David Robinson - Admirał pełną gębą cz. VIII - ost.

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Wielu koszykarzy NBA marzy o tym, żeby zakończyć karierę po zwycięskim finale NBA. David Robinson w tej materii nie był wyjątkiem, ale to właśnie jemu jako jednemu z nielicznych się to udało.

W tym artykule dowiesz się o:

Tuż przed kampanią 2002/03 "Admirał" poinformował szefów Spurs, że najbliższe rozgrywki będą jego ostatnimi na parkietach ligi zawodowej. Środkowy Ostróg miał na karku już trzydzieści siedem wiosen i coraz więcej myślał o rodzinie i działalności charytatywnej. Ze względu na zaawansowany wiek rola Davida w zespole była dość ograniczona w porównaniu z latami dziewięćdziesiątymi, ale wciąż stanowił on ważny element układanki Gregga Popovicha. Pierwsze skrzypce w teamie z Teksasu grali Tim Duncan oraz Tony Parker, doświadczony Robinson pomagał zachować równowagę, a kolegów z ławki wspomagał niesamowity Argentyńczyk Manu Ginobili, nazywany południowoamerykańskim Michaelem Jordanem. Siła rażenia Spurs była więc dość konkretna.

Rozgrywki 2002/03 miały symboliczny wymiar nie tylko ze względu na to, że "Admirał" żegnał się wówczas z parkietem. Spurs po wielu latach przenieśli się z hali Alamodome do nowiutkiego SBC Center, znanego dziś pod nazwą AT&T Center. - Kiedy Timmy przybywał do San Antonio, David rozumiał jakiego formatu zawodnikiem on był, dzięki czemu tak łatwo się dogadywali - opowiada Gregg Popovich. - Duncan z wiekiem również potrafił docenić wartość Manu i Tony'ego, dzieląc się z nimi blaskiem chwały. Nigdy nie przeprowadzałem z tymi facetami żadnej rozmowy na ten temat. Po prostu tak się stało. Czterech wielkich zawodników w jednym teamie to niezwykły komfort, ale również ogromne ryzyko powstawania konfliktów. Najlepsi często cechują się tym, że mają swoją własną wizję gry i nie lubią się podporządkowywać. Ufają bezgranicznie swojemu talentowi i wydaje im się, że ich rozwiązania zawsze są najlepsze. - Jestem niezwykłym szczęściarzem, że nie musiałem się mierzyć z rozbuchanym ego gwiazd - dodaje "Coach Pop". - Miałem do czynienia z dorosłymi facetami o ukształtowanych charakterach. Każdy z nich wiedział czego chce i to dzięki ich mentalności byliśmy w stanie dokonywać tych wszystkich rzeczy.

Ostrogi w kampanii zasadniczej wypracowały znakomity bilans 60-22, zapewniający przodownictwo nie tylko w Konferencji Zachodniej, ale i w całej lidze zawodowej. "Admirał" jako weteran spędzał na parkiecie średnio zaledwie 26,2 minuty, notując przy tym 8,5 punktu, 7,9 zbiórki, asystę oraz 1,7 bloku. W porównaniu do statystyk jakie David osiągał przed erą "Twin Towers", nie było się czym zachwycać, lecz Robinson wciąż potrafił grać na najwyższym poziomie i nie wolno było go lekceważyć. W pewnym wieku po prostu trzeba wiedzieć jak szafować swoimi siłami i nie przeciążać się w meczach, w których nie ma takiej potrzeby. - Wcale nie miałem wrażenia, że nie jestem najlepszym graczem w drużynie - mówi. - Nadal czułem, że mam konkretną rolę do odegrania. To trochę jak w małżeństwie. Kto jest ważniejszy, mąż czy żona? Nikt, bo każdy ma swoją rolę do odegrania. I wszystko funkcjonuje doskonale, dopóki każdy robi to, co do niego należy. Kiedy jedno chce być ważniejsze od drugiego, związek się sypie.

Choć na boisku liderem Ostróg od dawna był Tim Duncan, w szatni wyglądało to nieco inaczej. David starał się zdejmować presję z młodszego kolegi i przygotowywał go do objęcia przywództwa w przyszłości. Ponadto często zachęcał nowych zawodników, żeby nie usuwali się w cień Duncana, a starali się równać do jego poziomu. "Admirał" wśród kolegów miał wielki posłuch. Tony Parker i Manu Ginobili z szeroko otwartymi oczami oglądali taśmy z nagraniami starych spotkań doświadczonego kumpla i zachwycali się tym jak bardzo potrafił zdominować grę. Robinson na parkiecie był dosłownie wszędzie. Po zdobyciu punktów natychmiast wracał do obrony i blokował rzut rywala lub zbierał piłkę. Atletów o takim wzroście w dzisiejszym baskecie już po prostu nie ma.

W play-off's 2003 Spurs dosłownie prześladował rezultat 4-2. W takim właśnie stosunku ekipa z Teksasu pokonała kolejno Phoenix Suns, Los Angeles Lakers oraz Dallas Mavericks. W wielkim finale podopieczni Gregga Popovicha poszli za ciosem i również 4-2 odprawili z kwitkiem New Jersey Nets, napędzanych przez Jasona Kidda. "Admirałowi" ostatnie spotkanie w roli profesjonalisty przyszło rozegrać przed własną publicznością. Urodzony w Key West środkowy w wygranym przez Ostrogi 88:77 starciu z Nets grał przez 31 minut i uzbierał w tym czasie 13 "oczek", 17 zbiórek oraz 2 bloki. To było naprawdę godne pożegnanie mistrza, który po końcowej syrenie po raz drugi w karierze mógł wznieść w górę trofeum im. Larry'ego O'Briena.

Patrząc na indywidualne osiągnięcia Davida Robinsona nie ma wątpliwości, że należy on do najlepszych centrów w dziejach basketu. W końcu nie bez powodu w 1996 roku, jako jeszcze aktywny zawodnik, został on zaliczony w poczet pięćdziesięciu najwybitniejszych graczy w historii NBA. "Admirał" ma na koncie dziesięć występów w Meczu Gwiazd, liczne nominacje do pierwszej piątki ligi i pierwszej piątki obrońców oraz statuetki dla debiutanta roku, defensora roku oraz MVP sezonu zasadniczego. Legendarny środkowy jest również jedynym zawodnikiem obok Kareema Abdul-Jabbara, któremu udało się zdobyć potrójną koronę, czyli nagrody dla najlepszego strzelca, zbierającego oraz blokującego w regular season. Robinson dołączył również do ekskluzywnego klubu, liczącego zaledwie kilkanaście nazwisk, którego członkowie na parkietach ligi zawodowej uzbierali co najmniej 20 000 "oczek" i 10 000 zbiórek.

Prestiżowy magazyn "Sports Illustrated" co dwanaście miesięcy wybiera sportowca roku. Po mistrzowskim sezonie Ostróg miała miejsce niecodzienna sytuacja, kiedy to nagrodę otrzymali wspólnie Tim Duncan oraz... David Robinson. - Nasz wybór opierał się nie tylko na postawie boiskowej, ale również na wartościach prezentowanych w życiu codziennym - tłumaczy Terry McDonnell, ówczesny redaktor naczelny pisma. - Oczywiście mogliśmy przyznać tę nagrodę tylko za dokonania sportowe, ale chcemy, żeby kojarzyła się ona także z postawami prezentowanymi przez laureatów.

fot. Steve Lipofsky
fot. Steve Lipofsky

Wielu sportowców po zakończeniu kariery marzy przede wszystkim o świętym spokoju i nie ma sprecyzowanych planów odnośnie swojej przyszłości. "Admirał" nie stanowił w tej kwestii wyjątku, chociaż zarys tego, czym chciałby się zająć, miał już nakreślony. - Bóg jest częścią mojego życia - mówił. - W jakiś sposób chciałbym głosić ewangelię. Nie jestem kaznodzieją, a bardziej nauczycielem. Edukacja zawsze była dla mnie bardzo ważna, dlatego pragnę prowadzić zajęcia o tematyce biblijnej. David wciąż był również bardzo zaangażowany w Akademię Carvera, która bez jego funduszów prawdopodobnie nigdy by nie powstała. - Bóg wydaje mi krótkie polecenia - dodaje. - Mam być dobrym mężem i ojcem oraz robić wszystko, żeby ta szkoła funkcjonowała. Wierzę, że podołam. Zawsze będę tam, gdzie Pan będzie mnie potrzebował. Nie mam pojęcia, co będzie za dwa lata czy za pięć lat. Przyjdzie moment, w którym on utoruje mi drogę i wskaże, co mam robić. A ja to uczynię z radością. [nextpage]

David Robinson pożegnał się z zawodowym basketem w najlepszym możliwym momencie. Został zapamiętany jako jeden z najwybitniejszych w historii, a przy tym nie zostawił kolegów na pastwę losu. San Antonio Spurs to zespół, którego szkielet do dziś stanowią gracze, którzy ukształtowali się przy "Admirale". Tim Duncan, Manu Ginobili i Tony Parker, choć wszyscy już dość wiekowi, pod przewodnictwem Gregga Popovicha świętowali mistrzowskie tytuły jeszcze trzykrotnie, po raz ostatni w kampanii 2013/14. W związku z tym Ostrogi mają na koncie łącznie pięć trofeów im. Larry'ego O'Briena i w chwili obecnej ustępują pod tym względem tylko Chicago Bulls, Boston Celtics oraz Los Angeles Lakers.

