Od rana na ulicach Bukaresztu widać było prawdziwą warszawską inwazję. Fani Legii przybyli do dalekiej stolicy Rumunii głównie drogą lądową, choć byli także i tacy, którzy przylecieli do Kraju Draculi samolotem. Grupa legionistów miała spotkać się tuż przed samym meczem na jednym ze studenckich placów w mieście, by tam zorganizować tzw. trening wokalny, stanowiący swego rodzaju rytuał podczas dalekich wyjazdów. Policja jednak "rozgoniła" formujące się grupki, które pospiesznie udały się na stadion.
Prawdziwe problemy pojawiły się wraz z próbą wejścia na National Arenę w Bukareszcie. Warszawscy fani, którzy stawili się do Rumunii w liczbie 3 tysięcy, zostali poddani przed wejściem na trybuny szczegółowej rewizji. Według relacji świadków, ochrona przywłaszczyła sobie przywiezione flagi. Punktem zaczepnym dla organizatorów były również monety stanowiące - według nich - realne zagrożenie dla przebiegu imprezy. W konsekwencji tego, proces wpuszczania przyjezdnych fanów bardzo się przeciągał. - Kolejka przesuwa się bardzo wolno, stoimy w jednym miejscu już z piętnaście minut. Jechaliśmy tutaj prawie dobę, a najprawdopodobniej nie zobaczymy spotkania! - mówili nam jeszcze przed meczem rozgoryczeni kibice. Sytuacja z minuty na minutę stawała się gorętsza, wzajemne prowokacje skończyły się przepychankami. Po spotkaniu, jedna z miejscowych dziennikarek podała informację, jakoby jeden z ochroniarzy wylądował w szpitalu.
W drugiej połowie tylko część kibiców z Łazienkowskiej pojawiła się na trybunach nowoczesnego stadionu, walnie przyczyniając się do zdobycia trzech punktów. Do całej sytuacji odniósł się po meczu rzecznik prasowy Legii. - Pragniemy podziękować kibicom za wsparcie, jakiego udzielili nam w drugiej połowie spotkania. Wyrażamy ubolewanie, że z niewiadomych przyczyn nie zostali oni wpuszczeni od początku. Chcemy, by UEFA wyjaśniła tę sprawę - powiedział Michał Kocięba.