Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Zdarza się panu jeszcze gdzieś pójść?
Robert Korzeniowski: Nie przesadzam, w tłoku i smogu po mieście nie spaceruję. Ale pochodzić nadal lubię. Dwa tygodnie temu w weekend pojechałem do Powsina, zrobiłem całe okrążenie ogrodu botanicznego, przeszedłem się po lesie. Duża frajda. Wie pan, dla mnie szczęściem jest znalezienie sobie towarzystwa do biegania, bo nie jest to proste. Truchtam sobie spokojnie po cztery i pół minuty na kilometr i jakoś tak mało kto czuje się wtedy na tyle komfortowo, żeby jeszcze spokojnie pogadać. Z kolei kiedy to ja się dostosowuję i biegniemy sześć minut na kilometr, to strasznie bolą mnie nogi. Wolę iść obok kogoś, kto truchta.
Myślałem, że kiedy w końcu po zakończeniu kariery chodziarza można biegać, to się chce tylko biegać.
Nic podobnego. Spróbowałem się w bieganiu tylko dlatego, że poprosili mnie koledzy, bo dla nich było obciachem, że przy nich szedłem. Głupio się było razem w Łazienkach pokazać. Później pojechałem na pierwszy maraton, wyniki mam przyzwoite, ale to bieganie amatorskie.
Jak się idzie i nie można biec, to jest trochę, jak z wolną jazdą po autostradzie, kiedy wie się, że pod pedałem jest jeszcze duża rezerwa mocy?
Nie czułem, że mam więcej pod pedałem. Wynikało to z tego, w jaki sposób zostałem przygotowany do chodzenia. Mnie bieganie cholernie męczyło. Po przebiegnięciu sześciu kilometrów nie miałem sił, bolały mnie nogi, miałem zakwasy. Kiedy w Krakowie był maraton, to ja ten maraton przeszedłem, nie chciałem nikomu towarzyszyć w przygotowaniach biegowych. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym taki dystans pokonać w inny sposób. Po zakończeniu kariery chodziarza nauka biegania zajęła mi jakieś dwa lata. Może to zabrzmieć dziwnie dla kogoś, kto chce chodem sportowym przejść szybko pięć kilometrów, ale chodzenie jest bardzo ergonomiczne - jak ktoś odkryje metodę łatwego przemieszczania się chodząc, to nie chce mu się biegać. Teraz testuję to na amatorach.
Jak?
Człowiek truchtający uważa, że biegnie, nawet jeśli pokonuje kilometr w siedem minut. Biegnie, a później się skarży, że bolą go kolana, albo kręgosłup. I staje się pacjentem. Ten sam człowiek nagle odkrywa, że pokona kilometr w siedem minut idąc. Wkrótce zajmie mu to pół minuty mniej, a później minutę i do tego ma jeszcze fajne efekty w rozwoju ciała. Chodzenie w wymiarze bardzo pierwotnym jest dla nas łatwe, przyjemne i nie wymaga zastępowania go biegiem. Biegam, bo uważam karierę chodziarza za zakończoną, jednak gdyby nie moja historia z maratończykami to do dzisiaj bym tylko chodził. W moim klubie "RK Athletics" patrzę na ludzi, którzy odkrywają, że chodzenie robi im dobrze, nie chcą wracać do biegania i wcale im się nie dziwię.
W trakcie kariery więcej rzeczy robił pan z prądem czy na przekór?
Niczego nie robiłem na przekór, raczej "mimo", a to jest różnica. Na przekór, to znaczy wbrew przyjętym zasadom, czy konfrontacyjnie, a ja zasad przestrzegałem i nie chciałem walczyć z całym światem. Ludzi, którzy ideowo robią coś na przekór można źle ocenić, ale czasami wystarczy niewiele wysiłku, by byli po naszej stronie. Nie warto się stawiać, warto wciągać do gry i pokazywać, że można mieć wspólny cel.
Gdzie szukał pan motywacji?
Miałem różne etapy. Na początku było to marzenie o normalności, takie ludzkie, młodego chłopaka. Jako nastolatek miałem z tym kłopot, bo ciężko chorowałem i leczyłem się w sanatoriach. Wyjście na trening, dla reszty coś normalnego, było dla mnie nagrodą. Wtedy rzeczywiście działałem na przekór - wbrew chorobie chciałem cieszyć się życiem. Nie wiedziałem, że mogę ciężko pracować i kiedy okazywało się, że jednak daję radę, bardzo to doceniałem. Wszyscy wokół dawali mi same zakazy.
Co to była za choroba?
Reumatyczna. Wynik często powtarzających się angin. Dochodziło do zakażeń bakteryjnych, które atakowały mi stawy. Raz trafiłem do szpitala z temperaturą 41,8. Byłem na granicy śmierci. W szkole miałem mnóstwo nieobecności, zawsze byłem tym słabszym, gorszym, nie mogłem robić tego, co inni. Nigdy się z tym nie pogodziłem i nigdy nie zaakceptowałem. Uznawałem fakty medyczne, jednak sam siebie postrzegałem inaczej. Lepiej. Uważałem, że mogę bardziej. Byłem zachwycony, kiedy zapisałem się na pierwsze treningi. Kiedy wystartowałem w pierwszych zawodach klubowych, nie zastanawiałem się nad ograniczeniami.
Jako nastolatek ciężko chorowałem i leczyłem się w sanatoriach. Wyjście na trening, dla reszty coś normalnego, było dla mnie nagrodą. Wtedy rzeczywiście działałem na przekór - wbrew chorobie chciałem cieszyć się życiem. Nie wiedziałem, że mogę ciężko pracować i kiedy okazywało się, że jednak daję radę, bardzo to doceniałem. Wszyscy wokół dawali mi same zakazy.
To były zawody w judo czy już w chodzie?
W judo nie doczekałem zawodów, trenowałem całą zimę i wiosnę, dorobiłem się białego pasa, ale zamknęli mi sekcję. To była taka niespełniona miłość, ale mając czternaście lat nie chciałem się poddawać, kiedy czułem, że mam szansę coś zrobić, sprawdzić się sam ze sobą. Później pojawiały się kolejne motywacje. Mówili nam, że jesteśmy z gorszego świata, że jesteśmy chłopakami z PRL. Rzeczywiście mieliśmy okropny sprzęt sportowy i wysyłali nas za granicę na doklejkę.
Jak to na doklejkę?
Działacze chcieli zaliczyć statystyczny wyjazd, wziąć diety. Raz nawet pojechałem do Grecji, gdzie w meczu międzypaństwowym nie było w programie chodu! Tyle, że ja wykorzystywałem dawane mi szanse i startowałem na sto procent. Po pierwsze: okazało się, że mogę i jestem blisko europejskiej czy światowej czołówki. Po drugie: byliśmy przedsiębiorczy, za granicą można było coś kupić, sprzedać, zarobić na lepszy sprzęt, w którym nie tylko lepiej się pracowało, ale też podnosiło własne walory bojowe i samopoczucie. Bo to było straszne mieć wyciągniętą bawełnianą koszulkę i buty marki "Krosno", kiedy wokół widziało się rywali ubranych w ciuchy najlepszych sportowych marek. Motywowała mnie też walka z mitem sportowca leniucha i programowego obiboka.
Nie znam tego mitu.
Bardzo dobrze uczyłem się już w liceum, byłem liderem klasy. Zainteresowania humanistyczne: historia, język polski. Później na studiach spotkałem się z opinią, że skoro jestem sportowcem, to nie ma co na mnie liczyć, bo zapewne trzeba będzie mnie ciągnąć za uszy, a i tak będą ze mną same problemy. Nie rozumiałem tego, bo w liceum też przecież trenowałem, a i w sporcie, i w nauce miałem świetne wyniki. No więc wyznaczyłem nowe standardy na uczelni: mogłem trenować, ale też mieć piątkę z fizjologii i jeszcze działać w samorządzie studenckim.
Kto pana wychował?
Z całą pewnością rodzice mieli na mnie ogromny wpływ. Ale nie byli nadopiekuńczy.
[b]
W pana sukcesy sportowe specjalnie nie wierzyli.[/b]
Dawali mi przestrzeń, jednak rzeczywiście – specjalnie na początku nie wspierali, żebym został sportowcem. W głowie mieli głównie to, że jestem chory. Gdybym posłuchał ich uważniej doszedłbym do wniosku, że zamiast walki o wyniki, należy mi się raczej rekonwalescencja. Z drugiej strony - rodzice nigdy nie zabraniali mi podejmowania własnych wyborów. Może nie wspierali, ale stwarzali warunki. Umawialiśmy się, że jeśli będę dobrze się uczył, wykażę, że wszystko mam poukładane i potrafię pogodzić sport ze szkołą, będę mógł dalej się rozwijać w kierunku, o którym marzę.
Miał pan na siebie inne pomysły?
Oczywiście. Był etap, kiedy uznałem, że zostanę basistą. Ale poza rodzicami wychowywało mnie także podwórko. Tam trzeba było odnaleźć się w grupie, pokazać, że jest się twardym. Wszyscy byliśmy z roczników 67-69, mniej więcej w tym samym wieku i było nas w bandzie ze dwudziestu. Panowała typowa hierarchia plemienna - kto wyżej siedział na orzechu, kto stał na bramce, a kto strzelał gole w ataku, kto ile pędził na kolarzówce i miał większe koła, a kto na dziecięcym Pelikanie… Cały czas była rywalizacja, niewypowiedziana, ale absolutna i codzienna. Zawsze trzeba było walczyć, żeby utrzymać się na szczycie. Najlepiej było szefowi bandy.
Bywał nim pan?
Zdarzało się. Jak jechałem na wieś, to też miastowego najpierw musieli pokazać palcami, później sprawdzić, a na koniec i tak za mną chodzili. Miałem w sobie duszę lidera i nie bałem się, że nie odnajdę się w jakiejś grupie, że nie dam rady się spierać - czy to intelektualnie, czy na pięści. Nie czułem strachu. Wiedziałem, że mogę oberwać po mordzie. Rodzice mówili mi, żebym się nie stawiał, ale jak się polała pierwsza krew, to później już wiedziałem, że może się polać i akceptowałem takie warunki. Szkoła też mnie zahartowała. Kiedy przeprowadziliśmy się do Tarnobrzegu, nie chcieli mnie nigdzie przyjąć, bo było za dużo dzieci. W końcu trafiłem do szkoły położonej najdalej od domu, była to szkoła sportowa, ale przyjęli mnie do klasy złożonej ze sportowców rozformowanych. Czyli jakby trochę odrzutów z wyczynu.
Taka parszywa trzydziestka?
Było ciężko, ale po pół roku zostałem przewodniczącym klasy i całkiem nieźle dawałem sobie radę. Mam wrażenie, że zawsze byłem niepokorny, ale nazwałbym się takim trudnym prymusem. Nauczyciele mnie uwielbiali za te moje złote myśli, wypracowania, ale z drugiej strony odebrano mi odznakę wzorowego ucznia za to, że razem z innymi przywiązałem kolegę do drzewa. Przywiązaliśmy go, bo bawiliśmy się w Indian, nie widziałem w tym żadnego kłopotu, przecież byliśmy Indianami, a on był naszą ofiarą. Zawsze miałem dwa oblicza łobuza - prymusa, na studiach byłem dawany za przykład, ale jak trzeba było się zbuntować i postawić władzom uczelni, bo nas chcieli wyrzucić z akademika, to stanąłem na czele buntu. To wynikało z charakteru, musiałem szybko dojrzeć.
Dlaczego?
W rodzinie stopniowo stawałem się najstarszy. Rodziły się kolejne dzieci, a ja musiałem sobie poradzić. Mam troje rodzeństwa, szybko wydoroślałem. Kiedy wybuchł stan wojenny, miałem trzynaście lat, a później już było tylko więcej dzieci i kłopotów, a mniej czasu dla mnie.
Pomagał pan w wychowaniu rodzeństwa?
Przejmowałem rolę opiekuna, byłem wiceojcem. Tata bardzo dużo i ciężko pracował, jako kolejarz zarządzał ogromną liczbą osób. Miał pod sobą ponad trzystu maszynistów, nie miał dla mnie za wiele czasu, a mamie trzeba było pomagać. Ja byłem od odwożenia dzieci po żłobkach, przedszkolach, kończenia po nich jedzenia, pomagania przy lekcjach. A przecież musiałem znaleźć czas, żeby samemu też coś porozrabiać. Nauczony byłem jednak tego, że są zadania, z których muszę się rozliczyć.
To był dom pełen miłości czy twardych zasad?
Miłości. Nikt na nas nigdy nie krzyczał, nie kazał czegoś zrobić. Wychodziliśmy z założenia, że skoro się szanujemy i są przyjęte pewne zasady, to ich przestrzegamy, żeby było łatwiej i spokojniej.
[nextpage]Miał pan kompleks wzrostu?
Nigdy nie byłem małym Robusiem, którego ktoś popychał ze względu na wzrost czy wagę. Do końca podstawówki byłem jednym z wyższych w klasie. Szybko urosłem, inni nie. Nie miał kiedy kształtować się we mnie kompleks, było odwrotnie - jak trzeba było porządzić, to byłem do tego pierwszy. Jako ten większy, silniejszy, a nie mniejszy i słabszy. Później w liceum ze zdziwieniem odkryłem, że wszyscy mnie przerośli, ale nie miałem z tym problemu, bo znakomicie spełniałem się w sporcie. Dla kontrastu siedziałem w ławce z kolegą, który miał 192 centymetry, bawiło mnie to. Bardzo pragnął zostać chodziarzem, ale ni cholery mu to nie wychodziło.
Kiedy szedł pan po kolejne medale na igrzyskach myślał pan o tych czasach, kiedy zdrowie za bardzo nie pozwalało panu marzyć?
Wtedy już nie, wspomnienia były zbyt odległe, za wiele przeszedłem po drodze. Ale kiedy zdobywałem mistrzostwo Polski juniorów, albo kiedy w 1990 roku zostawałem mistrzem Polski seniorów - tak, wtedy myślałem, ile przeciwności losu musiałem pokonać. Wątpiono w moje sukcesy. Zastanawiano się, czy to szczęście czy fart. Dopiero gdy osiągnąłem klasę światową, wiedziałem, że mam to już za sobą. A początki miałem trudne, w pierwszym starcie juniora młodszego byłem ostatni, a przedostatni mnie zdublował. Później byłem już pierwszy. Musiałem jednak cały czas udowadniać, że mogę, że nie znalazłem się tu przypadkowo. Po przejściu do seniorów poczułem, że starsi chcą mi pokazać miejsce w szeregu. W pierwszych zawodach byłem czwarty, szału nie było, ale przecież wiązało się to ze zmianą dystansu z dziesięciu na dwadzieścia kilometrów. To czwarte miejsce było moim ostatnim poza podium. Kiedy mając 22 lata wygrałem po raz pierwszy, przez następne czternaście lat wygrywałem już wszystko. I nie zadawałem sobie więcej pytań, czy na pewno mogę.
Kiedy szedł pan po złoty medal w Atenach, komentujący w telewizji pana start Włodzimierz Szaranowicz mówił, że pana cierpienie jest radosne. Da się odnaleźć przyjemność w cierpieniu?
Staram się zrozumieć Włodka, ale on nigdy nie był długodystansowcem. Jego poetyka komentarza nie oddawała duszy chodziarza. Powiedział nawet kiedyś, że w końcu będę mógł sobie pobiegać, a ja nigdy w trakcie kariery nie myślałem, że coś takiego jak bieganie w ogóle istnieje. Cierpiałem, ale nie wymyśliłem przecież dystansu pięćdziesięciu kilometrów. Nawiążę do "Szachinszacha" Ryszarda Kapuścińskiego: pada tam pytanie, jak ten biedak może udźwignąć tak wielki worek obciążeń od cesarza. Metodą małych woreczków. Mnie do pięćdziesięciu kilometrów wprowadzano właśnie taką metodą. Dokładano mi powoli - a to spróbujmy trochę więcej, a to znajdźmy coś pośrodku. W końcu odkryłem w sobie to, że uwielbiam długą koncentrację i grę strategiczną. Nie przypominam sobie stanów cierpienia podczas zawodów. Cierpi się na treningach - wtedy boli, parzy, mrozi, ale podczas startów stan euforii, uniesienia i koncentracji jest na takim poziomie, że nie czuje się bólu nawet na mecie.
No nie wierzę.
Jak się wygrywa, to tak jest. Skrajne zmęczenie przychodzi następnego dnia. Po mistrzostwach świata w Paryżu, kiedy poza rywalem ścigałem się także z rekordem świata, szedłem ulicą i chociaż światło zmieniło się na zielone, postanowiłem poczekać na następne, bo nie miałem siły się ruszyć.
Rozmawiałem ostatnio z Adamem Kszczotem i Justyną Święty Ersetic, którzy mówili mi o tym, jak wiele myśli pojawia się w ich głowach podczas biegu na czterysta metrów. Pomyślałem o panu. Pan to musiał przemyśleć całe swoje życie.
Adam i Justyna mówili o czymś, z czym sobie poradzili, a tak naprawdę wielu sportowców przez to przegrywa. Bo przegrywa się właśnie przez rozmyślanie, nieumiejętność pokierowania myśli. Proces przygotowania do zawodów jest tak samo długi u czterystumetrowców, jak u maratończyków, bo każdy musi zbudować swój tunel startowy. Trwa to tydzień, albo dziesięć dni - to jest czas, kiedy trzeba poukładać swoje myśli w sposób strategiczny. Później przechodzi się w stan wykonawczy. We wszystkich wygranych startach działałem jak maszyna, nie było miejsca na myślenie o czymkolwiek. O życiu, o tym, kogo widzę na trasie, którzy przyjaciele mnie wspierają, co by było gdyby... Wykonujesz ileś czynności, przy których nie masz nic do myślenia, o ile wszystko jest pod twoją kontrolą. Idziesz od bidonu do bidonu, stoją mniej więcej co kilometr. Średnio co cztery minuty patrzysz na zegarek, żeby sprawdzić tętno. Masz wyostrzone zmysły. Widzisz dookoła - co przed tobą, co za tobą. Radar jest cały czas włączony, bo różnie mogą wyglądać rywale, otoczenie klimatyczne, podłoże. Kontrolujesz czas sam, ale też robią to twoi ludzie na trasie. Słyszysz tylko ich głosy. Trzy głosy, które docierają do ciebie jako pierwsze, nawet jeśli na trasie stoi dziesięć tysięcy ludzi. Na jednym okrążeniu - dwa razy wziąć bidon, cztery razy zerknąć na zegarek, usłyszeć trzy komunikaty. Nie mam czasu patrzeć na tablicę, muszę korzystać z pomocy, żeby wiedzieć co robią rywale. Zaczyna się kolejne okrążenie, a ja po prostu robię swoje. Muszę powtórzyć, podregulować, podkręcić. Jak w Formule 1. Niby nuda, ale kierowca jest tak skoncentrowany na każdym okrążeniu, że nie wie czy jedzie ich już 35 czy 45. Chodziarz też o filmach nie myśli, ani o życiu. Jakbym skondensował wszystkie swoje momenty zwrotne zawodów, to zmieściłoby się w 25 minutach, reszta to jest automatyka, ale pod kontrolą. Na nudę też nie ma czasu. No dobra, raz tak po ludzku się nudziłem.
Kiedy?
Rok po podwójnie złotych igrzyskach w Sydney podczas mistrzostw świata w Edmonton w bardzo łatwy i szybki sposób zdobyłem przewagę nad rywalami. Prowadziłem, a oni nic z tym nie robili. O filmach nie myślałem, raczej o tym, że muszę jeszcze tyle iść, a nic się nie dzieje, bo nikt nie podejmuje walki. Wszyscy byli onieśmieleni moją przewagą, czekałem tylko na koniec.
W Sydney powiedział pan, że to wcześniejsze wykluczenia z trasy zrobiły z pana znanego chodziarza. Nadal pan tak uważa?
Całkowicie podtrzymuję to, co powiedziałem i nie ma to nic wspólnego z oceną tego, czy zdejmowano mnie z trasy słusznie, czy było to fair i czy sędziowie zachowywali się rozsądnie na ostatniej prostej. Oceniam fakty, a te mówią, że na igrzyskach w Barcelonie byłem niedojrzałym chłopakiem, którego sukces mógłby zablokować. Miałbym srebrny medal, wróciłbym do Katowic dokończyć studia po urlopie dziekańskim, w glorii i chwale chodziłbym na spotkania do zakładów pracy i być może niczego bym już nie osiągnął. Później, kiedy już wygrywałem, doszedłem do wniosku, że nic lepszego nie mogło mi się przytrafić.
Zacząłem spotykać zawodników czy sędziów w innych okolicznościach, rozmawiać z nimi. My w Polsce nie mieliśmy światowego czy europejskiego standardu w chodzie, nie mieliśmy żadnych referencji, w związku z czym nasi trenerzy byli zbuntowanymi chłopkami. Wszedłem na salony, a oni do tego jeszcze nie pasowali.
Ale przecież nie od razu zaczął pan wygrywać...
Musiało minąć kilka lat. Cały rok po Barcelonie to był rok złości, wściekłości, poczucia krzywdy, chęci odegrania się. Miałem fajne wyniki, wygrałem uniwersjadę, byłem czwarty w Pucharze Świata, ale mistrzostwa świata przegrałem tak samo, jak igrzyska. Była to porażka bardzo dotkliwa. Wiedziałem, na co mnie stać i jakie możliwości ma mój organizm, ale to tak jakby piłkarz miał petardę w nodze, ale nigdy nie trafiał w bramkę. Parametry miałem bardzo dobre, ale ważniejsze było to, by głowa w końcu zaczęła za nimi nadążać.
Kiedy zaczęła?
Wcześniej to był błąd mój i moich trenerów, którzy nastawiali mnie przeciwko sędziom i działaczom. Nie miałem w sobie pokory, by wejść z nimi w intelektualny flirt, żeby podejść i zapytać o inny punkt widzenia, zrozumieć, czego ode mnie wymagają. Zamiast tego stawiałem się, bo tak kazał mi trener, albo taki czy inny palant. Dopiero później zacząłem rozgrywać to po swojemu. Zacząłem spotykać zawodników czy sędziów w innych okolicznościach, rozmawiać z nimi. My w Polsce nie mieliśmy światowego czy europejskiego standardu w chodzie, nie mieliśmy żadnych referencji, w związku z czym nasi trenerzy byli zbuntowanymi chłopkami. Wszedłem na salony, a oni do tego jeszcze nie pasowali.
Tak od razu pan to zrozumiał, czy było jednak trochę cierpienia?
Miałem w sobie poczucie straty, jakiejś żałoby. Wiedziałem, że w Barcelonie umarło coś, co było mi bardzo bliskie i nie miałem na to wpływu. Płakałem z niemocy, zostałem sam. Śniło mi się to po nocach. Starałem się relatywizować, że niby nie stało się nic strasznego, bo takie są reguły gry, ale moje otoczenie chciało mi włożyć w usta słowa o mafii i spisku. Ludzie lubią sensację, lubią tabloidyzację języka sportowca. Nigdy tego nie powiedziałem, ale inni przypisywali mi spiskowe teorie. Czułem się jak śmieć, wyrzucony poza nawias i bardzo potrzebowałem powrotu do normalności, odpowiedniego rytmu. Nie chciałem już kontemplować porażek. Kilka tygodni po igrzyskach startowałem w mistrzostwach Francji i tamtejsi sędziowie, którzy zrobili wiele, żebym znielubił cały ten klan, bardzo starali się udowodnić, że wykluczenie mnie w Barcelonie było zasadne. Znowu mnie wykluczyli, w miasteczku Colombes pod Paryżem. Znowu wróciłem do domu przegrany i czułem wstyd. Przygotowałem wcześniej dla przyjaciół sportowców jakiś poczęstunek, a zrobiła się stypa.
Kiedy się pan odbił?
Potrzebowałem powrotu do Katowic, chciałem studiować, wziąć się za robotę, zaliczać jakąś gimnastykę, etapy pedagogiki i znormalnieć w innym rytmie. Musiałem z tego wyjść. Pomogło mi, chociaż tak naprawdę "Barcelona" skończyła się dopiero rok później. Ciągle nie czułem się pewny, nie wiedziałem gdzie jestem. W końcu zdecydowałem, że pojadę do Zamościa na mistrzostwa Polski. Za ostatnie pieniądze kupiłem kuszetkę w nocnym pociągu z Paryża, a później pobiłem rekord Polski, byłem na mecie o kilka minut przed drugim zawodnikiem. Pomyślałem: "cholera, na coś mnie stać". Od tego momentu zacząłem sobie budować scenariusz pozytywny. Nie działania na przekór, nie napędzania się czymś negatywnym, ale dokładnie odwrotnie. Skoro potrafię, to zadziwię świat czymś, co zbuduję na zdrowych podstawach. Nie chciałem już myśleć o odgrywaniu się, o sędziach, o tym że ktoś inny może, a ja nie. Później przyszły zmiany przepisów i okazałem się zawodnikiem, który najszybciej się do nich dostosował. Zdobyłem brązowy medal na mistrzostwach świata w Goeteborgu. Wyszedłem z zaścianka, zracjonalizowałem sobie wszystko.
Co to znaczy wyszedłem z zaścianka?
Myśmy byli w Polsce jak te ratlerki - kąsaliśmy, szczekaliśmy, mówiliśmy czego to my nie zrobimy. A świat mówił, że możemy sobie szczekać, ale na razie nas u siebie nie chce. Zrobiłem tak, że chciał.
Na kortach Wimbledonu jest napisane: "Odważnie staw czoła triumfowi i porażce. I obie te ułudy potraktuj jednakowo".
Podpisuję się. Emocje, które budujemy po zwycięstwach i przegranych mogą być ułudą.
Po czwartym złotym medalu olimpijskim, w Atenach, pomyślał pan o sobie: "Jestem wielki"?
Nie, skądże. Zrobiłem sobie tylko kapitalny prezent. Powiedziałem, że to moje ostatnie zawody i nie pozwolę nikomu ze sobą wygrać. Miałem taką wizję, że ze złotym medalem wejdę na Akropol. Taką pocztówkę z Aten narysowałem sobie rok wcześniej. Radość z mojego czwartego medalu nie miała w sobie nic z patosu, napuszenia, poczucia wielkości. Cieszyłem się, że nie dołożyli staremu. Chcieli, ale nic im z tego nie wyszło. A później wziąłem swoje zabawki i poszedłem bawić się gdzie indziej. Wcześniej miałem przemyślenia, że wszedłem na szczyt, w Atlancie czułem, że zrobiłem coś wielkiego, że nareszcie jest fajnie. O statystykach myślałem jeszcze w Sydney, ale po złocie w Atenach byłem już spokojny i pokorny. Był to medal zdobyty w najmłodszym stanie ducha, jaki można sobie wyobrazić. Chociaż inni zawodnicy w szatni mówili już do mnie "proszę pana".
To był pana ostatni start?
Nie, bo jeszcze zaproszono mnie na zawody do Piacenzy, na Memoriał Pino Dordoniego. Ten włoski mistrz olimpijski z igrzysk w Helsinkach w roku 1952 naprawdę mi zaimponował. Szedł po złoto, ale przed stadionem zatrzymał się, spojrzał w lusterko, uczesał i dopiero wziął co swoje. Nie mogłem odmówić takiego zaproszenia. Poprosiłem o hotel na dwie noce, żeby jakoś odpocząć, a później ograłem ich mistrza olimpijskiego Ivano Brinettiego na 20 km i wygrałem te już naprawdę ostatnie zawody.
Mówił pan, że ludzie lubią tabloidyzację języka sportowców. Dużo stresu kosztuje pana ostatnio związana z rozwodem próba ochrony życia prywatnego w mediach?
Dużo. Myślę, że nigdy nie jesteśmy gotowi na tak nierówną konfrontację, nastawienie na tanią sensację i burzenie autorytetów.
To jeszcze inaczej: dużo kosztuje pana niekomentowanie niczego i nieprzedstawianie swojej wersji?
Nie. Gdybym się wysilał na zachowanie klasy, to znaczy, że bym jej nie miał. Staram się być człowiekiem, jakim jestem i chociaż rzeczywiście pojawia się jakiś pomysł, chęć odpowiedzi, przypominam sobie, że jestem długodystansowcem i zawsze myślę fair długofalowo. To nie jest żadna kalkulacja, ale życiowe nastawienie a tego typu polemiki wnoszą tyle złej energii, że nawet poczucie chwilowego triumfu, że coś tam wyprostowałem, nie rekompensuje strat, które ponosi się w normalnym życiu.
Przeczytaj pozostałe teksty tego autora ->
ZOBACZ WIDEO: Rok rozczarowań w polskiej piłce. "Lepiej już było"
To ten, co mówił, że to obraza dla lekkoatleZapewne chodzić nikt nie umie... LOL Czytaj całość