Andrejczyk: Walczę o swoje być albo nie być w sporcie

Materiały prasowe
Materiały prasowe

- By ratować, co się da, w moją łydkę wbito 10 igieł, byle tylko złagodzić ból na pięć godzin przed finałem - opowiada Maria Andrejczyk. Nic to nie pomogło, wynik w Rzymie nie był dobry. Ale jest nadzieja... Ostatnio Polka znowu rzuca świetnie.

Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Wydawało się, że na mistrzostwa Europy jechała Pani po medal, a skończyło się zaledwie na 10. miejscu i najsłabszym wyniku w sezonie. Długo zajęło Pani przetrawienie tej porażki?

Maria Andrejczyk, wicemistrzyni olimpijska z Tokio w rzucie oszczepem: Przed tymi zawodami starałam się utrzymać wokół siebie pozytywną atmosferę i nie wspominać o kontuzjach. Mimo to po powrocie z Rzymu i tak jestem linczowana w mediach za to, że nie rzuciłam tyle, ile powinnam, i nie zdobyłam medalu.

Naprawdę czuła Pani hejt po swoim występie?

Tym razem odczułam to nieprzyjemnie mocno. Po raz pierwszy w życiu zaczęłam dostawać wiadomości prywatne z hejtem od "kibiców". Tego jeszcze nie doświadczyłam. Nie wiem, dlaczego ludzie to robią. Zresztą nie jestem odosobnionym przypadkiem, bo widzę, że od igrzysk w Tokio większość naszych sportowców musi się regularnie mierzyć z gigantyczną falą nienawiści. Nie można tego nazwać naszym chlebem powszednim.

Do tej pory mogła Pani liczyć na przychylność fanów nawet w najtrudniejszych momentach, dlatego zapewne musi być to dla pani wyjątkowo przykre.

Oczywiście jest przykro, bo wiem, ile przeszłam przez ostatnie lata. Po tym wszystkim w Rzymie powinnam cieszyć się, że wróciłam na międzynarodowy poziom, a zamiast tego muszę mierzyć się z największą krytyką w karierze. Nie do końca rozumiem, dlaczego ludzie to robią. W swoim środowisku nie mam nikogo, kto w wolnym czasie zajmuje się obrażaniem w internecie innych ludzi. Czasem zastanawiam się, co taka osoba musi czuć i dlaczego to wszystko robi.

Czy dzisiaj nieudane mistrzostwa Europy to już zamknięty temat, czy jednak wciąż wraca pani myślami do tych zawodów?

Sporo czasu spędziłam w samotności, by przemyśleć to wszystko i rozpisać aspekty, które nie zagrały. Wiem, na co mnie stać, i na pewno nie jest to śmieszne 58 metrów w finale mistrzostw Europy. Wbrew pozorom to była świetna lekcja przed Paryżem. Bardzo dużo z tego wyciągnęłam.

Maria Andrejczyk
Maria Andrejczyk

Czy to oznacza, że po ostatnich zawodach jeszcze więcej musi Pani pracować z psychologiem?

Zdałam sobie sprawę, że tej pracy było może nawet zbyt dużo. Starałam się zabezpieczyć z każdej możliwej strony, a przez to trochę się przebodźcowałam. Dzięki temu wiem teraz, jak powinnam to zoptymalizować.

Swojego psychologa Pawła Pawlaka sama nazywa Pani "szamanem", a wokół waszej współpracy narosło już sporo legend. Czy to prawda, że stosujecie bardzo niekonwencjonalne metody?

Paweł lubi robić wokół siebie taką otoczkę. Nie robimy jednak nic, co zmieniałoby moje podejście do sportu i życia. Sporo pracujemy nad wejściem w głęboką relaksację. Szczegółów naszej pracy nie chcę zdradzać, ale mogę zapewnić, że nie ma wśród nich szamańskich tańców wokół ogniska. Nie jest to jednak klasyczny psycholog sportu.

Przed mistrzostwami Europy wydawało się, że ustabilizowała się już Pani na wysokim poziomie i regularnie może rzucać po 62 metry. Co więc wydarzyło się w Rzymie?

Widziałam, że dzieje się coś niepokojącego ze ścięgnem Achillesa i łydką, ale przymykałam na to oko. Po kwalifikacjach nie miałam wystarczająco dużo czasu na regenerację i do finału przystąpiłam mocno zmęczona, nie mogłam już normalnie postawić kroku, o bieganiu nie było mowy. By ratować, co się da, w moją łydkę wbito 10 igieł, byle tylko złagodzić ból ścięgna Achillesa na mniej więcej 5 godzin przed finałem. Bez tego praktycznie w ogóle nie mogłabym korzystać z prawej stopy, która jest bardzo ważna w rzucie oszczepem.

Zabiegi nie przyniosły poprawy?

W czasie finału ból był tak duży, że nie byłam w stanie normalnie rzucać. Nie pomogły nie tylko zabiegi z igłami, ale także silne środki przeciwbólowe. W takich warunkach nie ma mowy o normalnej rywalizacji. Zrobiłam wszystko, by powalczyć, i jestem zadowolona przynajmniej z tego, że po tych wszystkich przejściach w ogóle byłam w stanie rzucać dzień po dniu.

Już podczas Memoriału Kusocińskiego w Chorzowie wspominała Pani o bólu, ale wtedy jeszcze bagatelizowała problem. Czy chodziło właśnie o ból ścięgna Achillesa?

Wtedy chodziło o coś innego, na zawodach w Offenburgu w trakcie rzutu przy stawianiu bloku zerwał mi się paznokieć w dużym palcu u stopy. Przez kilka dni wisiał na skórze i wbijał się w palec, a ja przez ponad tydzień nie byłam w stanie rzucać oszczepem w butach, fatalnie to wyglądało. Przed zawodami miałam zastrzyk z lidokainy w to miejsce. To jednak nic przy tym, czego doświadczyłam podczas ME w Rzymie.

Przyznała Pani także, że na godzinę przed startem w mistrzostwach Europy miała pani jeszcze 10 igieł w łydce. Takie zabiegi to codzienność?

Z igieł korzystam regularnie podczas fizjoterapii. Przed zawodami użyłam ich, bo to była tak naprawdę ostatnia deska ratunku. Zdecydowaliśmy się na to, bo było ryzyko, że mięsień przestanie odpowiednio funkcjonować w trakcie zawodów.

10. miejsce podczas mistrzostw Europy to był bardzo duży zawód?

Wiem, że sport jest nieprzewidywalny. Mimo iż zrobiłam wszystko, absolutnie wszystko, co mogłam, najsłabszy start sezonu padł właśnie w Rzymie. To jest tylko i wyłączenie lekcja. Po zawodach miałam krótką przerwę, bo przez kilka dni nie byłam w stanie chodzić. Wróciłam w zeszłym tygodniu do treningów, ale na początku skupiałam się tylko na górnej części ciała.

Od wielu lat zmaga się Pani z kontuzjami, czy przez ten czas można powiedzieć, że nauczyła się pani kontrolować ból?

Zdecydowanie. Z bólem jestem już "zaprzyjaźniona". Oczywiście taki mechanizm jest lepszy, gdy dochodzi do tego spora dawka adrenaliny i stresu.

Od blisko ośmiu lat walczy Pani z kontuzjami, a tak trudnej drogi nie ma chyba żaden z czołowych polskich sportowców. Co dzisiaj jest dla pani główną motywacją?

Za dużo włożyłam w to wszystko pracy, by teraz tak zwyczajnie się poddać. Wiem, że nie osiągnęłam jeszcze wszystkiego, na co mnie stać, i mogę wyciągnąć ze sportu znacznie więcej. Zdaję sobie sprawę, że organizm jest wydrenowany, ale czuję dużo radości. Głowa wraca do właściwego i dobrego dla mnie miejsca, a sama wiara we własne możliwości jest bardzo duża.

Czy w czasie leczenia kolejnych kontuzji miała Pani kiedyś do siebie żal, że nie wybrała sobie innej lekkoatletycznej konkurencji, która nie powodowałaby aż takich zniszczeń w organizmie?

Zdaję sobie sprawę, że wybrałam najbardziej kontuzjogenną i najmniej zrozumiałą konkurencję lekkoatletyczną. Nie będę tego jednak nikomu tłumaczyć. Tak potoczyło się moje życie i uznaję, że tak musiało być. Nie będę żałować swoich życiowych wyborów.

Czy w roku olimpijskim ma Pani jakąś rozrywkę, która pomaga odciągnąć myśli od treningów i kolejnych zawodów?

Wcześniej moje życie to był tylko sport, sport, sport. Czułam, że zaczynam świrować na tym punkcie, a to mi wcale nie pomagało. Po Tokio największe załamanie miałam właśnie z tego powodu, że nie widziałam dla siebie ucieczki od sportu. Byłam wymęczona psychicznie, a od wtedy bliskich mi ludzi słyszałam, że będzie tylko jeszcze gorzej. Byłam tym przerażona. Wiedziałam, że nie dam rady tak dłużej funkcjonować. Po bardzo trudnych i bolesnych decyzjach zmieniłam podejście, środowisko i przekonałam się, że ten ogień wciąż we mnie płonie.

Jakie są więc Pani sposoby na oderwanie się myślami od treningów i rywalizacji na zawodach?

Natura, zwierzęta i ludzie, najbliżsi. Mam teraz najlepszego faceta na świecie, to dla mnie najlepsza odskocznia i psycholog w jednym. Czasem potrzebuję naprawdę niewiele, czyli wyjechać na wieś, poprzebywać z przyjaciółmi.

Ma Pani pomysł, jak odpocznie tuż po Paryżu?

Po Paryżu mam jeszcze kolejne starty i bardzo się z tego cieszę. Być może będę miała króciutkie wakacje, ale szybko planuję wrócić do dalszej pracy. Zdaję sobie jednak sprawę, że najbliższe dwa miesiące będą najważniejsze w mojej karierze. Rywalizacje w Paryżu to tak naprawdę moje być albo nie być w sporcie. Jeśli się nie uda, to będzie mi znacznie trudniej. Chodzi o kwestie finansowe.

Naprawdę nie bierze Pani pod uwagę, by po Paryżu zrobić sobie dłuższą przerwę na zregenerowanie się?

Kiedyś treningi wiązały się dla mnie z dużym stresem, ale teraz jest inaczej. Mam świetnego trenera Cezarego Wojnę, który ma duże zaufanie do moich pomysłów i wizji. Dogadujemy się, co sprawia, że chce się pracować jeszcze mocniej. Organizm oczywiście potrzebuje dużo odpoczynku, ale nauczyłam się go słuchać i ufać mu bardziej niż opiniom wszystkich "pomocników" wokół. Będę szła za swoim instynktem, wracam do właściwego dla siebie miejsca i wszystko ułoży się dokładnie tak jak powinno. Głęboko w to wierzę.

Maria Andrejczyk
Maria Andrejczyk

Jak ważny w tak technicznej dyscyplinie jest odpowiedni sprzęt, który daje pani pewność siebie i komfort treningów oraz startów?

Od początku byłam zaskoczona jakością butów do treningu. Pamiętam, że już w podstawówce miałam swoją pierwszą parę butów PUMA i do dziś je wspominam. Obecnie już jako ambasadorka jestem zachwycona kolejnymi kolekcjami. W rzucie oszczepem obuwie jest kluczowe, bo to z nóg idzie cała moc. Mam rewelacyjny kontakt z polską ekipą tej marki i mam poczucie, że pracuję z czymś na kształt rodziny.

Źródło artykułu: WP SportoweFakty