Nic nie dzieje się z dziś na jutro - wywiad z Predragiem Kruniciem, trenerem Anwilu Włocławek

- Nigdy nie spotkałem jeszcze gracza, który nie lubiłby grać w ataku. Ale takich, co nie lubią grać w obronie - tak. Bez zaangażowania jednak nic nie zrobisz - mówi w wywiadzie Predrag Krunić.

Michał Fałkowski: Sytuacja klubu, gdy objął pan Anwil Włocławek, była i jest nadal bardzo trudna. Ale to nie pierwszyzna dla pana, prawda? Mam na myśli klub medi Bayreuth.

Predrag Krunić: W medi Bayreuth było nawet trudniej, bo wówczas obejmowałem drużynę na osiem lub siedem kolejek przed zakończeniem sezonu zasadniczego. Zespół był o krok od spadku, a do tego chyba z pięć meczów mieliśmy zagrać na wyjeździe. Ale mimo to ekipa wykonała niewiarygodną pracę i udało nam się zrealizować cel. Utrzymaliśmy się w ekstraklasie.
[ad=rectangle]
Teraz we Włocławku liczą, że uratuje pan Anwil. Faza play-off, tak oczywista dla klubu w przeszłości, dzisiaj jest odległym pragnieniem (rozmawialiśmy przed meczem z Wikaną Start Lublin - przyp. M.F.).

- Nie wybiegam aż daleko w przyszłość. Oczywiście znam historię Anwilu, wiem, że drużyna zawsze grała w play-off odkąd awansowała do ekstraklasy, ale teraz koncentruję się na innym rzeczach. Cele, które klub stawia przed sezonem mogą ulegać zmianie w trakcie rozgrywek: na wyższe lub niższe. Nie uważam jednak by mądrym posunięciem było rozmawianie teraz o tak dalekosiężnych celach. Przejąłem zespół w trakcie sezonu, z zerowym dorobkiem zwycięstw. Zacznijmy regularnie wygrywać, wróćmy na prostą - wówczas będziemy rozmawiać o celach.

Wiem, że od początku, od kiedy jest pan trenerem Anwilu, koncentrował się pan bardzo mocno na tym, by zmienić atmosferę w zespole oraz mentalne podejście zawodników.

- Tak. Po tak słabym starcie drużyna wymagała naprawy w sferze mentalnej, a to oznacza wiele pracy i dużo czasu. Pierwszy mecz, wygrany z Polpharmą, pokazał mi jednak, że zawodnicy są głodni zwycięstw. Później pokazaliśmy swoją drugą twarz w meczu z Treflem, ale już przeciwko PGE Turowowi i Stelmetowi graliśmy całkiem nieźle. Prawdą jest, że kiedy przyszedłem do Włocławka, w zespole nie było takiej atmosfery, jaką ja lubię mieć w drużynach, które prowadzę. Na tym skupiłem się bardzo mocno i myślę, że w tej sferze zaszły już widoczne zmiany. Oczywiście, nie oznacza to, że atmosfera jest idealna, o nie. Żeby tak było potrzeba zwycięstw. Nic nie dzieje się z dzisiaj na jutro, a tym bardziej nic dobrego nie dzieje się, gdy zespół przegrywa. Cieszę się jednak, że w klubie wszyscy idą w tym samym kierunku.

Co to znaczy?

- To, że pracownicy klubu oraz członkowie mojego sztabu robią wszystko, by pomagać zawodnikom. Cała organizacja jest skoncentrowana na tym, by gracze mogli skupić się tylko na koszykówce.

Predrag Krunić i jego asystent Marcin Woźniak
Predrag Krunić i jego asystent Marcin Woźniak

Ale to nic nadzwyczajnego, to jest normalne.

- Tak, to jest normalne, ale to nie znaczy, że to jest standardowe. Dla mnie nowością jest np. to, że trenujemy i rozgrywamy mecze w tej samej hali. Nowością jest również to, że mogę przedłużać sobie czas treningu albo dowolnie go kształtować i nikt nie wygoni mnie z hali. Albo to, że mogę wziąć kilku graczy na dodatkowy trening indywidualny i właściwie zawsze mam do dyspozycji parkiet. To nie jest norma. W Oldenburgu trenowaliśmy w centrum sportu, a do hali, w której rozgrywaliśmy mecze, przenosiliśmy się dzień przed spotkaniem. Nie mówiąc już o Bonn, gdzie wszystkie poranne treningi musieliśmy odbywać poza naszą macierzystą halą, bo dzieci miały lekcje wychowania fizycznego...

Skoro jest tak różowo, to dlaczego jest tak... Nie chcę powiedzieć słabo, bo drużyna gra inaczej, niż na początku sezonu, ale jednak nadal gra niesatysfakcjonująco.

- Bo zmian nie dokonuje się z dzisiaj na jutro. To proces, który musi trwać. Podam przykład: po ostatniej porażce ze Stelmetem moi koszykarze spuścili głowy w dół po ostatniej syrenie. Szybko do nich podszedłem i każdemu mówiłem: "Głowa do góry! Walczyliśmy z wicemistrzem! Nie byliśmy gorsi! Na tym możemy budować przyszłość!". Moi zawodnicy muszą się przestawić na to, że tylko pozytywne myślenie, jako dodatek do ciężkiej pracy, może dać sukces.

[b]

Wierzy pan w ciężką pracę i ostrą defensywę. Tak mówili wszyscy, z którymi rozmawiałem, a którzy znają pana z Bundesligi. Ale co to dokładnie oznacza?[/b]

- Oznacza tyle, że choć defensywa nie sprawi, że na koniec meczu będzie 0:0, to jednak twój przeciwnik ma czuć, że nie gra mu się łatwo. Rywal ma czuć i wiedzieć, że o punkty będzie musiał zawalczyć, że nie będzie mógł grać na luzie, że nie będzie mógł grać w takim stylu, w jakim by chciał. Oczywiście, do tego trzeba zapalić zawodników, zmotywować ich. Nigdy nie spotkałem jeszcze gracza, który nie lubiłby grać w ataku. Ale takich, co nie lubią grać w obronie - tak. Możesz mieć najlepszą taktykę, ale bez zaangażowania nic nie zrobisz. Z kolei sama energia bez taktyki powoduje chaos. Ogółem zaangażowanie idzie pierwsze, ale tuż za nią kroczy taktyka. A swoją drogą - kto mówił o mnie w ten sposób?

Tajemnica dziennikarska... A mówiąc poważnie - rozmawiałem z kilkoma dziennikarzami, zawodnika i nawet kibicami.

- I co jeszcze mówili?

Na przykład Ricky Paulding, pana były zawodnik w EWE Baskets Oldenburg, powiedział, że mógłby grać dla pana zawsze i wszędzie...

- Ricky... Świetny facet, pozytywna postać i gracz, którego ściągnąłem do Oldenburga w 2007 roku. Muszę przyznać, że choć miałem w swojej karierze kilka pomyłek przy wybieraniu zawodników, bo a to ten nie dopasował się do zespołu, a to do ligi, a to do kogoś nie dopasowała się drużyna, ale zdecydowanie częściej dobrze dobierałem graczy. I takim przykładem jest Ricky właśnie. Razem sięgnęliśmy po mistrzostwo Bundesligi. Był bardzo ważną postacią zespołu.
[nextpage]
Do mistrzostwa jeszcze dojdziemy. Zanim zdobył pan złoto, przez siedem lat pracował w Bonn. Najpierw jako asystent, potem jako główny trener. Trzykrotnie odpadał pan w półfinale, a podczas ostatniej pana przygody z tym klubem nie awansował pan do play-off. Czy to było najgorsze doświadczenie w pana szkoleniowej karierze? W końcu praca w Bonn nie była pozbawiona emocji. To przecież ten klub otworzył panu drzwi do kariery.

- Tak, trzy razy podczas mojej pracy w Telekomie Baskets Bonn odpadaliśmy w półfinale, a dodatkowo raz przegrałem w finale Pucharu Niemiec. No i na koniec ten pechowy sezon, gdy zabrakło awansu do play-off. Cóż, rozpoczynając pracę trenera wiedziałem, że są lata, gdy jest się na górze i są takie, gdy jest się na dole. Wówczas sporo rzeczy nie poszło po naszej myśli: kontuzje, zły dobór graczy. Czasami jest tak, że bierzesz kogoś do drużyny, a ten ktoś kompletnie nie pasuje do ligi i musisz przyznać się do błędu. I ja się przyznałem. Nie sądzę jednak by ten jeden sezon mógł w jakimkolwiek stopniu sprawić, że przekreślona została moja praca w sześciu poprzednich latach.

[b]

Po Bonn nie pracował pan nigdzie aż dwa lata. Słyszałem, że wówczas dużo pan podróżował... koszykarsko.[/b]

- Tak. Uwielbiam oglądać koszykówkę na żywo. Nawet przed tym sezonem jak nie miałem pracy byłem np. na turnieju kwalifikacyjnym do Euroligi i oglądałem Hapoel, Unics, także Stelmet.

Słyszałem, że wtedy, w latach 2005-2007, bywał pan zarówno na meczach Euroligi, jak i na spotkaniach niemieckich lig regionalnych.

- Tak, byłem wszędzie, gdzie się dało. Puchary, liga krajowa, niższe ligi. Jeździłem też na staże do klubów. Byłem np. w Madrycie przez kilka tygodni. Tam miałem okazję oglądać pracę najlepszych trenerów i zawodników w Europie oraz przyjrzeć się z bliska temu, jak wygląda organizacja topowego europejskiego klubu.

Biorąc pod uwagę, że w 2009 sięgnął pan po mistrzostwo w Bundeslidze, może każdy trener powinien trochę trenować, a potem robić roczny odpoczynek i tylko się przyglądać...

