Czesław Michniewicz: Tak gramy i tak będziemy grać

Piłkarze Widzewa Łódź byli bliscy sprawienia niespodzianki i dokonania tego, czego nikt nie zrobił od dawna - zwycięstwa nad Śląskiem Wrocław. - Nie będziemy bronić 1:0. Jak strzelimy gola to będziemy szukali kolejnych bramek - mówi szkoleniowiec łodzian.

Łódzki Widzew prowadził 2:0 ze Śląskiem Wrocław do 85. minuty. Później wrocławianie zaczęli jednak strzelać bramki i pojedynek zakończył się remisem. Kontrowersje wywołał drugi gol dla Śląska, który padł w 96. minucie z rzutu karnego. - Rzut karny został podyktowany w 4 minucie i chyba 31 sekundzie według zegarka mojego asystenta. Sędzia doliczył cztery minuty. Takie rzeczy się zdarzają. Sędziowie przedłużają czasami ten doliczony czas gry. Szkoda, że tak się stało w sobotę, bo gdyby arbiter skończyłby równo po czterech minutach to w czwartej minucie Maciej Mielcarz trzymał piłkę w rękach. Powinien być koniec meczu, ale tak nie było. Nie chcę sprowadzać tego co się stało w ostatnich minutach do takiej czy innej decyzji sędziego. To są emocje. On wykonuje swoją pracę, a ja swoją - skomentował Czesław Michniewicz, opiekun klubu z Łodzi.

Michniewicz nie obejrzał spotkania do końca z ławki rezerwowych. - Zostałem wyproszony z ławki za dwukrotne opuszczenie strefy dla trenera. Nikomu nie ubliżałem, rozmawiałem z sędziami. Tak też będzie w protokole. Pierwszy raz opuściłem strefę, gdy bramkarz Śląska Wrocław w doliczonym czasie gry ustawił piłkę - co było dla nas kluczowe - nie w tym miejscu, gdzie powinien, tylko zdecydowanie dalej. Moim zdaniem około 15 metrów dalej niż był faul - tak na oko patrząc. Dlaczego o tym mówię? Kiedyś, gdy prowadziłem Lecha Poznań i byliśmy w ćwierćfinale Pucharu Polski w doliczonym czasie gry podobnie zrobił Artur Boruc. Uważam, że w takim kluczowym momencie sędzia powinien wykonać rzut wolny tam, gdzie on był. Dlatego protestowałem mając w pamięci to, co się wtedy stało. Oczywiście nie powinienem wychodzić na boisko, ale wszedłem tylko metr czy dwa. Przeprosiłem za to sędziego. Druga sytuacja, gdzie opuściłem strefę, wynikała tylko z tego, że chciałem podziękować Wojtkowi Szymankowi i powiedzieć, że rzut karny to jeszcze nie jest bramka, żeby moi zawodnicy się ustawili. Sędzia też tak to opisał, zostałem wyproszony. To nie jest miła sytuacja, pierwszy raz coś mnie takiego spotkało. Myślę, że ostatni - wyjaśniał trener Widzewa.

Wydawało się, że klub z Łodzi będzie pierwszą drużyną, która od trzynastu spotkań pokona drużynę Oresta Lenczyka. Było blisko, ale się nie udało. - Przeanalizujemy te stracone bramki. Z mojej perspektywy widziałem tylko tyle, że dwa gole straciliśmy po rzutach z autu na co byliśmy bardzo uczuleni - na te wyrzuty, przebijane głową piłki Kaźmierczaka. Rozmawialiśmy o tym cały tydzień. Do 85. minuty wydawało się, że wszystko jest pod naszą kontrolą - skomentował trener.

Czesław Michniewicz odniósł się także do Łukasza Madeja, który sam strzelił pierwszego gola, a potem wypracował rzut karny. Madejowi bardzo zależało na dobrym występie, bowiem emocjonalnie związany jest z ŁKS-em. - Madej gra dla Śląska i dla Śląska strzela bramki. To co Łukasz mówi to jego prywatna sprawa i nie chcę tego komentować. Nigdy nie przestrzegam drużyny przed jednym zawodnikiem. Jeden zawodnik nic nie znaczy, jeden zawodnik nie zdobywa trofeów, jeden zawodnik nie przegrywa meczów. Liczy się drużyna - zaznaczył szkoleniowiec.

Po meczu we Wrocławiu łodzianie pozostawili po sobie bardzo dobre wrażenie. - Tak gramy i tak będziemy grać w innych spotkaniach. Będziemy szukać bramek na wyjeździe. Nie będzie bronić 1:0. Jak strzelimy gola to będziemy szukali kolejnych bramek. Może w innych meczach los zwróci nam to, co straciliśmy ze Śląskiem Wrocław - podsumował Michniewicz.

Źródło artykułu: