Chyba nie ma drugiego takiego zawodnika w Polsce. Jednego dnia jest kochany, drugiego niemal linczowany werbalnie. Michał Kucharczyk robi swoje. Jego gole dały Legii Warszawa wygraną z AS Trencin i "zwycięski remis" z Dundalk FC.
WP SportoweFakty: Jak to jest być zawodnikiem "między uwielbieniem a szyderą".
Michał Kucharczyk: - Byłem, jestem i będę krytykowany, niezależnie od tego, co się wydarzy, co zrobię dla tego klubu, co razem osiągniemy. Może jestem tak postrzegany ze względu na to, jaki jestem przed kamerami? A nie widzą tego, co jest poza miejscem pracy.
Na czym polega ta różnica?
- "Kuchy" na co dzień a "Kuchy" w pracy to dwie różne osoby. Tu ludzie widzą mnie jako wariata, który biega bez końca. Pobiegłby za boisko, gdyby to było możliwe. A potem kończy się mecz i głowa się grzeje, czasem coś palnie na gorąco i tworzy się taki obraz. Ale wracam do domu, odczekam te kilka minut i powietrze schodzi. Nie możesz wyżywać się na swoich bliskich. Jeśli coś poszło źle to dlatego, że ja zawaliłem na boisku, a nie oni. Potem jeszcze wszyscy idą spać, a ja analizuję. Wiadomo, każdy piłkarz ma problemy z zaśnięciem. Ale jak już się uda zasnąć, to rano trzeba wszystko co było odrzucić i zacząć od nowa.
ZOBACZ WIDEO Bogusław Leśnodorski: O zaangażowanie chłopaków się nie boję (źródło TVP)
{"id":"","title":""}
Ale jednak bardziej chodzi o styl gry, a nie zachowanie przed kamerą. Ludzie krzyczą "Kuchy King", a za chwilę "zmieńcie go jak najszybciej".
- Prostota jest najszybszą drogą do celu. Nigdy nie minę dryblingiem siedmiu gości i nie wystawię piłki do pustej bramki. Ja mam wziąć piłkę, pobiec, wrzucić, dostawić nogę czy głowę. Mam "łatę" i dopóki nie skończę mojej przygody z piłką, to ona zawsze już będzie przypięta. "Kuchy" jest taki i taki. Żyjemy w takich czasach, że hejt jest częścią życia, daje ludziom poczucie własnej wartości. A czasem są też śmieszne rzeczy, żeby było jasne. Mam dystans do siebie. Czasem coś idzie w mediach i już nic nie możesz zrobić, nie zatrzymasz lawiny. Wtedy wolę się pośmiać.
Mówi pan "przygoda z piłką", a to już ponad 200 meczów dla Legii, gra w pucharach, awans do Ligi Mistrzów. Może to już kariera, a nie przygoda?
- Karierę zrobił Marek Saganowski, ja podchodzę do tego spokojnie.
Krytykom pokazuje pan statystyki? W Legii w sumie 248 meczów, 48 goli, 44 asysty. Nie jest źle.
- To racja, ale ludzie nie lubią zawodników, którzy grają prosto. Wszyscy chcą bajecznej techniki, wspaniałych dryblingów, cudownych zagrań. Z czasem ci wszyscy mistrzowie dryblingów są mniej efektywni. Tylu zawodników tu przychodziło, na fantastycznym poziomie. A zawsze gdzieś ten Kucharczyk się pojawiał. Może ludzie spojrzą przez pryzmat czasu na mnie i zobaczą co zrobiłem dla klubu.
A pan sam woli oglądać prostych zawodników czy raczej dryblerów.
- Wiadomo, zachwycam się grą najlepszych. Ale natura obdarzyła mnie inaczej. Inni dostali technikę, ale nie mają mojej wytrzymałości czy szybkości. Każdy ma swoje cechy, które musi wykorzystać tak, by być przydatnym. Nikt nie wymaga ode mnie, żebym rozgrywał, grał kombinacyjną piłkę czy czarował dryblingiem. A ja mam po prostu biegać od linii do linii, wychodzić za linię obrony. A do tego dośrodkować albo strzelić. Tego się ode mnie wymaga.
Liga Mistrzów pozwoli panu urosnąć jako piłkarzowi? Wyjechać za granicę, dostać się znowu do kadry...
- O kadrze nie chcę dyskutować. Tu grają najlepsi z danego kraju, trzeba mieć odpowiedni poziom. A czy urosnę? Nie mogę za bardzo, bo zaraz mnie rzeczywistość sprowadzi na ziemię. Na pewno będę starał się grać jak najlepiej, nie tylko biegać. Ale jak mówię, przede wszystkim stąpać twardo po ziemi, zdobyć mistrzostwo Polski.
Skoro już jesteśmy przy kadrze, to czeka pana ciekawy sprawdzian umiejętności, prawdopodobnie zagra pan na Łukasza Piszczka.
- Przywitam się z nim, przybiję "piątkę", a potem na boisku będziemy grali i zobaczymy który z nas jest lepszy.
Pański gol dał Legii historyczny awans do Ligi Mistrzów. Pamięta pan ten moment?
- Najpierw bałem się, że przewrócę się o własne nogi. Ale jak czasem mówi się, że "zawodnik strzelił w ciemno", to u mnie tego nie było. Widziałem, gdzie jest bramka, wiedziałem, w jakiej sytuacji się znajduję. Oddałem strzał, piłka wpadła, szał radości. I wielkie uczucie ulgi. Bo wbrew pozorom mecze były dla nas dość ciężkie. Widziałem po całej drużynie, że nastąpiło takie wielkie "pffffff". To ciśnienie zeszło.
Reakcje nie były takie jednoznaczne, w przeszłości stadion żył tymi meczami bardziej, teraz nie było takiego entuzjazmu.
- My się bardzo cieszyliśmy. Oczywiście zdajemy sobie sprawę z tego, że ta gra nie porywała, ale dokonaliśmy czegoś, na co Legia czekała 21 lat. Myślę, że z czasem ludzie to docenią, zrozumieją, że to było duże osiągnięcie.
Jak przyjął pan wyniki losowania?
- Gdy była wyciągana kulka to pomyślałem: "Niech będzie Barcelona. Ok, Real Madryt też może być". Nie chciałem tylko trafić do grupy z Leicester, Porto i Brugge ani do tej grupy z CSKA Moskwa (w grupie jest jeszcze Tottenham, Leverkusen oraz Monaco losowane z tego koszyka co Legia - red.). Jak to się mówi, jak spadać to z naprawdę wysokiego konia. Chcieliśmy zagrać z najlepszymi. Chcieliśmy, żeby to była nasz nagroda za awans. I teraz losowania bym chyba nie powtórzył...
Jak spadać to z wysokiego konia... wszyscy tak mówicie. A może by tego konia ujechać?
- Kto wie. To tylko takie powiedzenie.
Jakby był pan kibicem wierzyłby, że z takiej grupy można wyjść?
- Z każdej można wyjść. Kto by pomyślał, że Leicester zdobędzie mistrzostwo Anglii? Kto by pomyślał, że Portugalia zdobędzie mistrzostwo Europy po tym, jak wyszła z trzeciego miejsca w grupie? W piłce nie takie rzeczy się zdarzały.
Jaki scenariusz sobie pan wyobraża?
- To, co nam przyniesie Liga Mistrzów, to doświadczenie i przygoda. Ale żeby to powtórzyć, musimy się skupić na lidze. Żeby powtórzyć możemy to zrobić na dwa sposoby. Albo wygrać Ligę Mistrzów tej edycji albo mistrzostwo Polski. Sądzę, że to drugie jest łatwiejsze.
I nie ma pan takich cichych marzeń o hat-tricku na Santiago Bernabeu?
- Tak, tak, oczywiście. Porozmawiamy po meczu.
Rozmawiał Marek Wawrzynowski