[b]
WP SportoweFakty: Ma pan już we Włoszech dekoder polskiej telewizji?[/b]
Karol Linetty: - Nie, jeszcze nie mam.
To jak śledzi pan, co dzieje się w Lechu?
- Spokojnie, daję radę. Od czego mam komputer? Dostęp do internetu też mam, nie jest u mnie tak źle. Jestem na bieżąco z tym, co dzieje się w Polsce i w ekstraklasie. Staram się na przykład oglądać wszystkie mecze Lecha, jeśli oczywiście nie mam o tej samej porze obowiązków w klubie. A jeśli mam, to szukam później powtórek, czytam relacje. Po prostu - interesuję się, co tam w Lechu się dzieje i jak mu idzie.
ZOBACZ WIDEO Łukasz Fabiański: Mecz z Rumunią? Patrzę na to optymistycznie (źródło: TVP SA)
{"id":"","title":""}
I chyba vice versa, bo pod informacjami o pana udanych meczach sporo pozytywnych słów płynie od ludzi z Wielkopolski.
- Dziękuję im za to. Kibice Lecha wiedzą, że ten klub jest mi bardzo bliski, spędziłem w nim przecież połowę swojego życia.
A we Włoszech czuje się pan już jak w domu?
- Na początku nie było łatwo. Wiadomo, czułem niepewność, gdy wsiadałem do samolotu. Taki jestem, zastanawiam się, analizuję, trochę stresuję, bo zawsze chcę dobrze wypaść. Musiałem poznać otoczenie, wszystko było przecież dla mnie nowe, do tego dochodził język włoski, którego nie znałem. Ale im dłużej tam jestem, tym jest łatwiej. Powiem panu tak: zdążyłem się już zakochać w tym kraju.
Aż tak?
- Pewnie! Miasto jest bardzo ładne, pogoda dopisuje, nie jest zimno. Jedzenie znakomite, wszyscy kochają piłkę - świetnie się tam czuję. Ale muszę przyznać, że były rzeczy, które mnie zaskoczyły i minęło trochę czasu, zanim się do nich przyzwyczaiłem.
Na przykład?
- Sjesta - no powiem panu, to było na początku dziwne. Wracasz do domu po treningu, później jedziesz do miasta około godziny 14 czy 15, żeby zjeść obiad, a tu wszystko zamknięte. Głodny człowiek szuka restauracji, a tam wszyscy odpoczywają. Tego w Polsce nie ma, ale rozumiem, że każdy ma swoje zwyczaje, tradycje. Po kilku miesiącach w Genui już do tego przywykłem.
W samej Genui jednak pan nie mieszka.
- Powiem inaczej - nie mieszkam w centrum miasta. Wolałem wybrać sobie mieszkanie na obrzeżach. Wszystkie decyzje, które podejmowałem po przylocie do Włoch, miały na celu zapewnienie mi maksymalnego spokoju i możliwość skupienia się na graniu i trenowaniu. Dlatego mieszkam teraz z dala od zgiełku, mam mieszkanie w cichym miejscu nad morzem, na dodatek niedaleko centrum treningowego. Wszystko, czego potrzebowałem.
I dlatego odciął się też pan od niektórych w Polsce?
- Odciąłem się? Jak to?
Wiem, że jest wiele osób, które próbowały się z panem kontaktować po transferze do Sampdorii, przede wszystkim dziennikarze szukający możliwości umówienia się na wywiad. Bezskutecznie.
- Przecież wie pan, jaki jestem - udzielanie wywiadów to ostatnia rzecz, o której myślę. Nigdy za tym nie przepadałem i to się nie zmieniło. Zawsze wychodziłem z założenia, że powinna mówić za mnie moja gra, a nie ja sam w wywiadach. Ale rzeczywiście masz trochę racji - do Włoch wyjechałem gonić za marzeniami. Chcę jak najlepiej robić swoją robotę i wydaję mi się, że jak na razie wychodzi mi to całkiem nieźle. To nie wzięło się z niczego, potrzebowałem do tego świętego spokoju. A co do utrzymywania kontaktu - z tymi, z którymi powinienem go utrzymywać, to go utrzymuję. Z najbliższymi, rodziną, przyjaciółmi. I to mi wystarcza. Wywiady może i są ważne w życiu piłkarza, żeby przekazywać kibicom pewne informacje, ale nie najważniejsze.
O innych, zainteresowanych klubach pisało się miesiącami. W przypadku Sampdorii od momentu, gdy dowiedział się pan o zainteresowaniu Włochów do złożenia podpisu pod kontraktem, minął podobno tydzień.
- Nie przesadzajmy z tym tygodniem. Minęły może ze dwa dni! Miałem kilkadziesiąt godzin na przemyślenie sprawy, konsultacje z rodziną oraz ludźmi, którym ufam.
Z Robertem Lewandowskim pan rozmawiał? Podobno traktuje go pan jak starszego brata, prosi o wskazówki, słucha jego rad.
- Czy rozmawiałem na ten temat z Lewym to już nie pamiętam. Być może. Po prostu wszystko działo się tak szybko, że nie było możliwości długich konsultacji. Na pewno rozmawiałem z rodziną, z trenerem Urbanem, Pawłem Wszołkiem i Bartkiem Salamonem. Później wsiadłem do samolotu i podpisałem kontrakt. Myślałem nawet, że zdążę jeszcze wrócić, pożegnać się z kolegami w Lechu. Nie pożegnałem się, bo nie wróciłem już do Polski.
Jest pan ewenementem, bo jako jeden z nielicznych, młodych zawodników po wyjeździe z Polski od razu stał się pan zawodnikiem podstawowego składu swojego klubu.
- Wie pan, że nawet się nad tym wcześniej nie zastanawiałem? Ale rzeczywiście, coś w tym jest. Praktycznie od razu wskoczyłem do składu i do dzisiaj w nim jestem.
Co czuł pan, gdy podczas pierwszej gierki treningowej w Sampdorii przekonał się, że nie odstaje i gra w wyjściowej jedenastce nie musi być wcale odległym celem?
- Nie pamiętam, co czułem, wtedy o takich rzeczach się nie myśli. Ale od razu zwróciłem jednak uwagę na o wiele szybsze tempo, dynamiczne operowanie piłką. I to jest właśnie sposób gry, który bardzo mi odpowiada, być może właśnie dlatego tak szybko zaaklimatyzowałem się w nowym otoczeniu. Pomógł też stosunek zawodników Sampdorii do mnie - przyjęli mnie jak swojego, nie było żadnych podziałów.
Jak z pana włoskim?
- Coraz lepiej. To bardzo ważne, żeby posługiwać się językiem kraju, w którym się mieszka. Zresztą, zależało mi na tym, żeby w szatni nie być na uboczu, żeby jak najlepiej się zintegrować. Dlatego na przykład jak rozmawiam z kolegami, staram się używać jak najwięcej włoskiego. I dopiero jak się zatnę, nie znam słówka, wtedy dopiero przechodzę na angielski. Klub zapewnił mi nauczyciela, mam zapisany prawie cały zeszyt. Teraz trzeba to przyswoić.
Wszystko dla pana rzeczywiście potoczyło się bardzo szybko. Minęło raptem kilkanaście dni, a pan biegał już po murawie Camp Nou. Był szok?
- Szoku nie było, ale na pewno było to cenne doświadczenie. Jeszcze chwilę wcześniej oglądałeś tych zawodników w telewizji, a tu masz możliwość stanąć naprzeciwko. Nie ukrywam, starałem się ich podpatrywać, obserwowałem ich ruchy, sposób ustawiania się.
Ale koszulką z żadnym z zawodników Barcelony się pan nie wymienił.
- No, nie wymieniłem. Ale zdjęcie na pamiątkę sobie zrobiłem. Może jeszcze będę miał okazję tam zagrać.
Taktycznie musiał się pan przystosować do nowych realiów, nawet nazewnictwo we włoskiej piłce jest inne.
- To prawda, u nas pewne kwestie, nie wnikając w szczegóły, oznaczają coś innego, niż we Włoszech. Ale to nie był jakiś wielki problem. Minęły dwa dni i wszystko było jasne. Nasz trener dużo z nami pracuje, tłumaczy, zwraca na taktykę dużą uwagę. Ale żadnej indywidualnej rozmowy, w której mówiłby mi, nad czym powinienem popracować, nie miałem.
11 meczów, we wszystkich od pierwszej minuty, tylko dwa razy pana zmieniono, dwie asysty. Znakomite statystyki, jak na 21-letniego chłopaka, który dopiero co uciekł z polskiej ekstraklasy do Serie A.
- We Włoszech jest inna piłka, niż w Polsce. Szybsza, na pewno o wiele większą uwagę zwraca się w Serie A na taktykę i stałe fragmenty gry. Ale w sumie to są rzeczy, których się spodziewałem. Wiedziałem też, że będę musiał o wiele więcej pracować, żeby sobie poradzić. To mi odpowiada, bo im ciężej pracujesz na sukces, tym masz większą satysfakcję z tego, do czego udało ci się dojść. Zawsze myślałem w ten sposób. Na razie jestem zadowolony z tego, jak idzie mi w nowym miejscu. Przede wszystkim gram, dostaję szanse. Ale to może się zmienić, jeśli ucieknie forma. Dlatego cały czas trzeba być skupionym na pracy.
Arek Milik ostatnio opowiadał nam, że w Neapolu zdarza mu się, że kibice ganiają go na skuterach, byle by tylko zrobić sobie z nim zdjęcie. W Genui jest podobne szaleństwo? Też jest pan tak rozpoznawalny?
- Nie, bez przesady. Czasem zdarza się, że na przykład w sklepie ktoś poprosi mnie o zdjęcie, ale to wszystko. Przed podpisaniem kontraktu z Sampdorią rozmawiałem z Bartkiem Salamonem, on mi opowiadał o realiach. Mówił, że kibice przychodzą na treningi, że zainteresowanie piłką jest spore. I to się potwierdziło.
Sampdoria to tylko przystanek?
- Spokojnie, dopiero co wyjechałem z Polski. Daj mi tam trochę pograć, pokazać się z dobrej strony. Nie myślę na razie o przyszłości.
W rozmowie z Sebastianem Staszewskim mówił pan kiedyś, że Adama Nawałkę ma pan zapisanego w telefonie: Trener Adam Nawałka. Pełen respekt.
- Oczywiście, musi być respekt.
Pytam, bo może ostatnio zmienił pan na normalnie, Adam Nawałka, bez trener. Może nabrał pan we Włoszech pewności siebie, większej wiary we własne umiejętności i to, co może dać kadrze narodowej.
- Zawsze tak zapisywałem trenerów, zostało mi to z przeszłości i nie widzę w tym nic złego. Nie ma w tym żadnej większej filozofii.
Trener często dzwoni?
- Czasem dzwoni, przede wszystkim przed zgrupowaniem, dopytuje, co słychać i jak forma. Wiadomo, dokładnie obserwuje, co się dzieje u jego zawodników.
Wierzy pan, że nadszedł pana czas w kadrze? Że dzięki występom w Serie A wskoczy pan do pierwszego składu?
- Walczę o pierwszą jedenastkę, to na pewno. Rywalizacja jest ogromna, ale to tylko na korzyść dla selekcjonera. Robię wszystko, żeby w tym pierwszym składzie niedługo się znaleźć.
To już chyba nie są czasy tego nieśmiałego Karola z Lecha? Poważna liga, poważny klub, wszystko się chyba zmieniło.
- Moje umiejętności w ostatnich miesiącach poszły w górę, czuję, że stałem się lepszy.
To prawda, że pana paliwem niezmiennie pozostaje truskawkowy kompot babci Frani?
- Pewnie, ale jest problem. Właśnie skończył mi się zapas słoików, trzeba będzie przywieźć kilka. Trochę grania jeszcze w tym roku zostało, a bez kompotu ani rusz…