"Admirał" podczas czternastu sezonów na parkietach NBA notował średnio 21,1 punktu, 10,6 zbiórki, 2,4 asysty, 1,4 przechwytu oraz 3 bloki. Za swoje osiągnięcia we wrześniu 2009 roku został włączony do Koszykarskiej Galerii Sław im. Jamesa Naismitha. Podczas tej samej ceremonii w Springfield w stanie Massachusetts zaszczytu tego dostąpili również John Stockton i Michael Jordan. - Gdybym z całej mojej kariery miał wybrać jeden wieczór, byłoby to pewnie zejście z parkietu jako mistrz i ze świadomością tego, iż to będzie moje ostatnie wspomnienie związane z koszykówką - mówi David.

Robinson po skończeniu z profesjonalną grą w basket mógł wreszcie spędzać więcej czasu z ukochaną żoną Valerie oraz synami: Coreyem, Davidem juniorem i Justinem. - Chciałem wreszcie móc tulić ich przed snem każdej nocy oraz odprowadzać rano do szkoły - opowiada. - Mogłem poczuć jak to jest być mężem i ojcem. Bardzo fajnie było mieć normalne życie rodzinne. Choć David niczego nie narzucał swoim dzieciom, chłopcy poniekąd poszli w jego ślady. Corey gra w futbol na uczelni Notre Dame, a David junior trudni się tym samym na East Carolina University. Justin natomiast dobrze radzi sobie jako koszykarz w liceum w San Antonio. - Oni sami muszą podejmować decyzje - twierdzi "Admirał". - Wysyłasz dzieciaki w świat i patrzysz czy rozkwitną, czy może zwiędną. To doskonały czas, żeby przekonać się co wyrośnie z tego, co przed laty zasadziłeś.

David myśli nie tylko o swoich dzieciach. Nadal angażuje się w działalność Akademii Carvera, której jest współfundatorem, dzięki czemu szkoła ta w 2012 roku zyskała status publicznej. Placówka została również objęta specjalnym programem, mającym pomóc najuboższym dzieciakom w dostaniu się na wymarzone studia. - Nie jestem osobą, która może siedzieć bezczynnie na czterech literach - mówi o sobie Robinson. Legendarny center Ostróg powołał też do działania The Admiral Center, czyli organizację współpracującą z wielkimi korporacjami i znanymi osobistościami, która pozyskuje pieniądze na realizację długofalowych projektów, poprawiających komfort życia w społeczeństwie. Właśnie ta działalność stanowiła dla "Admirała" impuls, żeby w 2010 roku wrócić na studia i zdobyć dyplom magistra w dziedzinie administracji. David spędzał na nauce od dziesięciu do piętnastu godzin tygodniowo, a zakończył ją z maksymalną w USA średnią ocen 4.0. - To było trudne - wspomina. - Nie będę ukrywał, że do książek zasiadałem najczęściej po północy, kiedy wszyscy byli już w łóżkach, a w domu panowała cisza. Miałem naprawdę sporo na głowie, bo byłem zaangażowany w prowadzenie szkoły, a trójka moich dzieci również się uczyła. Właśnie dlatego też chciałem mieć same najlepsze stopnie.

Urodzony w Key West Robinson to człowiek naprawdę nietuzinkowy. Jako zawodowy koszykarz osiągnął wszystko i gdyby tylko chciał, odcinałby dziś tylko kupony od tego, czego dokonał przed laty. Mógłby całymi dniami prażyć się w słońcu na plaży na Florydzie lub zająć się pomnażaniem swojego majątku do jeszcze bardziej niebotycznych rozmiarów. On jednak objął inną drogę. - Kiedy człowiek stoi na najwyższym stopniu podium, czuje się fantastycznie - mówi "Admirał". - Chwała jest intensywna, jednak ulotna. Tymczasem dawanie jest czymś trwałym i łączy cię z innymi ludźmi na wieki. To niesamowite, że Bóg powierzył mi taką rolę. Niektórzy mówią, że poświęcam na to tylko część moich dochodów, ale tu nie chodzi tylko o pieniądze. Dzielić trzeba się wszystkim, a najważniejsze to dawać innym również samego siebie. Dla mnie nie liczy się także, czy dostanę coś w zamian. Traktuję to jako inwestycję w następne pokolenie. Zostawiam część siebie i dzięki temu będę mógł być częścią czegoś w przyszłości.

