Informacja o śmierci Ireny Szewińskiej spadła na świat sportu w nocy z piątku na sobotę. Wybitna zawodniczka, 7-krotna medalistka olimpijska i mistrzyni Europy, przegrała z nowotworem. Miała 72 lata.
- Ta walka trwała bardzo długo. Gdyby nie jej charakter i wielka zdolność cieszenie się życiem, pewnie skończyłaby się dawno. Ale ona w życiu była taka, jak w sporcie. Nie pozwalała sobie niczego zabrać, wydrzeć. Przez lata bardzo dzielnie stawiała się chorobie - wspomina Szaranowicz.
Szewińską poznał jako 14-latkę. Jeszcze jako kibic, widz. Mieszkał na Muranowie, trenował pływanie na warszawskiej Polonii. I po zajęciach, razem z kolegami, oglądał rywalizację biegaczek.
- Była szczupła, wysoka, trochę nieporadna - opowiada. - W pewnym momencie zaczęła wygrywać we wszystko: w dal, w wzwyż, sprinty. Jakąkolwiek formę rywalizacji trener Jan Kopyto wymyślił, ona musiała być najlepsza. To było imponujące. Na początku patrzyliśmy na inne dziewczyny, ale ona przyciągnęła nasza uwagę niesamowitą walecznością. To było cechą jej kariery. Jak już stawała w blokach, to nigdy nie dopuszczała do siebie myśli o porażce.
O wielkości Szewińskiej świadczy to, jak traktował ją sportowy świat. - Podczas igrzysk, w strefie olimpijskiej, są spotkania członków MKOl. Pojawiają się tam prezydenci, głowy państw, zaproszone gwiazdy showbiznesu. Wszyscy zwracali się do niej z niesamowitą admiracją. Najpopularniejsza, najbardziej rozpoznawana. Równać mogli się z nią tylko Siergiej Bubka, a obecnie Sebastian Coe - wspomina Szaranowicz.
Finałem kariery Szewińskiej nasz rozmówca oznacza bieg na 400 metrów podczas igrzysk w Montrealu, kiedy zdobyła złoto i poprawiła rekord świata: - Do dziś ogląda się to jak świeże wydarzenie, ciarki przechodzą po plecach. Komentował ten bieg Bohdan Tomaszewski, który stworzył spektakl niepowtarzalny. Coś porywającego. 49.28, wynik który i dziś daje medale. Sport pędzi, a wynik Szewińskiej stoi jak znak. To pokazuje skalę gigantycznego talentu, z jakim mieliśmy do czynienia.
Mężem pani Ireny był fotoreporter Janusz Szewiński. - Pamiętam jego zaloty. Miał piękną Lambrettę, która była przedmiotem naszych zachwytów i westchnień. Aż pewnego dnia zaczęli nią jeździć we dwójkę. Kiedy wracali z Polonii, wszyscy za nimi patrzyli. Po igrzyskach w Tokio było już wiadomo, że Janusz wozi gwiazdę - opowiada nasz rozmówca.
Szewińska urodziła się w 1946 roku w Leningradzie, do Warszawy jej rodzice przeprowadzili się rok później. Niektórzy mówią, że w młodości marzyła o karierze aktorskiej. - To były raczej dziewczęce pragnienia. Bazując na moich obserwacjach tej 14-latki, mogę powiedzieć, że była tak dalece zaangażowana w rywalizację sportową, iż nie wierzę, aby mogła zająć się czymkolwiek innym - zaznacza Szaranowicz.
Pani Irena była przy sporcie do samego końca. Miała wielki szacunek do swoich następców. Jak mama wielkiej rodziny sportowych wspaniałości. - Justyna Kowalczyk opowiadała, jak przed dekoracją Irena poprosiła ją o autograf. Do Kamila Stocha mówiła na przykład: "mój Kamilek" - słyszymy.
- Szewińska była jedną z najwybitniejszych postaci w dziejach światowego sportu - podsumowuje Szaranowicz. - Imponowała zarówno osiągnięciami, jak i postawą, która od niej promieniowała. Była żywą zachętą do uprawiania sportu. I tego, aby sport kochać.
Autor na Twitterze: