Więcej, wydaje się, że radny Platformy Obywatelskiej z Wielkopolski, który kilka tygodni temu na Facebooku wulgarnie obraził Legię, sami piłkarze często śpiewający niecenzuralne przyśpiewki na zamkniętych imprezach, a nawet działacze obrażający się pół żartem, pół serio w VIP-owskich salonikach, nawet nie próbują sprawdzić, o co dokładnie w tej "wojnie" chodzi i od czego właściwie się zaczęła. Tak po prostu, obu miastom jest nie po drodze. Ale dlaczego?
[ad=rectangle]
"Złodzieje, złodzieje, złodzieje"
Konflikt rozpoczął się prawie 100 lat temu, mniej więcej w połowie lat 20. XX wieku. Rozgrywki ligowe zdominowały kluby z Krakowa i Lwowa. Legia nie mogła się przebić do krajowej czołówki. Nawet rywal zza miedzy - Polonia - prezentował się o wiele lepiej. Wojskowy Klub Sportowy (a po II wojnie światowej: Centralny Wojskowy Klub Sportowy) nie mógł awansować z klasy A. Widząc co się dzieje, działacze Legii postanowili wykorzystać fakt, że drużyna jest związana z wojskiem. Jeżeli tylko piłkarz wybił się w rozgrywkach ligowych, otrzymywał natychmiast powołanie do zasadniczej służby, co zawsze kończyło się bezpłatnym transferem na ten okres właśnie do warszawskiej Legii. Nieważne, czy zawodnik grał w Górniku Zabrze, Pogoni Lwów czy jeszcze w innym miejscu w Polsce. Trudno się dziwić, że kibice tych klubów błyskawicznie znienawidzili "Wojskowych".
Fani Lecha również, choć nieco później. "Kolejorz" dopiero po II wojnie światowej awansował do piłkarskiej czołówki. Pierwszą głośną "kradzieżą" (jak to powiedzą w Poznaniu) lub "oficjalnym wypożyczeniem związanym z powołaniem do wojska" (to z kolei wersja warszawska) był Henryk Skromny. Bramkarz reprezentacji Polski po udanych występach w Lechu (1945/46) trafił błyskawicznie do Legii, gdzie spędził kolejne trzy sezony. - Nie miałem wyjścia - mówił dziennikarzom wiele lat po zakończeniu kariery. - Przyszło powołanie do wojska, z miejscem i terminem. Gdybym się nie stawił, przyjechaliby po mnie i zabrali siłą.
Po tym pierwszym "transferze" kibice Lecha dołączyli do tych z Zabrza, Krakowa czy Wrocławia witając Legię podczas każdego spotkania głośnym: "złodzieje, złodzieje, złodzieje".
[b]
Kochany Florek[/b]
Pierwszy był Skromny, a potem już poszło. Florian Wojciechowski, Janusz Gogolewski, Krzysztof Rutkowski, Mirosław Okoński, Jarosław Araszkiewicz. Lista jest długa. Zatrzymajmy się na chwilę przy Wojciechowskim. "Florek" to legenda "Kolejorza". W sumie w klubie spędził (pełniąc różne funkcje) ponad 30 lat. Nie grzeszył wzrostem, miał jedynie 158 cm wzrostu, ale ambicją, determinacją, techniką rozkochał w sobie kilka pokoleń poznańskich kibiców. Jak taki zatwardziały lechita wspominał pobyt w Legii?
- Daj pan spokój - mówił w jednym z wywiadów. - Nie chciałem grać w Warszawie, ale oczywiście nie miałem wyboru. Dopiero w drugim sezonie udało mi się przejść do innego wojskowego klubu, Zawiszy Bydgoszcz. Poprosiłem o przeniesienie, bo jako poznaniak czułem się w stolicy bardzo źle. Kiedy miałem już w książeczce wpis "przeniesiony do rezerwy", natychmiast wróciłem do Lecha. To moja miłość.
Te słowa tylko dolały oliwy do ognia. Fani Lecha z otwartymi rękami przyjęli ukochanego Florka, a Legię znienawidzili do szpiku kości. Na trybunach przy ulicy Bułgarskiej już na stałe pojawiły się obraźliwe przyśpiewki pod adresem CWKS-u.
Rzucali jajkami w balkon
Podobne emocje wywołał transfer Mirosława Okońskiego, jednego z największych talentów w historii polskiego futbolu. "Okoń" został oczywiście powołany do wojska, wybrał Legię (mógł jeszcze grać w Zawiszy lub Śląsku Wrocław). Fani Lecha uznali go za judasza.
- Pamiętam, że kiedyś po meczu z Rakowem Częstochowa wróciłem do Poznania, do mojego mieszkania, a nie z pozostałymi piłkarzami Legii do stolicy. Wysiadłem z samochodu i zobaczyłem balkon obrzucony jajkami. Kibice musieli ich użyć setki, a może i nawet tysiące. Problem jednak w tym, że to nie był mój balkon, a... sąsiadki. Biedna kobiecina, następnego dnia rano klęła wniebogłosy. Jak chcieli mnie zaatakować za grę w Legii, to mogli przynajmniej sprawdzić, gdzie dokładnie mieszkam - wspominał w rozmowie z serwisem natemat.pl, Okoński.
Transfery na linii Lech-Legia tak mocno wrosły w piłkarską rzeczywistość, że mimo zmiany ustroju politycznego nadal wzbudzają ogromne emocje. Piłkarze nie są już siłą powoływani do wojska, klub ze stolicy po prostu ich kupuje, a mimo to kibice nadal reagują bardzo emocjonalnie. Coś o tym wie Bartosz Bereszyński, który w 2013 roku odszedł z Lecha i podpisał umowę z Legią.
- Otrzymywałem różne SMS-y - opowiadał potem mediom. - Judasz i zdrajca, te określenia zaliczyłbym do grzecznościowych. Raczej mnie dołowano, opluwano, grożono mi pobiciem, nawet śmiercią.
"Kosiarze" z Poznania
Wiemy już z jakich powodów fani Lecha dostają drgawek na widok piłkarzy warszawskiej Legii. Dlaczego jednak kibice "Wojskowych" pałają taką nienawiścią w stosunku do "Kolejorza"? Wszystko zaczęło się 42 lata temu. Podczas jednego z meczu obu ekip, obrońca Lecha złamał nogę Władysławowi Stachurskiemu. Ulubieniec kibiców Legii musiał na kilka dobrych tygodni rozstać się z futbolem. A Lechitów natychmiast nazwano "kosiarzami", oskarżono o specjalną grę faul i oczekiwano zemsty podczas najbliższego spotkania.
- Zaiskrzyło i to bardzo mocno - wspominał zmarły w 2013 roku Stachurski. - Myślę, że ten faul na mnie był jedynie taką iskrą, która spowodowała wybuch. Atmosfera niechęci narastała praktycznie od końca II wojny światowej.
Wydarzenie z 1973 roku było jednym z wielu miejsc zapalnych na linii Warszawa-Poznań. Jednak nie najważniejszym. Do formalnego wypowiedzenia "wojny" ze strony kibiców Legii doszło kilkanaście lat później.
PZPN dolał oliwy do ognia
Końcówka sezonu 1992/93 wykopała między klubami rów, którego nie da się zasypać. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek się będzie dało. Mimo że czas leczy rany. W ostatnim dniu rozgrywek doszło do "kolejki cudów". Piłkarze Legii walczyli korespondencyjnie z Łódzkim Klubem Sportowym o mistrzostwo. Oba zespoły miały równą liczbę punktów, więc o pierwszym miejscu decydował bilans bramkowy. Ekipa z Łodzi pokonała Olimpię Poznań - aż 7:1. "Wojskowi" nie zamierzali oddać pewnego mistrzostwa, więc ograli na wyjeździe Wisłę Kraków - 6:0. Z tytułu nie cieszyli się jednak zbyt długo. Polski Związek Piłki Nożnej pod naporem opinii publicznej, która miała już dość handlowania meczami i jawnego ustawiania wyników postanowił ukarać Legię i ŁKS, a tytuł przyznać "Kolejorzowi" (zajął 3. miejsce w tabeli). Wśród kibiców Legii zawrzało. - Zdyskwalifikowano nas bez formalnych dowodów. Oczywiście, że nasi piłkarze handlowali meczami, ale przecież Lech robił to samo. Cała liga ustawiała wyniki, więc mistrzem Polski też została drużyna zamieszana w ten proceder - głośno mówili przywódcy "Żylety".
Od tego momentu na stadionie przy Łazienkowskiej, podczas każdego spotkania z Lechem słychać słynną przyśpiewkę: "Mistrza przy stole, ja Lecha w d... p...". A najbardziej zagorzali sympatycy Legii nie uznali decyzji PZPN i podkreślając, że w 1993 roku tytuł mistrzowski wywalczyli "Wojskowi". Zaliczając ten triumf do klubowych statystyk.
I od razu zaznaczam, że umiem czytać ze zrozumieniem, bo akapit dotyczy okresu przedwojennego. I dalej panie Redaktorze:
Pierwszą głośną "kradzieżą" (jak to powiedzą w Poznaniu) lub "oficjalnym wypożyczeniem związanym z powołaniem do wojska" (to z kolei wersja warszawska) był Henryk Skromny. Bramkarz reprezentacji Polski po udanych występach w Lechu (1945/46) trafił błyskawicznie do Legii, gdzie spędził kolejne trzy sezony.
Po tym pierwszym "transferze" kibice Lecha dołączyli do tych z Zabrza, Krakowa czy Wrocławia witając Legię podczas każdego spotkania głośnym: "złodzieje, złodzieje, złodzieje". W tym czasie Górnika też jeszcze nie było :P
Pozdrawiam :) Czytaj całość