w meczu z FC Koeln. Los oddał mi to w meczu otwarcia nowego stadionu, to ja trafiłem jako pierwszy na nowym obiekcie.

To prawda, że na początku kariery trenerzy mówili, że się pan do niczego nie nadaje i nie będzie z pana piłkarza?


- Gdy miałem 17 lat i poszedłem do Hutnika Kraków, wszyscy mówili o mnie, że z tego drwala to nawet dobrej kosy nie będzie. A jestem dzisiaj w klubie wybitnego reprezentanta. Później wszyscy powtarzali, że nie będzie ze mnie trenera. Jeśli będzie się to miało potoczyć tak, jak z karierą piłkarską, to nie mam nic przeciwko.

- Z okazji świąt chciałbym życzyć wszystkim kibicom, żebyśmy wciąż spotykali się na Stadionie Narodowym i mieli taką satysfakcję z gry reprezentacji, żebyśmy w przyszłym roku cieszyli się z awansu do mistrzostw świata w Rosji. A poza tym, żebyśmy wszyscy spędzili święta w spokoju, w zdrowiu, z ludźmi których kochamy. Świat pędzi w takim tempie, że czasem warto się zatrzymać.

Rozmawiał Paweł Kapusta

Źródło artykułu: