Więcej takich ludzi. To on zbudował wielki Raków [OPINIA]

PAP / Waldemar Deska / Na zdjęciu: Michał Świerczewski
PAP / Waldemar Deska / Na zdjęciu: Michał Świerczewski

Gdybym miał pewność, że trener Marek Papszun i piłkarze z Częstochowy nie poczują się urażeni, napisałbym, że historyczne mistrzostwo Polski Rakowa jest zasługą Michała Świerczewskiego. Właściciel klubu zapracował na ten tytuł w największym stopniu.

Dziś ma najlepszą drużynę w Polsce, klub poukładany jak żaden inny. Michał Świerczewski wspomina, że gdy wchodził do polskiej piłki, ligowi wyjadacze patrzyli na niego z góry. Widzieli w nim kolejnego nuworysza, który przyszedł z biznesu z wielkimi marzeniami, ale zaraz piłkarska maszynka go przemiele, wypatroszy z kasy i wypluje.

Dość szybko okazało się, że tak się nie stanie. Dziś to Świerczewski rozstawia po kątach krajowych rywali, choć oni mają za sobą większe ośrodki niż Częstochowa, większy potencjał kibicowski, bogatszą historię, lepsze obiekty i sto innych zalet. Nie mają tylko jednego - Świerczewskiego.

Miarą jego sukcesu jest to, że zdobycie tytułu przez Raków nie jest żadną niespodzianką. Bo to jest najbardziej wypracowany sukces w polskiej piłce w ostatnich latach. On się wręcz nie mógł nie zdarzyć. Gdy w ubiegłym roku zapytano Świerczewskiego, czy brak mistrzostwa byłyby rozczarowaniem, odpowiedział zdecydowanie: - Tak! Jeśli ktoś myśli w klubie inaczej, to powinien z Rakowa odejść.

ZOBACZ WIDEO: Nieprawdopodobne sceny. Cieszył się z gola ze środka boiska, a po chwili...

Rok temu Świerczewski był na tyle rozczarowany tym, że Raków dał się wyprzedzić na finiszu ligi Lechowi, że po srebrny medal na galę Ekstraklasy nawet się nie pofatygował. Na pytanie, czy ma takie amerykańskie podejście, że ten, który jest drugim na mecie, jest pierwszym przegranym, odpowiedział: - Tak, bo jeśli jesteś słabszy od rywala i kończysz jako drugi, to jeszcze jest w porządku. Ale jeśli czujesz, że byłeś lepszy, ale skończyłeś jako drugi, no to rzeczywiście jesteś tym pierwszym przegranym.

Mnie mistrzostwo dla Rakowa cieszy z jednego powodu. Bo udowadnia, że racjonalne myślenie jednak się sprawdza nawet w tak schorowanym organizmie, jakim jest polska piłka ligowa. Świerczewski pokazał, że można. Można zrobić mistrzostwo, budując klub od zera, na prowincji, bez stadionu, nie drenując spółek Skarbu Państwa, nie dojąc miasta. Wystarczyło mieć głowę na karku.

Niby to tak niewiele, ale wszyscy wiemy, że akurat w tej materii są w polskiej piłce największe deficyty. Przykładów autokompromitacji (samozaorania - jak mówi młodzież) prezesów i właścicieli mamy w rodzimym futbolu tak wiele, że każdy kibic jest w stanie wymienić całe litanie wpadek, błędów, pomyłek, chybionych koncepcji, złych decyzji i innych nieszczęść, jakie nieustannie dotykają rodzimych działaczy. A oni mimo to mają się znakomicie. Choć są dokładnie na przeciwnym biegunie niż Świerczewski z Rakowem.

Człowiek patrzy z bólem serca na taką np. Lechię Gdańsk - którą właśnie tępym nożem zarzynają "specjaliści" od ligowego zarządzania - i trudno się pozbyć wrażenia, że gdyby jednostką głupoty w futbolu było światełko małego świetlika, to ci faceci znad morza świeciliby jak latarnie morskie.

Świerczewski jest z kompletnie innego świata i to bardzo mu pomogło. Wygrał mistrzostwo Polski właśnie dlatego, że jest inny. Z biznesu wyniósł poukładanie, pomysłowość, planowanie, wiedzę o zarządzaniu ludźmi, konsekwencję i wiele cech, z którymi klasyczny polski działacz nie minął się nawet w przelocie. Odwaga, bezpośredniość, nienasycenie i pracowitość to już osobiste cechy Świerczewskiego. - Nam się nic nie udaje - to wszystko jest wypracowane – mówił ostatnio właściciel Rakowa.

Widać, że w pracy jest wymagający, ale najwięcej wymaga od siebie. On o swoim klubie wie wszystko. Wiedział, kogo szuka, gdy zatrudniał Papszuna, teraz też wiedział, jakiego profilu trenera potrzebuje drużyna, gdy zatrudnił na przyszły sezon Dawida Szwargę.

Ba! Był w stanie - po siedmiu latach! - odnaleźć swoje notatki, gdy po raz pierwszy rekrutował (wtedy jeszcze bez happy endu) do klubu Szwargę. Postawił przy jego nazwisku aż trzy wykrzykniki, zaznaczył, że w autoprezentacji trenera było trochę chaosu, ale warto do niego wrócić. I ciekawe, że Świerczewski pamięta, gdzie po siedmiu latach ma takie notatki. Bo normą w naszej piłce jest to, że ligowy prezes już po kilku miesiącach nie pamięta, na co umówił się z zatrudnianym przez siebie trenerem.

Większość polskich działaczy w obecnej sytuacji Rakowa poszłaby na skróty i zatrudniła trenera z zagranicy. Bo przecież przed drużyną eliminacje Ligi Mistrzów, a takiego szkoleniowca z nazwiskiem dobrze przyjmą media i kibice. Tyle że Świerczewski wiedział, że zanim trener z zagranicy zorientuje się, gdzie ma najbliższy warzywniak, to będzie już i po pucharach, i liga daleko odjedzie.

Nie piszę tu hagiografii właściciela Rakowa, bo on też mylił się co do zatrudnianych działaczy, dyrektorów sportowych, sprowadzanych zawodników, popełniał błędy. Ale największą siłą Świerczewskiego jest to, że on w tych błędach nie tkwi. Jak się patrzy na jego działania w Rakowie, to łatwiej zrozumieć, dlaczego odniósł sukces z x-komem, firmą znaną już na rynku międzynarodowym, która co roku generuje przychody liczone już w miliardach złotych!

Z wieloma pracownikami klubu Świerczewski jest na ty, ale widać po relacjach międzyludzkich w Rakowie, że skrócenie dystansu do właściciela wcale nie zmniejsza szacunku do jego osoby. Ludzi do pracy rekrutuje osobiście. Pochwalił się ostatnio, że ma na koncie ponad tysiąc procesów rekrutacyjnych. Kiedy polski działacz ciągle jeszcze zatrudnia trenera "na nos", bo takie ma przeczucie, bo ktoś mu opowiedział, bo słyszał, że jest dobry, Świerczewski metodologię naboru przeczepił do klubu z firmy.

Zanim spotkał się pierwszy raz z Papszunem, pojechał, kompletnie anonimowo, na mecz jego drużyny - Świtu Nowy Dwór Mazowiecki. Mecz zresztą wyraźnie przegrany przez podopiecznych Papszuna. Świerczewski się tym nie zraził, ale kiedy się spotkał następnego dnia z trenerem, nie mówił mu, że widział jego mecz na żywo.

I Papszun ujął go właśnie tym, że w ogóle nie ściemniał, nie szukał tanich usprawiedliwień, nie tłumaczył się absencjami najlepszych zawodników itp. Mówił bezpośrednio, wyjaśniał, co zawiodło, jakie błędy popełniła drużyna, a jakie on sam jako trener. Wcale nie próbował pokazać się w lepszym świetle potencjalnemu pracodawcy. I tym wygrał.

Ale wtedy jeszcze nie pracę, a tylko prawo przyjechania do Częstochowy na bardzo wymagający, profesjonalny proces rekrutacyjny. Świerczewski i jego ludzie zrobili Papszunowi prawdziwy egzamin, łącznie z rozwiązywaniem zadań i rozmową kwalifikacyjną. Raków był wówczas klubem zaledwie II-ligowym, ale procedury miał takie, że Bayern Monachium by się nie powstydził.

No i były to procedury dobre, bo kto wtedy - poza Świerczewskim - dostrzegłby w skromnym nauczycielu WF-u i historii - który w trenerskim CV miał takie "marki" jak Legionovia czy Świt Nowy Dwór - szkoleniowca na miarę mistrzostwa Polski? Ale najważniejsze było to, że kiedy w końcu Papszun udanie przeszedł wymagającą rekrutację, Świerczewski obdarzył go wręcz bezgranicznym zaufaniem. Z dzisiejszej perspektywy widać, że wiedział, co robi.

Nie byłoby sukcesów Rakowa, gdyby nie cierpliwość Świerczewskiego. Od zatrudnienia Papszuna do zdobycia tytułu minęło siedem lat. To wystarczająco długo dla typowego działacza naszych klubów, żeby nawet siedem razy zwątpić w trenera. A Świerczewski w Papszuna nie zwątpił. Ani rok temu, gdy mistrzostwo wymknęło się Rakowowi na ostatniej prostej, ani jeszcze wcześniej, gdy trener wdał się w nierozsądny flirt z Legią, który - na dobrą sprawę - był swego rodzaju policzkiem dla właściciela klubu z Częstochowy.

Świerczewski to wytrzymał. Podchody Legii i rozmowy z PZPN - gdy związek szukał w pośpiechu następcy Paulo Sousy - właściciel Rakowa potraktował jako potwierdzenie faktu, że zatrudnia w Częstochowie najbardziej pożądanego trenera w Polsce. Trochę na zasadzie: mam ładną żonę, to wszyscy się za nią oglądają, ale to jest moja żona. A gdy przyszło się z Papszunem pożegnać, to zrobił to z klasą. I miał gotowy plan B.

Więcej w naszej piłce takich Michałów Świerczewskich.

Dariusz Tuzimek

Źródło artykułu: WP SportoweFakty