O sposobie na życie Davida Robinsona można mieć różne zdanie. Nie ma jednak wątpliwości, że patrząc na jego posturę i słuchając go, wielu odbiorców może zmienić swoje spojrzenie na świat. Jaka jest recepta "Admirała" na sukces? - Po pierwsze, należy czytać i studiować Biblię, żeby zrozumieć mądrości i prawdy, które są w niej zawarte. To, czego się nauczymy, jest z nami przez całe życie, chroni nas i stanowi swego rodzaju lampkę na nogi, oświetlającą drogę, którą podążamy. Po drugie, trzeba się modlić. Modlitwa to największy akt służby Bogu. Módl się codziennie, a twoja siła zostanie pomnożona. To także przygotuje twoje serce na niesienie pomocy innym. No i po trzecie, należy służyć. Trzeba być sługą w każdej sytuacji - w szkole, w pracy czy w związkach międzyludzkich. Cokolwiek robisz, myśl o tym, że wykonujesz to w służbie Panu. Ja byłem koszykarzem. Nie miałem pojęcia, że coś dobrego z tego wyniknie, ale Bóg wykorzystał to, żeby zachęcić do działania wielu ludzi.

fot. Steve Lipofsky
fot. Steve Lipofsky

Gdy David patrzy na dzisiejszą młodzież, nie czuje satysfakcji. Razi go to, że młodzi ludzie często nie mają zbyt wysokich aspiracji i marzą zazwyczaj o karierze rapera lub co najwyżej sportowca. Robinson w przeszłości sam wybrał tę drugą drogę, jednak zdobywanie wiedzy i przekazywanie jej nigdy nie przestało być dla niego ważne. Basket stanowił tylko część jego egzystencji, bez której bez wątpienia potrafiłby sobie poradzić. Zdobył wykształcenie i posiadał liczne zainteresowania, dzięki czemu w razie poważnej w skutkach kontuzji nie istniała obawa, że pozostałby bez środków do życia. - Musimy rozwiązać ten podstawowy problem w naszym społeczeństwie i pokazać dzieciakom, jak ważna jest edukacja - nawołuje. - Kiedy to zrozumieją, wszelkie ograniczenia znikną. Przyszłość jest nieograniczona.

Koniec.

Specjalne podziękowania dla Steve'a Lipofsky'ego, oficjalnego fotografa Boston Celtics w latach 1981-2003 oraz twórcy serwisu Basketballphoto.com, za udostępnienie zdjęć wykorzystanych w artykule.

Bibliografia: Gregg Lewis and Deborah Shaw Lewis - The Admiral: The David Robinson Story, Sports Illustrated, thrivingfamily.com, nba.com, basketball-reference.com.

Poprzednie części: David Robinson - Admirał pełną gębą cz. I David Robinson - Admirał pełną gębą cz. II David Robinson - Admirał pełną gębą cz. III David Robinson - Admirał pełną gębą cz. IV David Robinson - Admirał pełną gębą cz. V David Robinson - Admirał pełną gębą cz. VI David Robinson - Admirał pełną gębą cz. VII

Tym, którzy jeszcze nie czytali, polecam moje wcześniejsze cykle: Skandalista Dennis Rodman Michael Jordan - prawdziwy Byk Larry Bird - z piekła do raju Charles Barkley - wariat z Alabamy Clyde Drexler - chłopak z dobrego domu Magic Johnson - po prostu showtime

oraz te z innych dyscyplin: Andrij Szewczenko - ukraiński fenomen Ayrton Senna - król deszczu

PS. Już za tydzień zapraszam na pierwszy odcinek nowego cyklu, którego bohaterem będzie zdobywca 100 punktów w jednym meczu - Wilt Chamberlain. Ponadto wkrótce ukaże się mój kolejny artykuł z serii "Gwiazdy od kuchni", tym razem poświęcony asowi Los Angeles Clippers - Blake'owi Griffinowi.

Źródło artykułu: