WP SportoweFakty: W niedzielę na Reymonta 22 przyjeżdża pana "ulubiona" drużyna - Legia Warszawa.
Radosław Kałużny: Byłem pupilkiem jej kibiców. Kiedy tylko wychodziłem z tunelu stadionu przy Łazienkowskiej, robiło się gorąco. Jedna, wielka wrzawa. Połowa trybun skandowała moje nazwisko, a druga pytała: "Co?!". Wiadomo, jak brzmiała odpowiedź.
A pan odpłacał im się pięknie.
- Kilka razy środkowy paluszek uniosłem.
Miałem na myśli gole...
- Raz strzeliłem dwa. Zdobywaliśmy mistrzostwo Polski na Legii, więc smaczek był podwójny. W ich bramce stał wtedy Grzesiek Szamotulski. I na niego tamta porażka również zadziałała podwójnie. Przy drugim trafieniu piłka przeszła tuż obok ręki "Szamo". Ale się wtedy wściekł! Biegł za mną, krzycząc, że mnie zabije.
Lubił pan tam grać?
- To mój ulubiony stadion. Kilka razy go zdobyłem. Motywowała mnie "miłość" kibiców Legii. Przy wszystkich naszych zaszłościach muszę jednak przyznać, że doping mieli fantastyczny. Fajnie się tam grało. Atmosfera dawała sporego kopa. Zawsze potrafili przygotować jakąś ciekawą oprawę.
Zapamiętał pan jakąś?
- Nie. Za to mam przed oczami, jak pojechaliśmy do nich zimą. Cały zespół rozgrzewał się wszerz boiska, tylko ja jak głupek biegałem sam wzdłuż. Nie miałem wyboru. Za każdym razem, gdy pojawiałem się blisko linii bocznej, w moją stronę leciała lawina kulek śnieżnych.
Kibice pana nienawidzili, bo wybrał pan Wisłę, chociaż był już prawie dogadany z Legią.
- Podejrzewam, że właśnie o to im chodziło. Ludzie Bogusława Cupiała okazali się konkretniejsi. Po rozmowach z prezesami warszawskiego klubu uznałem, że nie chcę tam grać. Kiedy spytałem, gdzie będę mieszkał i czy pomogą mi coś znaleźć, usłyszałem: "A ch… nas to obchodzi. Możesz spać nawet pod mostem!". Zależało mi na tym, by pracodawca mnie szanował.
Myśli pan, że obecna Wisła ma jakieś szanse?
- Legia dysponuje najlepiej wyposażonym personalnie zespołem w Ekstraklasie. To daje jej spory komfort. Jeśli nie zdobędą mistrzostwa, będzie trzeba szukać przyczyn w przygotowaniu albo taktyce. Wiśle będzie z nią bardzo ciężko. Poziom na pewno nas nie rozczaruje, bo te mecze zawsze były piekielnie intensywne. Zadecydować mogą indywidualności.
"Biała Gwiazda" ma też spore kłopoty finansowe. Boli to pana?
- Bez wątpienia. Mam ten klub głęboko w sercu. Czytam doniesienia na temat tych wszystkich problemów i aż drżę.
W Krakowie jednak nie widziano pana od dawna.
- Od dłuższego czasu chciałbym zobaczyć nowy stadion. Jeśli się nie mylę, ostatni raz byłem przy Reymonta w 2001 roku - tuż przed podpisaniem kontraktu z Energie Cottbus. Kawał czasu. Co ciekawe - niektórzy kibice jeszcze się do mnie odzywają. Potrafią po tylu latach o mnie pamiętać, pisząc na święta esemesa albo dzwoniąc z okazji urodzin. To bardzo przyjemne. Nie narzekam też na brak kontaktu z byłymi piłkarzami. Czasami rozmawiamy.
W poniedziałek ze stanowiska trenera Wisły zwolniony został pana kolega - Kazimierz Moskal.
- Ta decyzja bardzo mnie zdziwiła. Dużo osób Kazia nie chciało, ale też mnóstwo mówiło, że to dobry trener i powinien zostać. W klubie, gdzie nie ma pieniędzy na czas, pracuje się ciężko. Trzeba wytłumaczyć piłkarzom, by nie myśleli o pieniądzach. A Moskal to gość bardzo inteligentny. Radził sobie z tym problemem całkiem dobrze. Wisła nie grała źle. Zdarzały się błędy poszczególnych zawodników - między innymi niemoc strzelecka.
Stwierdzenie, że sytuacje pana i Wisły są podobne, będzie obraźliwe? Jest pan na uboczu, klub też zmierza w tę stronę.
- Nie uraża mnie i jest tu trochę prawdy. Nie chciałem się pokazywać w ostatnich latach. Moje życie wygląda jak wygląda. Wesoło nie jest, ale to moja sprawa. Opowiadanie głupot na siłę - by tylko być gdzieś na świeczniku - jakoś mnie nie interesuje. Nigdy nigdzie się nie pchałem. Nie chcę czegoś udawać, a nie zamierzam też pokazywać tego, co jest.
Planuje pan powrót?
- Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Bardzo bym chciał, bo zaczyna mi brakować futbolu. W tej chwili pracuję fizycznie. Więcej o tym, co aktualnie robię, będzie można dowiedzieć się z książki.
Na razie możemy tylko powiedzieć, że na początku przyszłego roku ukaże się pańska autobiografia. Co pana skłoniło do opowiedzenia tej historii?
- Bardzo chciałbym wyjaśnić ludziom, kim naprawdę jestem. Może ktoś po lekturze zrozumie, że obraz wykreowany przez media ma niewiele wspólnego z prawdą? Oczerniano mnie brutalnie. Byłem ulubieńcem dziennikarzy. Pisano przeróżne głupoty, by tylko podkręcić sprzedaż. Polskie gazety potrafiły "ujawnić", ile zarabiam w Bayerze Leverkusen, choć mój kontrakt znałem wyłącznie ja oraz klub. Kwoty oczywiście się nie zgadzały. Najgorsze były jednak rzeczy dotyczące życia prywatnego. O nim też mówiono na podstawie domysłów. Nietrafionych zresztą...
Zakładał pan maskę czy faktycznie to po panu spływało?
- Miałem to gdzieś, o Radosławie Kałużnym mogliby powiedzieć wszystko. Problem w tym, że takiej postawy nie ma moja rodzina, która musi mierzyć się z tymi wszystkimi kłamstwami na co dzień. Ja mogę się odciąć, ale oni nie. Ludzie po artykule ujawniającym, że pracowałem w DHL, myśleli o nas jakieś bzdury. O wszystko pytali moją żonę, Ewę. A ona ciągle zaprzeczała. To cholernie bolesne, kiedy ktoś pyta, czy twój mąż ćpa. A ja mam dwa nałogi: kawę i papierosy. Te kłamstwa zaburzały nam codzienność.
[b]Rozmawiał Mateusz Karoń
[/b]