- Ja jednak wolę trenować (śmiech)! Choć tamten czas był rzeczywiście dobry. Mocno inwestowałem w siebie i - być może - tak, również dzięki temu potem wygraliśmy mistrzostwo. Na pewno wtedy dużo się nauczyłem i... cóż, lepiej jest przyglądać się czyimś błędom z boku i wyciągać wnioski, niż popełniać błędy samemu i musieć je analizować (śmiech)!

To jakiś chichot losu, że wygrywając swoje pierwsze - i jedyne - mistrzostwo jako trener, musiał pan pokonać zespół z... Bonn.

- Pamiętam tę serię. Nie byliśmy faworytem. Telekom prowadził 1-0, potem wyrównaliśmy, następnie znów 2-1 dla nich i na mecz numer cztery, mecz w stylu "win-or-die", musieliśmy jechać do Bonn. A tam już była wielka feta przygotowana; pracownicy klubu poubierani w najlepsze garnitury. Ale to my wygraliśmy. I wygraliśmy również mecz numer pięć, choć przegrywaliśmy wyraźnie jeszcze na 40 sekund przed końcem. Dla mnie to było jak spełnienie marzeń. Oczywiście, w głowie trenera zawsze jest myśl, żeby grać o złoto, ale czasami wiadomo, że realia są bardzo trudne. Oldenburg był przecież zespołem, który balansował na granicy play-off, zanim ich objąłem, a Telekom miał większy budżet. A tymczasem w pierwszym sezonie awansowaliśmy do półfinału, a potem zdobyliśmy złoto. To była wielka niespodzianka, także dla mnie, i potrzebowałem trochę czasu zanim zrozumiałem, co tak naprawdę udało nam się osiągnąć.

Odchodził pan z Bonn po nieudanym sezonie, w Oldenburgu rozstano się z panem w trakcie sezonu 2011/2012, zwolniono także pana w trakcie rozgrywek w drugim sezonie w Bayreuth. Wie pan co łączy te trzy sytuacje?

- Słucham?

[b]

Że pomimo rozstań po nieudanych sezonach, które następowały po mniejszych lub większych sukcesach, nikt dzisiaj w tych klubach nie mówi o panu negatywnie. A bynajmniej mnie nie udało się dotrzeć do nikogo takiego. Wszyscy zgodnie twierdzą, że pan po prostu nie zostawia po sobie spalonej ziemi.[/b]

- A jakże mógłbym tak robić? Już powiedziałem: każdy trener ma lata tłuste, gdy jest na szczycie, ale też każdy trener w końcu kiedyś musi rozstać się z jakimś klubem ze względu na porażkę. Nie można być ciągle na szczycie, ale za to sztuką jest rozstać się z honorem, godnością i poprzez podanie rąk. Jakże bym mógł się nie pożegnać z ludźmi z klubu, pracownikami, sztabem, zawodnikami, kibicami czy dziennikarzami, skoro wcześniej wszyscy razem pracowaliśmy w jednym celu. To kwestia szacunku.

Właśnie z szacunku rzadko kiedy rozstawał się pan z zawodnikami w trakcie sezonu?

- Może nie z szacunku, ale... jako trener wierzę w pracę i uważam, że to właśnie trener powinien zrobić wszystko, by zawodnik został w klubie i przetrzymał kryzys, jeśli go ma. To szkoleniowiec musi wyciągnąć maksimum z gracza i do tego wyciągnąć wszystko, co tylko pozytywne dla zespołu. I to trener musi dać wszystko z siebie, by to zrobić. Powiedzenie zawodnikowi "do widzenia!" w momencie, gdy się nie podało mu się ręki wcześniej nie jest w moim stylu. Uważam, że zmienianie graczy dla samego zmieniania albo tylko dlatego, że zawodnik nie rzucił np. 10 punktów, po prostu mija się z celem.

Są trenerzy, którzy zmienialiby graczy po kilku meczach, po kilku treningach. Gracz przyjeżdża i odjeżdża, a na jego miejsce wskakuje ktoś nowy...

- Ja tak nie umiem. W Oldenburgu miałem takiego koszykarza, Jasona Gardnera, do którego docierałem przez dwa-trzy miesiące, ale w końcu się udało. I w play-off był jednym z wyróżniających się graczy. Zawodnikowi trzeba podziękować za współpracę dopiero wówczas, gdy pomimo wyciągniętej ręki i godzin pracy, nie widać możliwości zmiany sytuacji. Wtedy - dla obu stron - rozstanie jest lepsze.

Czyli na zmiany personalne we Włocławku nie ma co liczyć na razie?

- Tego nie wiem. Na ten moment jednak od zmian personalnych są ważniejsze inne rzeczy: zmiana zachowania i mentalności koszykarzy, polepszanie atmosfery, poszukiwanie lidera. Te wszystkie rzeczy, to już powtarzam teraz po raz kolejny, to procesy, które trwają długo. A my jesteśmy dopiero na początku drogi.

Zapraszamy również na blog Michała Fałkowskiego, w którym opisał historię trenera Predraga Krunicia.

Źródło artykułu: