Bogusław Baniak po pół roku w Afryce: Przeżyłem malarię i zamach dziesięć minut od domu, ale jakoś daję radę

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Przebyta malaria, zamach terrorystyczny 10 minut drogi od domu, młodzi piłkarze grający boso i codzienne obcowanie z ludźmi, których dotknęła klęska głodu - przez pół roku Bogusław Baniak poznał wszelkie uroki życia w Afryce.

W tym artykule dowiesz się o:

57-letni szkoleniowiec od 1 lipca jest zatrudniony przez piłkarską federację Burkina Faso. Pełni funkcję dyrektora sportowego, a także selekcjonera reprezentacji U-15. WP SportoweFakty: Jak wygląda dzień pracy Bogusława Baniaka?

- Na pierwszy rzut oka całkiem podobnie jak w Polsce, tyle że w naszym kraju byłoby to bardziej charakterystyczne dla klubu, a nie reprezentacji. Wstaję o godz. 5.00, a już o 7.15 mam pierwszy trening. Później nadzoruję jeszcze zajęcia kadr U-17 i U-20.

U nas to nie do pomyślenia. Zawodnicy są rozsiani po klubach...

- Tu jest zupełnie inny system niż w Polsce. Dlatego mówiłem, że bardziej funkcjonuje to jak klub. Młodzi piłkarze zazwyczaj nigdzie się nie uczą, są więc w pełni dyspozycyjni i można z nimi pracować codziennie.

A jakie są warunki do treningów?

- Niestety bardzo trudne. Pragnienie każdego z tych chłopców jest ogromne, oni chcieliby wyjechać do Europy i poprawić poziom swojego życia, ale często nie mają nawet pieniędzy na buty i zdarzało się, że grali boso.

Federacja nie jest w stanie im tego zapewnić?

- Federacja zapewnia wyżywienie i sprzęt tylko na zgrupowaniach, które trwają zazwyczaj dziesięć dni. W życiu codziennym trzeba sobie radzić samemu, a łatwo ci chłopcy naprawdę nie mają. Sam byłem świadkiem jak jeden z trenerów dawał młodemu piłkarzowi pieniądze, by ten miał za co zatankować motor, którym dojeżdżał na zajęcia. Szkoleniowcy często są jak rodzice.

Jak się panu żyje w Burkina Faso? Dom, basen, samochód z kierowcą - wydaje się, że to pański raj...

- Jestem bardzo dobrze traktowany, ale z mojego punktu widzenia wygląda to trochę inaczej. Owszem, mam auto z kierowcą, tylko gdzie mam jeździć? Zwiedziłem już całe Wagadugu. Był czas, że doskwierała mi nuda, więc wymyśliłem sobie, że codziennie będę jeździł 20 km rowerem. Szofer w samochodzie jedzie wtedy za mną.

On pana pilnuje czy ochrania?

- Ochrania. Jestem pracownikiem federacji. Pułkownik wojska, który nią kieruje, przywiązuje do tych spraw ogromną wagę. Tu nie ma wielu białych ludzi, dlatego nikt nie chce, żeby mi się coś stało. Dzięki rowerowym wędrówkom przez te pół roku w Afryce schudłem już 12 kg i muszę powiedzieć, że czuję się teraz znacznie lepiej. Nauczyłem się też chodzić spać o zupełnie innych porach niż w Polsce. Tutaj już o godz. 18.00 robi się ciemno, więc kładę się o 21.00 i śpię do 5.00. Dłużej i tak się nie da, bo upał jest nieprawdopodobny. W chwili gdy rozmawiamy, mam 41 stopni na termometrze, a miejscowi mówią, że to całkiem znośna, wręcz zimowa temperatura. Najgorzej jest w marcu i kwietniu, wtedy bywa 55 stopni. Gdy kładę się spać, to zmęczenie jest naprawdę duże, upał wykańcza.

Jak się pan odżywia na miejscu? Kuchnia afrykańska czy raczej woli pan jeść to co w kraju?

- Na początku miałem z tym bardzo poważny problem. Teraz do mojego domu przychodzi starsza pani, która stara się gotować posiłki zbliżone do tych polskich. Zaopatrujemy ją w odpowiednie produkty na mieście.

Czy przez te pół roku był moment kryzysu, w którym chciał pan spakować walizki i wrócić do kraju?

- Najgorzej było wtedy, gdy zachorowałem na malarię. To zdarzyło się na przełomie września i października.

Jak to się stało?

- Najprawdopodobniej ugryzł mnie zarażony komar, trafiłem na dziesięć dni do kliniki rządowej i przez część tego pobytu sytuacja była fatalna. Odżywiały mnie tylko kroplówki, bo nie byłem w stanie ruszać rękami ani nogami. Nikomu tego nie życzę i nigdy więcej nie chciałbym czegoś takiego przeżyć. Takich nieprzyjemnych zdarzeń było jednak więcej. W międzyczasie doszło do zamachu stanu, a mnie zostawił tłumacz i to w okresie, w którym kiepsko jeszcze mówiłem po francusku. [nextpage]Domyślam się, że mimo swoich dobrych warunków zdążył pan już poznać prawdziwą Afrykę...

- Oczywiście, stykam się z nią, gdy tylko opuszczam dom. Zresztą wielu moich podopiecznych musi odkładać pieniądze, by mieć za co zjeść posiłek. Dla Wagadugu charakterystyczny jest ogromny smog, bo mnóstwo osób jeździ tutaj motorowerami. Jak już wspominałem, białych ludzi zbyt wielu nie ma, to zresztą nie jest kraj z dostępem do morza, więc nie przyciąga turystów. Dlatego za każdym razem, gdy idę na zakupy wywołuję sensację. Podbiegają do mnie dzieci i chcą robić zdjęcia, tyle że moim telefonem, bo same ich oczywiście nie mają. Widać wszechobecną biedę, ale ci ludzie mają niespotykany w Polsce spokój i serdeczność. Tu nie ma presji - ani w piłce, ani w życiu. W pracy trochę mi tego nawet brakuje.

Czy miejscowa ludność wie coś w ogóle o Polsce?

- Niewiele, nie ma tu zresztą naszej ambasady, jest tylko konsulat, w którym nikt nie mówi po polsku. Jestem chyba jedynym Polakiem w Wagadugu, ale odniosłem już mały sukces, chociaż trochę w drugą stronę. Słyszałem, że od momentu, w którym pojawił się temat mojej pracy w Burkina Faso, aż 72 tys. wejść na stronę federacji było właśnie z Polski.

Kilka dni temu chyba porządnie się pan wystraszył zamachem terrorystycznym w Wagadugu...

- To był dla nas ogromny szok, bo tu wcześniej nie dochodziło do żadnych tego rodzaju zdarzeń. Z domu do hotelu, w którym rozegrała się ta tragedia, mam dziesięć minut jazdy samochodem. Jeszcze niedawno chodziłem tam na śniadania, znam kelnerów, zresztą dwóch z nich to moi podopieczni z reprezentacji. Na szczęście w piątek mieli wolne. Co pan robił w czasie, gdy doszło do zamachu?

- Byłem w domu i oglądałem w sieci mecz Polska - Serbia. W trakcie dostałem telefon, żeby pod żadnym pozorem nie wychodzić. Potem słyszałem strzały, ale to już chyba było wojsko, które dotarło do hotelu. Terroryści byli podobno z Nigerii i prawdopodobnie chcieli uderzyć w momencie, gdy w restauracji hotelowej znajdowały się rodziny pracowników ambasad. W każdy piątek po pracy one się tam spotykają na kolacji. Moment ataku nie był więc wybrany przypadkowo.

Spędził pan w Burkina Faso pół roku. Z tego co pan mówi, to był wyjątkowo burzliwy i pełen różnych zdarzeń okres. Czy dziś powiedziałby pan, że decyzja o wyjeździe była słuszna?

- Zdecydowanie tak. W Polsce przeżyłem już wszystko. Pracowałem w Ekstraklasie, I lidze, II lidze, a nawet III. Mam bardzo bogate CV i korciło mnie, żeby spróbować czegoś zupełnie innego. Najpierw pojawiła się możliwość pracy w Kazachstanie. Byłem już blisko wyjazdu właśnie tam, ostatecznie jednak wylądowałem w Burkina Faso i niczego nie żałuję. Zdążyłem zachorować na malarię, mam ograniczony kontakt z rodziną, ale na razie daję radę i chcę pracować dalej. Zmieniłem się też jako człowiek.

W Polsce często reagował pan żywiołowo, lubił krzyknąć na zawodników. W Burkina Faso takich metod nie ma?

- Absolutnie, gdybym je stosował, już by mnie tu nie było. Ludzie są tu łagodniejsi i bardziej stonowani. Nie znam francuskich wulgaryzmów i nawet nie chcę się ich uczyć.

A jak panu idzie nauka samego języka?

- Łatwo nie mam, zresztą jestem w takim wieku, że umysł nie chłonie wiedzy tak szybko jak u młodego człowieka. Potrafię się jednak dogadać z szoferem, pracownikami federacji. Oczywiście biegle jeszcze nie mówię, cały czas przydaje mi się tłumacz. Przy tej okazji mogę powiedzieć, że znalazłoby się tu miejsce dla Polaka, który dobrze zna język francuski. Jeśli ktoś chciałby pracować w Burkina Faso jako tłumacz, chętnie taką osobę zatrudnię, zapewniając też mieszkanie.

Pomaga panu jeszcze Abraham Loliga? Pamiętam, że kilka miesięcy temu miał z panem lecieć do Burkina Faso właśnie jako tłumacz.

- Lecieliśmy razem, ale na miejscu nasze drogi się rozeszły. Obecnie nie mamy już kontaktu. Abraham pomagał mi na samym początku, później mogłem też liczyć na wsparcie Andrzeja Szarmacha i menedżerów z Francji.

Ostatnio w pierwszej reprezentacji Burkina Faso zmienił się selekcjoner. Nie ma już Gernota Rohra, a zatrudniono Paulo Duarte. Czy to ma jakiś wpływ na pańską przyszłość?

- Dla mnie to jest ważna wiadomość, ale raczej mało prawdopodobne, bym to jakoś odczuł. Niedługo spotkam się z nowym ministrem i selekcjonerem. Mój kontrakt wygasa z końcem 2017 roku i chciałbym go wypełnić. Wcale nie chodzi o finanse. Mam swoje ambicje i marzy mi się poprowadzenie afrykańskiej reprezentacji.

Rozmawiał Szymon Mierzyński

Źródło artykułu: