Okazuje się bowiem, że po przywitaniu z kibicami reprezentacji Polski wszyscy podopieczni Michała Probierza udali się wspólnie do hotelu, gdzie przygotowano dla nich posiłek. Śmiało można powiedzieć, że była to jedna z najpóźniejszych kolacji w historii naszej kadry, choć mamy wątpliwości, czy nie powinniśmy raczej mówić o najwcześniejszym śniadaniu. Gdy kadrowicze zasiedli do stołów była bowiem... 3.30.
Zawodnicy mogli się czuć mocno zmęczeni, bo przecież z boiska w Dortmundzie, po trudnym meczu z Francuzami (1:1), zeszli około godziny 20, a od tamtego momentu nie mieli czasu na prawdziwą regenerację.
Niespodziewana awaria samolotu
Plany były jednak nieco inne, bo przecież pierwotnie drużyna narodowa miała wyruszyć w drogę powrotną z Niemiec około 23.20. Kolacja miała się więc pierwotnie odbyć najpóźniej o godz. 2.00. Wylot z lotniska w Kolonii mocno się jednak opóźnił, a wszystko przez awarię samolotu z VIP-ami.
Działacze ruszyli na lotnisko tuż po meczu z Francją, a zgodnie z planem mieli odlecieć z Dortmundu jeszcze przed godz. 22. Dopiero w hali odlotów dowiedzieli się jednak o awarii swojego samolotu. Okoliczne lotniska mają zakaz lotów w godzinach nocnych, więc szybko stało się jasne, że jedyną możliwością na powrót do Polski jeszcze tego samego dnia było dołączenie do samolotu z reprezentantami odlatującego nieco później z czynnego całą noc lotniska w Kolonii.
ZOBACZ WIDEO: Probierz zmusił reprezentantów do powrotu do Polski? Jasna odpowiedź kadrowicza
Nie zastanawiano się zbyt długo i postanowiono szybko zmienić pierwotny plan i w ramach wyjątku przyłączyć działaczy do drużyny. Około 40-osobowa grupa pokonała autokarem około 100 kilometrów dzielących lotniska w Dortmundzie i Kolonii, a jedyną konsekwencją zamieszania było spore opóźnienie.
Zawodnicy mieli wcześniej o tym informację i ze zrozumieniem zareagowali na wieści o konieczności spędzenia na lotnisku dodatkowych 70 minut. Ostatecznie sam lot upłynął bez szczególnych komplikacji, a obie grupy pojawiły się w Warszawie o tej samej porze, ale wyszły z terminala innymi wyjściami. W czasie lotu dbano także o spokój na pokładzie samolotu.
Wszyscy kadrowicze po około 20 minutach podpisywania autografów i robienia sobie zdjęć ze zgromadzonymi kibicami, wsiedli do autokaru i ruszyli w drogę do hotelu. Dopiero tam nastąpiło oficjalne zakończenie zgrupowania i pożegnania. Chętni zostali jeszcze na kolacji lub spędzili jeszcze jedną noc w hotelu, by poczekać na resztę swoich bagaży. Większość piłkarzy wprost z hotelu na warszawskim Wawrze ruszyła jednak na wakacje.
Wreszcie było normalnie
Styl zakończenia zgrupowania zdecydowanie różnił się od tego, czego byliśmy światkami po ostatnich mistrzostwach świata w Katarze. Przypomnijmy, że wtedy większość piłkarzy w ogóle nie wróciła do kraju, a na lotnisku, i to niepublicznym, bo wojskowym, pojawiła się zaledwie garstka kadrowiczów. To wszystko bardzo mocno odbiło się na atmosferze wokół kadry, ale także w samej drużynie. Wydaje się, że tym razem zostały wyciągnięte odpowiednie wnioski.
To że piłkarze mogli "normalnie" wrócić do kraju docenili sami zawodnicy. Karol Świderski jeszcze na lotnisku mówił, że trener nikogo nie musiał szczególnie namawiać do powrotu z resztą drużyny, a podziękowanie kibicom uznaje za ważną część swojej pracy.
Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
Tajna misja. Probierz działa zakulisowo
Francuzi pod wrażeniem Lewandowskiego