Od kiedy stało się jasne, że spotkanie z Bułgarią nie zostanie rozegrane w Kielcach, lecz znów w stolicy, było wiadomo, że będzie ono kolejną kompromitacją organizacyjną. Szkoda, że to nie tylko kompromitacja związku, ale i całego kraju na arenie europejskiej. Ktoś powie, że PZPN nie miał wyjścia, decydując się na mecz w Warszawie, bo w Kielcach nie ma lotniska, a Bułgarzy nie chcieli dojeżdżać. Piękne wytłumaczenie. Można jednak odnieść wrażenie, że w naszym związku nikt nie kwapił się, żeby z Bułgarami w ogóle usiąść i dłużej porozmawiać na ten temat. Wyjaśnić, jaka jest sytuacja. Czasem po prostu najprostsze rozwiązania są najlepsze. A tak trudno na nie wpaść... Myślicie drodzy Czytelnicy, że ktoś z PZPN próbował chociaż podjąć taką konwersację?
Leniwy PZPN
PZPN pewnie po prostu poinformował sparingpartnera, że stadion w Kielcach znajduje się 110 km od lotniska w Krakowie, a Bułgarzy w odpowiedzi zasugerowali, że życzą sobie zmiany miejsca rozgrywania spotkania. I tyle. I polski związek skinął głową. Ale czemu miałby nie skinąć - w sumie dla niego to też lepiej. Nie trzeba się nigdzie ruszać poza miasto. A w ogóle o czym tu mowa! Bułgarzy chcą stadionu blisko lotniska? Proszę bardzo. Przecież Warszawa to niejedyne miasto w Polsce, gdzie znajduje się port lotniczy. Można było grać w Bydgoszczy, a nawet w Poznaniu. Stadion Kolejorza co prawda jest jeszcze w budowie, ale piłkarze Lecha na niego wracają. Poza tym jest piękny nowy obiekt w Lubinie. Na Dialog Arena też trzeba dojechać z Wrocławia, ale jest bliżej niż z Krakowa do Kielc, bo tylko 70 km. Alternatywa więc była.
Jak na derbach Warszawy
Nienawiść między fanami Legii i Polonii to kolejny argument za tym, aby mecze międzypaństwowe nie były rozgrywane w Warszawie. Starcie z Bułgarią bardziej niż mecz drużyn narodowych przypominało bowiem... derby stolicy. Po jednej stronie fani Legii, po drugiej Polonii, czyli święta wojna na trybunach. Na wyzwiska oczywiście, które zapoczątkowali legioniści. "Polonia zawsze kur... jest" i "ITI spier..." - to były hasła przewodnie fanów z Łazienkowskiej. A gdy ochrona zdjęła obraźliwy transparent, po prawej stronie od loży honorowej rozległo się słynne "Jeszcze jeden!" Warto dodać, że miało to miejsce przy stanie 0:0. O gola więc nie chodziło, a o właściciela ITI, Mariusza Waltera. Przypomnijmy, że taki sam okrzyk pseudokibice Legii wznosili po śmierci Jana Wejcherta. Zagrożony bliską obecnością legionistów wydawał się właściciel Polonii Warszawa, Józef Wojciechowski, który... poprosił o dodatkową ochronę. - Przy okazji meczów reprezentacji klubowe miłości powinno się odstawić na bok. Atmosfera nie była miła - mówił Jakub Błaszczykowski.
Granatowo-czerwono-biali
O derbach stolicy świadczyć mogło nie tylko zachowanie części kibiców, ale także... koszulki obu drużyn. Bułgarzy na biało-zielono, w barwach Legii. A Polska... prawie na czarno. Te stroje kadry przejdą do historii. Miała być wielka niespodziewana kampania firmy Nike. A wyszło... No właśnie, co wyszło? Granatowe trykoty z flagą Monako na ramieniu. Powtórka z zakończonych właśnie igrzysk olimpijskich. Nasi biathloniści też występowali bowiem z flagą Monako na ramieniu. Niezadowolenie ze strojów kadry wyrazili także kibice z tzw. trybuny kamiennej, wywieszając wielki transparent z napisem "O kolorach białym i czerwonym, o symbolach orła i korony". Przypomnieli także artykuł konstytucji mówiący o tym, że barwy naszego kraju to biały i czerwony. Ciekawe tylko, kto coś z tego zapamięta.
Gdzie jest "Muraś"?
Brak atmosfery święta z powodu gry reprezentacji, brak trawy na boisku, brak barw narodowych... Co jeszcze? Słaba, lekko mówiąc, organizacja spotkania, która do wszystkiego się dostosowała. Ale czego innego można się było spodziewać po stadionie Polonii? Bardzo duże problemy mieli kibice, aby dostać się w środowy wieczór na obiekt przy Konwiktorskiej. Wielu weszło dobre kilkanaście minut po rozpoczęciu spotkania. A w budynku klubowym zarówno przed, jak i po meczu panował po prostu chaos. VIP-y, dziennikarze, fotoreporterzy, obsługa techniczna, a nawet panowie z cateringiem - wszyscy tłoczyli się na tym samym wąskim korytarzu. W całym zamieszaniu po spotkaniu zginął Rafał Murawski. - Wyszedł na stadion udzielić wywiadu, ale nie widziano, żeby wracał. Może go UFO porwało - żartował w rozmowie z nami jeden z organizatorów. Wszyscy reprezentanci weszli już do autokaru, a "Murasia" jak nie widziano, tak nie widziano. Ciekawe czy się w końcu odnalazł...